czwartek, 31 maja 2007

ciśnienie

    No kochane babeczki moje! Ukrywające blogi przd mężami, w tajemnicy nocą do komputera przemykające, żeby coś obrazoburczego o mężach napisać, albo romans ewidentny przez bloga nawiązać!... Nie macie tak źle! Mężuś o bloga zazdrosny to pikuś... Możecie na słowo uwierzyć.
   We wtorek przyszła do nas moja droga. Jakoś tak wyszło, że do sklepu pobiegłam, wracam, zamieszanie i dwulatek piszczący. Pomyślałam, że dobrze się bawili. Siedzimy i lody wcinamy, a tu droga jakieś takie oczy ma zaczerwienione. Wspólnie uzgodniłyśmy, że to wpływ ciśnienia. Ha! nie ustaliłyśmy jednak, jakiego...
Wczoraj dzwonię do drogiej, co by poinformować, że ktoś się na mojej pisaninie poznał i mnie chcieć będzie, jeśli ja pragnąć zacznę. A droga mi na to, że super i się cieszy i styl mam dobry i lekko się czyta. No, myślę sobie, gdzie i kiedy? Pewnie magisterkę. Ale ręki za to bym nie ucięła sobie. No to paplam o tym i o owym, a droga znowu do stylu wraca. No i wreszcie podeszłam i wydobyłam, że bloga kiedyś tam mojego podczytała sobie. Pośmiałam się, ale same wiecie, jak to z tym ziarnem zasianym bywa, więc i ja z kolei po kilku minutach paplania dalszego do tematu natrętnie wracać zaczęłam. A droga mi tu o rączce dwulatka i o tym i o owym. No i mówi, że wszyscy czytają, to i ona może przecież...
No i tu mnie grom z jasnego nieba!... O rączce mamusia powiada? No to i ciśnienie mi się zgadzać zaczęło...

Bloga piszę od miesięcy siedmiu. Tematy poruszam zwykłe. Raz mi się o drogiej trafiło... No i to akurat sobie poczytała teściowa, że... człowiekiem jest również...

środa, 30 maja 2007

jeśli zniknę

    ... to będzie to zlośliwość przedmiotów elektronicznych.
Komputer wyłącza mi się sam, bez pytania i kiedy ma na to ochotę.

wtorek, 29 maja 2007

magiczna i intencje

    Agata magiczna znowu zamęt wprowadziła. Jak to zwykle bywa przy okazji jej wizyty. Niby to taka osóbka zwyczajna i śmiejąca się serdecznie. Niby to nawet niegroźna... Ha! Niby to nawet z dobrodusznym wyrazem twarzy! Wparowała z całym dobrodziejstwem inwentarza magicznego i całą sobą zdominowała rozmowę, przestrzeń, myśli. Jeszcze żeby to sobą. A to nie dość, że sobą, to jeszcze znajomymi parapsychologami i całym mnóstwem nowości w tymże resorcie. A dzieje się tam niesłychanie dużo nowości...
Tak więc donoszę uprzejmie, że magiczna opętana już nie jest. Chyba nawet z rozpędu o tym zapomniała. Studiuje natomiast teraz pilnie huny i intencji rzucanie.
No i tłumaczy mi wytrwale, że wszystko jest możliwe i że nawet marzenia się spełniają! No jasne... Trzeba tylko bardzo chcieć. Jasne, jasne...
No to rzucam zatem intencję:
1. chcę dostać od września etat w szkole
2. chcę żeby marzenie o moim domku się spełniło
3. chcę żeby magiczna była zawsze tak pozytywnie zakręcona
I oczywiście dodawać nie muszę, że chcę tego bardzo...

teściowa też człowiek

    Dowcipów na temat teściowej jest całe mnóstwo, a każdy z nich przedstawia ją w świetle mało pozytywnym.
Zawsze zastanawiałam się, skąd takie historie się biorą... Zwłaszcza, że wychowana jestem na modelu wielce pozytywnym, ponieważ moja babcia i najszczęśliwsza są typowym przykładem bezinteresownej miłości między synową a teściową, połączonej z wielkim zaufaniem i prawdziwą przyjaźnią.
Teraz już wiem skąd - ano z życia... Tylko, czy jest to efekt starań jednej jedynej strony? Niestety nie. W stosunkach międzyludzkich nigdy tak nie jest, że tylko jedna strona jest winna. Pomijam oczywiście wszystkie anomalia i egzemplarze wielce indywidualne.
Zauważyłam również, że większość problemów urasta do wielkich, zaczynając się od takich całkiem niewidocznych. Potem idzie robienie sobie na złość, wciąganie współmalżonka do gry i szantażowanie dziećmi.
Być może dzieje się tak dlatego, że kobiety są teraz bardziej samodzielne, więcej chcą od życia, są lepiej wykształcone, potrafią wyrażać swoje potrzeby? Być może dlatego, że kobiety są również bardziej władcze, apodyktyczne, zajmując kierownicze stanowiska? A być może dlatego, że znają swoją wartość i cenią niezależność oraz intymność?
Często słyszę historie jak z telenoweli klasy D, które są opowiadane z przejęciem i faktycznie są dla kobiety przeszkodą nie do pokonania. Często słyszę o obojętności, czasem nawet o nienawiści. Czasem ktoś mi się zwierza i prosi o radę. Zazwyczaj nie wiem, co powiedzieć.

Niekiedy sama narzekam, ale bardzo cichutko...

    A jak jest ze mną i drogą moją? Bywało różnie. Czasem dobrze, czasem gorzej. Ale zawsze poprawnie i przyjaźnie. Nie da się bowiem tak szybko dotrzeć dwóm tożsamym temperamentom i charakterom, które w dodatku wykazują ogromny współczynnik apodyktyzmu... Wiem jednak, że zwyczajna rozmowa czasem może zdziałać cuda! Zawsze dużo ze sobą rozmawiałyśmy i nie miałam przed Nią tajemnic. Czasem na tym traciłam, czasem zyskiwałam, ale nigdy nie ukrywam niczego, nie brałam pod włos, nie starałam się być kimś innym.
Ostatnio zdobyłam się na kolejną rozmowę, bardzo osobistą i obrzydliwie szczerą, ważną dla nas obu... Rozmowa zdziałała wiele. Jesteśmy teraz jeszcze bliższe sobie, mamy zaufanie większe, które łatwiej i szybciej będzie budować do granicy pełni.
Co zyskała moja droga?... Odpowiedzieć musiałaby sama. Mnie pozostaje nadzieja, że wiele. Natomiast ja bardzo dokladnie wiem, co zyskalam... Coś wielkiego i cennego ogromnie. Matkę. 

poniedziałek, 28 maja 2007

24.03.2007 r.

Przyszło pogodzenie i z książką
i z Księgą.
Dorosłam do myśli ostatnich...
Słowa ważę po trzy, po dwa
i wiem, na czym się mądrość opiera.

Przyszło pogodzenie z morałem
i z myślą.
Sny i marzenia do bajek odkładam.
Karty coraz chętniej biorę,
ludzi słucham pilniej i boję się, boję...

Przyszło pogodzenie i z duchami
i z duszą.
Serce naprawiam z pokorą,
sumienie spowiadam przed nim
z chęcią ogromną i lękiem wciąż czekam...

Z wiarą przyszło pogodzenie
z Wiarą.
Tego mi trzeba i o to wciąż proszę.
To mnie uleczy i tego tak pragnę.
Wiary, tej wiary, którą od lat na dnie noszę.

mamusia etatowa

    Dzień Matki minął... Hucznie? Barwnie? Zwyczajnie... Dwulatek mały jeszcze, a ja czuję się mamusią cały rok, pełną dobę. Taka mamusia etatowa. Czasem zmęczona, czasem zła, często szczęśliwa. Radość, szczęście i miłość w jego oczkach widzę dnia każdego, więc on sam zastępuje wszystkie słowa i życzenia. Natomiast dwa dni przed tym dniem zrobił rzecz, która do łez mnie doprowadziła. Przysiadł się do mnie, przytulił, wziął moją dłoń w swoją małą rączkę, przytulił do swojej twarzyczki, pocałował... To było najpiękniejsze, co mogłam dostać od dziecka. Małego, które jeszcze wielu rzeczy nie potrafi i wielu spraw nie rozumie. Ale potrafi już okazać milość niewysłowioną.
A ten gest dwulatkowi pozostał... A ja jestem szczęśliwa i wiem, że kochana małym serduszkiem ze wszystkich sił.

niedziela, 27 maja 2007

chmury błyskawicą podpiętep

"Chmury błyskawicą podpięte
i grad lecący na głowę,
jak anielskie cukierki lodowe
z wysokości tysiąca pięter."
Pojawiły się u mnie wczoraj i dały oddech... Przyjemny, chłodny i wietrzny. Cudowny!
Niestety zbyt krótki...

sobota, 26 maja 2007

świat widzieć

    Dzień jeden z wielu... A jednak nawet kartka w kalendarzu wygląda radośnie.
Irysy pięknie pachną w wazonie. Moje irysy. Wspólnie z piwoniami tworzą zapach... słodki, duszący, miły...
Cieszę się, że kiedyś ktoś pozwolił mi ten świat widzieć i nauczył mnie delektować się jego pięknem. Potem pójdę za to podziękować...

piątek, 25 maja 2007

sposób na biurokrat ę

    Pomagam moim dziadkom załatwić ważną sprawę. Wykup mieszkania. Babcia nie wychodzi z domu, a dziadek ma lat tyle co mocno dorosły nastolatek i schorzenia utrudniające mu przejście biurokrację i sterty wniosków.
Jednak początek sprawie trzeba było nadać z wlaścicielem... No i tym sposobem we wtorek wybraliśmy się. Ja z dwulatkiem. Dwulatek ze swoim syndromem dwulatka. I oczywiście dziadek. Dziadek z dwoma kulami i parkinsonem. Czyli było nas dużo... A do tego upał. Łatwo się domyśleć, że sprawę oczywiście trzeba bylo załatwić w innym miejscu niż to, do którego się udaliśmy. Z tym nie problem - załadowałam towarzystwo do taksówki i pojechaliśmy. Myślałam, że złożymy wszystko od razu, ale był potrzebny dowód babci. W zasadzie to potrzebny nie był, ale przecież urzędnicy potrzebują dosłownie wszystkiego, co zbędne chociaż i tak do aktu notarialnego będą ponownie weryfikować.
Tu urzędnikiem był bardzo sympatyczny pan. Młody jeszcze, ale już biurokracji nauczony. Toteż puściłam dziadka na żywioł. Niech sobie pogadają... Dziadek aparat słuchowy ma, ale ten leży w szufladzie. No nie tak cały czas w szufladzie... Na niedzielę dziadek kładzie go na regale. A nie nosi, bo przecież slyszy... W rozmowie osobiście się pogubiłam. Pan swoje, dziadek swoje, jak to było przed wojną i ilu Żydów w rządzie poprzednim. No to pan głośniej. Jak pan głośniej, to i dziadek glośniej.
A ja z dwulatkiem sobie sprawę placu zabaw obgadywałam w tym czasie...
Jak już facet się poddał, a  ja dowiedzialam się, że papiórów nam nie przyjmie, bo dowód i jeszcze jeden wniosek jest potrzebny, spytałam przymilnie, czy mogę już dalej ja sama tę sprawe prowadzić, czy jednak dziadek musi. No i pan bardzo chętnie wyraził zgodę na odstępstwo w tym wypadku, ze względu na wiek "dziadziusia" i pogodę taką niesprzyjającą ludziom starszym... Mam cię w garści pomyslałam ucieszona z umiejętności mojego dziadka.
Wystarałam się o kolejny wniosek i w środę jazda do dziadków! Wypełniłam cudaka, dziadek musiał podpisać. Podpisał, a jakże, podpisał! Tylko podpis był podobny zupełnie do niczego, a już tym bardziej do podpisu w dowodzie. No to babcia skwapliwie chciała się podpisać za męża swego, ale tego eksperymentu już się bałam. Za to porządnisia sama okazała się dowodem wydanym przez KMMO (dla tych mlodszych czarownic: Komendę Miejską Milicji Obywatelskiej). No ręce mi opadły! Zebralam dokumenty z dwoma rożnymi hieroglifami niepodobnymi do tego w dowodzie i dowód - antyk... Pomyślałam, że jak to załatwię, to i do baletu mnie przyjmą...

    Dzisiaj upał straszliwy. Nikogo zatem nie zdziwi, że zalożylam cieniuteńką, delikatniutką bluzeczkę, zaznaczającą jedynie swoją obecność na ciele... No a pod nią pasuje jedynie ta gustowna, równie delikatna bielizna przecież...

Pan był przemiły i wyraźnie zaabsorbowany, że taki upal, a ja się fatygowalam... Dokumentów nie sprawdził, bo przecież i tak weryfikować przed aktem będą, a do mnie jakoś dziwnie zaufanie ma...

Poprosił jedynie, żebym zapisała na dokumentach swój numer telefonu. Tak oczywiście na wszelki wypadek, gdyby coś trzeba było jeszcze, a dziadków przecież szkoda niepotrzebnie denerwować...

    Numer napisałam, ale najpierw poprawiłam na palcu obrączkę ;)... Tak na wszelki wypadek...

czwartek, 24 maja 2007

dzisiejsza wróżka

    Zobaczyłam dzisiaj piękną kobietę! Kobietę w wieku około lat osiemdziesięciu. Może więcej... Drobna, szczupła, schludnie ubrana. Twarz pociągła i delikatna. Wlosy... Przepiękne! Kręcone, podcięte na styl taki... stylowy... W dodatku kolor ich to cudowna platyna przetykana gdzieniegdzie ciemną siwizną. Wyprostowana i dumna. Rękę trzymała na kuli szwedce. Od pani biło ciepło, kobiecość i miłość. I taka magia, którą można spotkać w bajkach o dobrych wróżkach, gdzie babcia okazuje się czarodziejką, albo natrafia się na  wróżkę w najmniej spodziewanym miejscu.
Widok prawie piękny. Prawie, ponieważ pani podeszła do kosza na śmieci i zaczęła wyciągać z niego puszki po piwie i napojach, deptać  je i chować do siatki. Potem zaczęła do niej wkladać butelki...
Odwróciłam wzrok, bo za bardzo piekły mnie powieki...

środa, 23 maja 2007

gamoń

    "Czy bardzo dużego gamonia robisz ze mnie na blogu?" Zapytał wczoraj mężuś. ;D

wtorek, 22 maja 2007

agresja zaczyna się w piaskownicy?

    Dzisiaj na placu zabaw dwulatek miał zajście mało przyjemne... Kilka razy w ciągu ostatniego miesiąca dziewczynka (ta sama zawsze) zabierała mu zabawki i nie chciała oddać twierdząc, że są jej. No i dzięki temu teraz moje dziecko swoich zabawek nie chce dawać dziecku, którego nie zna. W sumie może i ma rację, chociaż ja wolałabym, żeby był otwarty i bawił się wspólnie ze wszystkimi. Ale może z punktu widzenia dziecka sprawa wygląda inaczej? No i tym sposobem zabawek bierzemy teraz ze sobą mniej niż przedtem, a każdą z nich dwulatek strzeże pilnie.
Dzisiaj w piaskownicy dziewczynka postanowiła się z nim bawić. Bawili się barzo ładnie. Budowali coś, ustawiali, usypywali itd. Bawili się, bawili, po czym dziewuszka złapała foremkę i zaczęła biec. No to moje dziecko niewiele myśląc, za nią. A malutka (jakieś trzy latka) odwróciła się i bach go z całej siły swoją łopatką w buzię.
Rzadko tracę zdolność posługiwania się mową. Dzisiaj straciłam. Interesowała mnie jedynie buzia dziecka. Bałam się, czy w oko nie został uderzony. Na szczęście nie. Ale straszliwie się rozżalił i popłakał. Nawet już się nie chciał bawić, więc zebraliśmy zabawki i wróciliśmy do domu.
Jednak teraz cały czas myślę, co powninnam była wtedy zrobić? Kłócić się z opiekunem dziewczynki? Dojść i dać jej klapa? A teraz jak mam wytlumaczyć sprawę dwulatkowi? Mam mu wmówić, że dzieci mogą zabrać mu zabawki, a on ma na to pozwalać? Mam mu zabronić dzielić się z innymi? Czy mam mu kazać odpychać dzieci, sypać piachem i bić?
    Niestety nie lubię placów zabaw. Dostaję czkawkę na samą myśl o wyprawie tam. W moim poczuciu są to miejsca, gdzie dzieci uczą się egoizmu i kształtują postawę agresywną. Natomiast nadmiar złej energii i frustracje wyładowują nie na drabinkach a na innych dzieciach. Wszystko dzieje się na oczach opiekunów, którzy nie reagują, bo albo im się nie chce, albo nie widzą problemu. W piaskownicy zaczyna się walka o zagarnianie jak największej ilości piachu. Zabawki są zabierane tylko po to, by je rzucić gdzieś dalej - na zasadzie ja nie mam i ty też nie będziesz mieć. W sumie niezłe przygotowanie do życia w spoleczeństwie. Tylko ja jednak chciałabym takich nauk oszczędzić własnemu dziecku.
A może to ja jestem nienormalna, że zwracam uwagę na takie sprawy? Nie wiem. Planowalam dwulatka zapisać do przedszkola. Teraz jestem coraz bardziej ustosunkowana negatywnie do tej myśli. Dzieci są niegrzeczne, samowolne i nauczone takiej agresji, że już nawet zatracają zdolność dziecięcej zabawy. A gdzie w tym wszystkim jest świat dziecka? Gdzie jest tulenie misia i budowanie zamków z piasku? Gdzie podziało się uczenie wrażliwości, delikatności, współczucia, pracy w grupie? Czy już w piaskownicy zaczyna się wyścig szczurów?

poniedziałek, 21 maja 2007

zaczyna się...

    Dzisiaj Słońce wchodzi w znak Bliźniąt. Zaczyna się zatem mój czas. Czas myśli i magii  kobiecej. Czas reflekji i podsumowań. Czuję już nawet siły jakby zdwojone i znowu zdolna jestem światy zdobywać, dodatkowo wiatrem (Trygonem moim) niesiona po marzenia, po pragnienia, po bycie tu i teraz. A Lilith ponagla mnie i poucza i każe zdobyć wszystko na czas i w czasie określonym, żebym potem mogła kołysać się swobodnie pragnieniami ukojona...

12.11.1995 r.

Nie musi być czysty,
by być aniołem.
Nie trzeba mu słów
dobroci, otuchy.
Może być wstrętny i zły,
obludny, silny.
Czarny Anioł
płaczący nade mną.

niedziela, 20 maja 2007

sposób na stres

    Kupiłam sobie wczoraj cudo-malina maseczkę na pyszczydło. Zanim coś kupię, to przeczytam, co na pudełku jest napisane. A tu czytałam i czytałam i nadziwić się nie mogłam... A czytałam, co następuje: "Maseczka kremowa intensywnie regeneruje i odżywia skórę. Zawiera witaminę E, glinkę czerwoną i białą, dzięki którym chroni włókna kolagenowe przed degradacją, łagodzi podrażnienia i oczyszcza skórę z toksyn. Dzięki zawartości ekstraktu torfowego oraz ekstraktu z kwiatów koniczyny bogatych w fitohormony, stymuluje metabolizm komórek i zapobiega powstawaniu zmarszczek. Usuwa objawy zmęczenia i stresu."
No rewelacja! Zmarszczki pikuś, bo ich nie mam, ale ten stres i ten wypoczynek... No i pani zachwalała, to czemu jej nie uwierzyć? A zawszemi dobrze polecała... przecież... Już w drodze do domu się tym odstresowaniem cieszyłam i nawet kombinować zaczęłam, że jak zadziała, to nabędę dużą ilość i się tak cała tym paciać będę. A glinki cudo, cudo, więc i ja powinnam być jak cudo! Ponieważ po przyjściu do domu jakoś nie mogłam się od razu na zabiegi kosmetyczne rzucić, niecierpliwie dotrwałam do wieczora. No i wieczorem dawaj te mazie na pyszczydło. Nałożylam i czekam. A wszystko zgodnie z instrukcją. Mężuś w tym czasie usnąć zdążył. Ha! myślę sobie, efekt zobaczysz rano - aż Cię porazi i zelektryzuje.
Położyłam się wkońcu spać i ja, ale te glinki widać pracowały, mimo zmycia starannego, nadal. I te toksyny tak intensywnie usuwały, że najpierw usnąć nie mogłam, a potem tak jakoś mi się spało... inaczej. A ma być tak trzy razy w tygodniu... Hm... i jak to ma mnie stresu i zmęczenia pozbawić? No ale jak cudo, to można się poświęcić.
Rano wstałam i poczłapałam kawę parzyć. Wracając zerknęłam w duże lustro... Od niego pognałam, zapominając o moim porannym napoju podstawowym, do lustra mniejszego, ale w lepszym oświetleniu. A tam... (pomijając szopę na głowie, którą i tak na rozszalale glinki z ekstraktem z koniczyny zrzucam) skóra twarzy odstresowana i wyzbyta z toksyn aż do czerwoności. Normalnie przaśna byłam!
Puder w ilości nadmiernej nakładać potem musiałam i brak stresu z rozżewnieniem z czasów przedglinkowych wspominam...
Eh... jak to miło było kiedyś tak żyć bez stresu i w stanie błogiego wypoczynku...

sobota, 19 maja 2007

poranek

    Uwielbiam te chwile rano, gdy cały dom jeszcze śpi. Słyszę jak dwulatek oddycha, a koty mruczą przez sen. A ja mogę się rozkoszować ciszą wokół i tym, że przez chwilę jestem sama, obok. Cudowny ranek...

piątek, 18 maja 2007

... so you win again...

    titirii, titirri, chodzi za mną piosenka od wczoraj i cały czas titirrriri mi się wyrywa... Już nawet raz się odwróciłam i mówię do niej uprzejmie, żeby dała mi spokój, bo mnie pyszczydło boli od śpiewania i głowa mi pęka. A ona jakby się namolnie uczepiła i pojść sobie ode mnie nie chce... Nawet dwulatek już ją ze mną nuci...
Just to admit one mistake
That can be hard to take
I know we've made them fall
But only fools come back for more
Being the fool I am
I figured in all your plans, darling
Your perfumed letters didn't say
That you'd be leaving any day
So you win again, you win again
Here I stand again, the loser
And just for fun you took my love and run,
But love had just begun
I can't refuse her
But now I know that I'm the fool
Who won your love to lose it all
When you come back, you win again
And I'm not proud to say
I let love slip away
Now I'm the one who's crying
I'm a fool there's no denying
When will my heartache end?
Will my whole life depend on fading memories
You took the game this time with ease

Uff... Niech ją ktoś ode mnie sobie weźmie!... Proszę. W sumie to ładna jest. I melodyjna taka. I w ucho szybko wpada... I Hot Chocolate ją śpiewa...

czwartek, 17 maja 2007

jeden, dwa, trzy, dużo....

    Hihihiiii Onet mnie do wspomnień odsyła. A śmiechu mam przy okazji dużo... z pewnego egzaminu... Jak byłam bardzo młoda i pełna wiary w... tego akurat już nie pamiętam ;) i studiowalam sobie spokojnie i wytrwale, musiałam razu pewnego podejść do egzaminu z językoznawstwa. Już na początku semestru chodziły słuchy, że egzamin trudny i w zasadzie niezdawalny. Ba! jeszcze nawet ani jedne zajęcia się nie odbyły, a my już wiedzieliśmy, że nie zdamy, a profesorka jest straszna, zołzowata, nie lubi dziewczyn i w ogóle wszystko na nie. Potem zaczęły się zajęcia... Były... super i tematyka i sposób prowadzenia i wyglądało, że jednak zdamy... Ale nie, nie starsi studenci podkręcali w nas niepokój i informowali o coraz to straszniejszych wyczynach owej pani. Nawet ktoś, podobno dobrze poinformowany, opowiedział, że owa przepuszcza jedynie facetów, a dziewczyny oblewa na dzień dobry jeśli są brzydkie, a na te ładne jeszcze nakrzyczy i wyzwie. A robi tak dlatego, że studenka (piękna, inteligentna i wszystko naj, naj) rozkochała w sobie jej męża, który od niej odszedł. Historia traumatyczna. A pani faktycznie noc paskdną przypominająca... Jakoś tak każdy w opowieść uwierzył. A sytuacja patowa, ponieważ pani owa podła nieslychanie była wtedy jedynym egzaminatorem w katedrze językoznawstwa. Gorzej! Ona była jej kierownikiem! No i tak trzystu studentów miało pójść na rzeź... Jakoś nikt nie pomyślał, że tylu osób odwalić nie można... Ale widmo męża w objęciach powabnej blondyneczki z cudnym uśmiechem i błękitnymi oczętami przysłoniętymi zalotnymi rzęskami robiło swoje. Nadszedł dzień egzaminu... Jeden z wielu dni, gdyż było nas bardzo, bardzo dużo, mimo że wiele osób dostało zgodę od Dziekana na przełożenie egzaminu na następny rok. Egzamin formalnie, a raczej biurokratycznie, wyglądał tak, że danego dnia miały stawić się osoby zapisane na ten dzień i wpisać się na listę społeczną wywieszoną na drzwiach i wchodzić na egzamin według tejże. No i tak siedzimy sobie i każda ma nadzieję, że urody to nie ma za nic, a włosy blondu nie mają ani krzyny... No i słyszymy nagle, że idzie... ONA! Ta zła i zawzięta. A perfidna, bo ponoć zajęciami oczy mydli, że niby równiacha i sympatyczna...
No i zaczęło się... Oblana. Oblana. Trója. Oblana. No to już wszyscy od zmysłów odchodzą... Co robić? Uciekać nie można, bo i lista społeczna i ta u NIEJ!... Aż tu nagle pani wyjrzała i zmęczonym głosem zapytała, kto ma papierosa, bo jej się skończyły... Ha! wróciła w skowronkach, spojrzała na listę społeczną i parsknęla śmiechem mówiąc "Widać od razu, że lista przez humanistow tworzona: jeden, dwa, trzy, dużo.." Patrzymy na listę, a tam: 1, 2, 3, 17, 38, 6, 67... Okazało się, że każdy wpisywał najróżniejszą liczbę, żeby nie iść na pierwszy ogień. Parsknęliśmy wszyscy śmiechem. Egzamin poszedł gładko. Większość zdała. Młodszym rocznikom powtarzaliśmy, że ona musi najpierw papierosa wypalić, bo jest nałogowcem. To był dla mnie jeden z przyjemniejszych egzaminów, a widmo blondyneczki zniknęlo na widok... obrączki na palcu. Natomiast w pamięci do końca życia zostanie mi żart o sposobie liczenia humanisty. I coś nawet w tym wielce prawdziwego jest... No i wyciągnęlam naukę, że łatwo kogoś osądzić na podstawie plotek, które nie zawsze są zgodne z prawdą.
    Ale dlaczego to wspominam? Patrzę na ilość komentarzy pod poprzednią notatką i jak nic jest liczba 15. Patrzę na nowości od Was, a tam jak nic 14 komentarzy. Liczę i nie mogę się tej jednej liczby doszukać... A mam tak już po raz wtóry ;)

Albo ja liczę od czapy, albo onet też jest humanistą...

środa, 16 maja 2007

12.11.1995 r.

Czarny Anioł
usiadł mi na duszy,
opętał myśli
i tak już grzeszne.
Kusi mnie...
Czarny Anioł
z szyderczym uśmiechem
rozkosznym.

komunii czar

No i znowu coś z mojego podwórka...
    W niedzielę w naszym kościele były komunie. Jakoś tak się składa, że w tym roku niewiele dzieci z sąsiedztwa przystępowało do niej. Właściwie to tylko jeden chłopczyk z tej części ulicy. Nawet nie wiedziałabym, ale trudno było sprawy nie zauważyć. A raczej nie usłyszeć. Zaraz po powrocie do domu zaczęła się u nich impreza. Tak, tak... Nie jakieś tam przyjęcie - impreza! Usiasiusia, okrzyki i muzyka, że tak powiem rubaszna. No co, może ktoś twierdzi, że majteczki w kropeczki do przyjęcia komunijnego nie pasują? Pasują! Podobnie jak wiele tego typu przebojów. Rodzina cieszyła się z imprezy ogromnie. Muzyka została wlączona tak głośno, że przy zamkniętych oknach można było z hałasu oszaleć, a dodatkowego klimatu dodawali goście stojący przed kamienicą i rechoczący. Rechoczący, ponieważ alkohol został na powietrze wyniesiony i trzeba się było głupotą przed wszystkimi pochwalić. Aż mnie ściskało na całą scenerię! Ale niejedno już w życiu widziałam i każdy robi według swego, więc i od komentarzy się powstrzymywałam. No i po jakimś czasie muzyka umilkała, a biesiadnicy się rozbiegli. Dał się za to słyszeć dźwięk karetki pogotowia i straży pożarnej. Obok nas zjechały się samochody ratunkowe i policyjne. Między wszystkimi biegał ksiądz... z Panem Bogiem. Widok straszny.
Impreza ucichła, ale jaka była tego przyczyna, dowiedzialam się dzisiaj od sąsiadki. Otoż... chłopczyk, którego bliscy ucztowali, postanowił z resztą dzieci puszczonych spod kurateli rodziców poszaleć. No i to szaleństwo doprowadziło do tego, że wbiegł prosto pod koła rozpędzonego samochodu. Kierowca nawet nie wiedział kogo lub co uderzył i na wszelki wypadek postanowił jechać dalej...
Efekt? Dziecko było poturbowane do granic możliwości. Do obrażeń ogólnych doszły oparzenia twarzy i klatki piersiowej oraz mocno zbite i zdarte głowa oraz plecy. Lekarze z pogotwia długo chłopca ponoć reanimowali na miejscu, bo bali się go ruszyć...

    Chłopczyk żyje. Udało się. Tym razem się udało! Dzięki temu, że ktoś zareagował na kierowcę (którego pozostawię bez komentarza, bo byłby zbyt dlugi i zbyt naszpikowany inwektywami). Dzięki temu, że obok mamy szpital. Dzięki temu, że to dziecko widocznie jeszcze ma coś na świecie do zrobienia.

    Nie chcę tutaj pisać o sprawie rodziców, ich opóźnionych reakcjach i organizowaniu takich imprez. Chcę tylko powiedzieć, że jest to święto dziecka i jemu powinno być poświęcone. Gdyby dziecko było w centrum zainteresowania, nie szukałoby emocji gdzie indziej...
    My już dawno wykruszyliśmy się z grona rozrywkowych znajomych, którzy z resztą do dzisiaj nie mogą nam wybaczyć braku zakrapianych imprez. No i pamiętam miny rodziny poinformowanej, że na chrzcie dwulatka alkohol nie będzie obecny... Mentalność jest przerażająca. Ale i brak rozumu zadziwiający.
Biedne dziecko. Datę swojej komunii zapamięta do końca życia. Aby i w głowie jego rodziny wyryla się wyraźnie i zawsze przypominała...

coś i dla Panów

    Cieszę się, że wczorajszy kawał Wam się podobał. Dzisiaj mogę zafundować kolejny. Tak na poprawę humoru w taką pogodę. A od siebie napiszę coś potem, jak utłamszę dwulatka i skończy się wizyta dziadka-pradziadka, ktorego mam teraz na kawie. Staruszek uwielbia kawę. Wstaje o piątej rano, żeby garnuch chlupnąć i idzie dalej spać. No i jak się uporam z brodzikiem i kabiną, które okładam silikonem. Hihihi Chociaż tutaj trochę upcham ;)

A oto dowcip na dzisiaj:

Pewna kobieta wpadła na pomysł żeby kupić mężowi na urodziny
zwierzątko. Udała się w tym celu do sklepu zoologicznego. Wszystkie fajne zwierzaki były niestety dla niej za drogie. Zrezygnowana pyta się sprzedawcy:
- Macie tu jakieś tańsze zwierzaki?
- Z tańszych mamy tylko żabę po 50 zł.
- 50 zł za żabę?! Dlaczego tak drogo?
- Bo ta żaba to, proszę pani, jest całkiem wyjątkowa.. Ona potrafi świetnie robić laskę!
Kobieta nie zastanawiając się długo kupiła żabę, licząc że ta ją wyręczy w tej nieprzyjemnej dla niej czynności. Gdy nadszedł dzień urodzin kobieta wręczyła żabę mężowi i opowiedziała mu o jej niesamowitych zdolnościach. Facet był nieco sceptyczny, ale postanowił swój prezent wypróbować jeszcze tego samego wieczora.
Grubo po północy żonę obudziły dziwne dźwięki dochodzące z kuchni. Wstała i poszła sprawdzić co tam się dzieje. Gdy weszła do kuchni zobaczyła męża i żabę przeglądających książkę kucharską. Wokół nich porozstawiane były przeróżne garnki i patelnie.Zdumiona kobieta spytała:
- Dlaczego studiujecie książkę kucharską o tej godzinie?
- Jak tylko żaba nauczy się gotować - wypier...asz!

wtorek, 15 maja 2007

jak wybierają Panowie

   No i taki skromny kawał na początek miłego dnia:

Facet miał trzy przyjaciółki i w którymś momencie musiał się zdecydować, którą z nich poślubić. Dlatego postanowił zrobić test. Każdej dał po 4 tysiące złotych i czekał co będzie.
Pierwsza przyjaciółka poszła do sklepu, kupiła sobie suknie, buty, piękny kapelusz. Poszła do fryzjera, solarium i kosmetyczki. Wraca i mówi:
- Chce być najpiękniejsza, ponieważ cię kocham!
Druga przyjaciółka poszła do sklepu. Kupiła strój piłkarski, telewizor, wideo i tysiąc piwa. Wraca i mówi:
- To moje prezenty dla ciebie, ponieważ cię kocham!
Trzecia przyjaciółka wzięła pieniądze, zainwestowała. W krótkim czasie zarobiła 250 procent. Pieniądze znów zainwestowała i tak je pomnożyła, że dorobiła się wielkiego majątku. Wraca i mówi:
- Ja te pieniądze zainwestowałam i zarobiłam tyle, aby wystarczyło na naszą wspólną, szczęśliwą przyszłość, ponieważ cię kocham!
Facet był zachwycony wszystkimi przyjaciółkami. Przemyślał wszystkie za i przeciw i... ożenił się z tą, która miała największe cycki.

poniedziałek, 14 maja 2007

koszulka nocna

    Czy pamiętacie taką reklamę piwa, w której bardzo zgrabna dziewczyna przechodzi obok faceta oglądającego mecz w telewizji? Przechodzi i nic. Zaczyna się więc rozbierać. Rozebrana zasłania mu telewizor, przechodząc ponętnie. No i nic. Rezolutna idzie zatem do lodówki, bierze z niej butelkę piwa i przechodzi ponownie obok.
Pamiętacie? Zawsze się z tej reklamy śmiałam.

Założyłam seksowną i niesłychanie delikatną koszulkę nocną...

niedziela, 13 maja 2007

sakrament

   Dzisiaj niedziela. Z okna widzę dzieci wychodzące z Katedry. Dzieci, które właśnie przyjęły pierwszą komunię świętą. Czy są one świadome sakramentu, który właśnie został im dany? Czy liczą się tylko sukienki niczym te panny młodej i pierwsze w życiu garniturki? Sakrament je umocni w wierze, czy zatruje, jak oplatek z wiersza Grochowiaka?
    Zawsze, gdy widzę dzieci biorące na swoje serca i barki sakrament, jestem pełna refleksji nad ich dalszym losem. Może dlatego, że ja sama byłam świadoma tego tak bardzo, że aż mnie potem to przerosło... Pogubiłam się. Moja wiara i moje pragnienie prawdy zawiodły mnie w rejony zakazane, obce Bogu, bliskie zmysłom i bliskie odkrycia tajemnic. Dopiero teraz odnajduję Boga na nowo... Czy to dobrze? Myślę, że tak. Szukam siły, ktora da mi kręgosłup i wzmocni duszę. Czy taką właśnie moc mają sakramenty?
    W ubiegłym roku mój chrześniak miał pierwszą komunię świętą. Jako matka chrzestna powinnam nad nim czuwać i umacniać serce to, tak małe jeszcze i naiwne, w wierze. Czy taką drogą powinniśmy iść dalej? Czy taką drogą mam go prowadzić? Czy taką drogą mam prowadzić synka, który jako nieświadomy noworodek otrzymał chrzest i błogosławieństwo. A za nimi bagaż historii, religii, kultury, zasad moralnych?
Dzień piękny, majowy, pełen słonca... Może to właśnie jest odzwierciedlenie tej dziecinnej wiary i ich czystych serc, mąconych jedynie sukienką czy garniturkiem - myślami odbiegającymi od Boga, ale jakże mało grzesznymi...

sobota, 12 maja 2007

okna, burza i moja głupota

    Ha! Co może zrobić kobieta, która jest poza domem, zaczyna się burza, a jej się przypomni, że zostawiła wszystkie okna otwarte? No powiedzcie sami? Otóż... jeśli tą kobietą będę ja, to sto procent, że będę biegła do domu...

    Wczoraj poszłam z dwulatkiem do lekarza, a potem do baby Ani. Tak się składa, że koło najszczęśliwszej jest wszystko... Nawet nasza przychodnia. A ponieważ dwulatek uwielbia chodzić do najszczęśliwszej i najszczęśliwsza przyszła do nas do przychodni, żeby być w centrum wydarzeń, to czemu nie? No i jak się już wtachaliśmy na drugie piętro i rozsiedliśmy, zobaczyłam, że jakoś tak się ciemno robi... Najszczęśliwsza spojrzała na mnie i stwierdziła, że chyba biec zamykać okna nie będę. No i okazało się, że to był ten impuls... Prawdpodobnie, gdyby najszczęśliwsza zdania nie wypowiedziała, ja olałabym okna, wykładzinę, koty, kwiaty i całą resztę. Prawdopodobnie... A tak złapałam torebkę, wskoczyłam w klapki i hejże! do domku. Na początku było tak sobie - ciemno, ponuro, duszo i gdzieniegdzie walił piorun. Zadzwoniłam więc do mężusia, żeby się pochwalić jaka to ja mądra i odważna jestem i... wyłączyłam telefon. I to było najmądrzejsze, co mogłam wczoraj zrobić.
W połowie drogi stało się jeszcze bardziej ciemno i zaczął lać deszcz. No ale co będę stała, jeśli mam gnać, żeby mieszkanie przed deszczem uchronić? To już lepiej było nie ruszać się wcale. Taka połowa drogi w trudnej chwili daje dużo do myśłenia... Postanowiłam biec.
Gdy miałam jakieś trzysta metrów do celu, zerwała się wichura. Ludzie dziwnie patrzyli na mnie, co ja robię, a ja nic tylko do przodu. Wiatr z deszczem i piachem, który nie wiadomo skąd się wziął, trochę mnie podłamał. Ale jak konar drzewa rąbnął zaledwie kilka centymetrów ode mnie, zrozumiałam, co ja właściwie robię... A raczej uświadomilam sobie, czego w takiej sytuacji robić nie wolno. A nie wolno... wychodzić z domu. Myślalam jedynie o tym, czy dostatecznie mocno ucałowałam przed wyjściem dwulatka... Potworne uczucie...
Byłam już na swojej ulicy i miałam ostatnią prostą. Szłam pod wiatr z zasłoniętymi oczyma, lawirując po dwóch stronach ulicy, unikając drzew. Za sobą słyszałam szczęk tłukących się szyb, a przed sobą widziałam walące się drzewa. Jasna cholera! Co mnie podkusiło? Pieprzone kwiatki - na co mi one w zasadzie? Dognałam do sklepiku pani Basi - a od niej już jedynie przejść na drugą stronę ulicy i moja brama! Jak dochodziłam do bramy, zobaczyłam swojego cyprysa na chodniku i... gnany ulicą dach znad wejścia do sklepiku Baśki. No super. Schody  obrzydliwe i zapyziała klatka schodowa były dla mnie miejscem cudownym...
Kotki moje przestraszone schowały się pod brodzikiem. Nie wiem, jak im się udało tam zmieścić... Chciałam nawet je wyciągnąć, ale bały się okropnie. Jak spojrzalam w lustro, zorientowałam się dlaczego. Nigdy nie miałam piachu na twarzy i liści na dekoldzie, szyi i gałązek we włosach.  No i jakimś zrządzeniem losu, jak tylko różę wciągnęłam do domu, zaczęło się przejaśniać. Zrobił się piękny, słoneczny i ciepły dzień. Chciało mi się usiąść i ze złości gryźć stół. To ja gnałam przez  wichurę i burzę tylko po to, żeby ona przeszła zaraz po tym, jak ja dobrnę do celu?!
Nie lubię burzy! Nie zostawię nigdy otwartych okien w maju! Nie dokupię cyprysa! Chrzanię wszystko, jak mnie jeszcze raz taka przygoda spotka!

    Ale jak pięknie po tej burzy wszystko pachniało!... Ach... cudownie... Zapomniałam, jak piękny może być świat po burzy majowej...
(Teraz słucham komunikatów dotyczących wczorajszej burzy i ciarki mi po plecach chodzą... Boże! Jaka ja głupia jestem... Ale o tym sza!...)

piątek, 11 maja 2007

za Bajorem krzyczeć mi się chce:

"Ogrzej mnie
wierszyku pełen cudowności,
wspólniku mojej bezsenności
ogrzej, ogrzej mnie!
Rozżarz mnie
niedokończona zdań wymiano,
cudowna kłótnio, w pół urwana
rozżarz, rozżarz mnie!
Ach, życie rozpal ogrzej duszę mą, bo skona,
do stu, do dwustu, do tysiąca, do miliona,
wsłuchaj się w duszy mojej prośby natarczywe:
Chcę mieć gorączkę! Give me fever!
Rozpal mnie
blada kuzynko Melpomeno,
jedną zagraną dobrze sceną,
rozpal, rozpal mnie.
Ogrzej mnie,
świecie utkany z głupich marzeń,
akordeonie w nocnym barze,
ogrzej, ogrzej mnie.
Ogrzej mnie

zażarta na ten świat niezgodo,
z którą rozstałem się tak młodo
powróć, ogrzej mnie!
Rozżarz mnie
chwilo szaleństwa i radości
mej tożsamości, niezmienności
dowiedź - rozżarz mnie!
Mój świecie rozpal duszę moją aż do końca,
mój śiecie zamień duszę mą w cząsteczkę słońca,
niech świeci w mroku, niech rozjaśnia dni parszywe
chcę mieć gorączkę! Give me fever!
Rozpal mnie,
słonecznikowa kresko krzywa,
złota Van Gogha perspektywo
rozpal, rozpal mnie.
Ogrzej mnie
miłości, której nie znam jeszcze
z wiosennych bzów liliowych deszczem
przyjdź i ogrzej mnie!"

czwartek, 10 maja 2007

newralgiczna koszula

    Pamiętam jeszcze z domu rodziców takie scenki rodzajowe, gdy mój rodzic płci męskiej biegał za najszczęśliwszą pytając o to, gdzie ma skarpety, koszulę (jakąś) i resztę męskiej garderoby. Zawsze mnie to śmieszyło, bo kobiecina drobna i krucha, a za nią takie coś ponadstukilowe przypominające drwala z miną przedszkolaka dreptało od szafy do komody. Minęło kilkanaście lat i... pewnego dnia usłyszałam głos przyszłegomężusia głęboko zdziecinniały zadający pytanie, gdzie są jego skarpety... O nie! Za mną troglodyta pytający o wszystko człapać nie będzie! Szybciutko wytłumaczylam, że albo do mamusi czy przedszkola wraca, albo się w dom bawi. No i poskutkowało. Po kilku następnych latach tylko jeszcze musiałam wytłumaczyć, że część rzeczy można sobie wyjąć wieczorem, żeby mnie i dwulatka nie budzić. No albo bardziej kumaty niż jego teść, albo ja słuszniejszej budowy niż najszczęśliwsza. No i jeszcze jedna możliwość - wcześniej się za wychowywanie wzięłam... Grunt, że działa!
Wczoraj wieczorem jednak mężuś szykując sobie ubranie, wyjął z szafy koszulę i z wielkim zdziwieniem w olbrzymiastych oczach przybiegł do mnie pytając, czy to jego koszula. (Ulubiona w zeszlym roku, którą ciężko było zastąpić jakąś inną ulubioną...) Pytajniki w oczach świeciły! Popatrzyłam i podkusiło mnie, żeby powiedziieć, że to nie jego tylko kochanka, który mi czasem koszule do prania podrzuca.Tak żebym się nie nudziła. W zasadzie nawet nie zdążyło mnie nic podkusić, tylko chlapnęłam językiem w ułamku sekundy. Mężuś koszulę wygładził, powiesił i zapytał, którego mam na myśli.
No i tu mnie zaskoczył... Teraz bowiem nie wiem, czy: cieszyć się, że jeszcze na mój głos się nie uodpornił i reaguje na to, co mówię, wkurzać, że pytanie źle zadane, czy zastanowić nad jego sensem...

środa, 9 maja 2007

koszmar koszmarów

    Tak mi się jakoś zawsze dziwnie składa, że jak tylko podejmę jakąś decyzję poważną, świat mi pod nogi albo kłody rzuca, albo pokusy zsyła. Po jakimś czasie można nawet przywyknąć. Ale dzisiaj mialam koszmar! Koszmar w gatunku tych najbardziej koszmarnych...
Jak już podjęłam decyzję, że do szkoły chcę wracać i mlodzież edukować, okazało się, że metodyki zdać muszę. Ok! Co w tym wielkiego? Niech mają. Ale hola, hola, przepisy uległy zmianie i praktyki powtórzyć musiałam... No absurd, ale szkoła mi niestraszna. Chcę do liceum, ale musiałam podstawówkę i gimnazjum również zaliczyć. Ba! Zaliczyłam. Ciut się uwstecznilam, ciut poważnie dzieci potraktowałam, ciut się przeraziłam, bo już teraz wiem, skąd się biorą braki w liceum. No ale chcą, niech mają! Teraz jestem już prawie na ostatniej prostej, chocaż nowe problemy się piętrzą. Ale jestem wytrwała!! Chcę edukować! Chcę do pracy wrócić! Dwulatek do przedszkola, albo pani niania będzie przychodzić (nie babcia, żeby jasne było). No i tak sobie czekam i doczekać się nie mogę... A tu dzisiaj w nocy sen. No koszmar istny! Miewałam już różne w ostatnim półroczu - a to na lekcji nie mam butów, a to klasa nie przyszła, a to dziennik pomyliłam, a to znowu coś. No takie sobie śmieszne senki... A tu dzisiaj wielce realistyczny sen - ja, mężuś i reszta rodziny. I co dalej? Ano dalej ja oświadczam, że dzidzia będzie. Mówię i się już przerażam. Myślę, że może to sen w czasie cofnięty. Ale nie! Dwulatek też się cieszy, chociaż sam nie bardzo wie z czego. Ja natomiast w popłoch wpadam, bo ni to się cieszyć, ni żal okazywać. A tu tratatata jaka to miła wiadomość. Tratatata, jak to wszyscy się cieszą... We śnie próbuję sprawę kontrolować, ale obudzić się nie mogę. No to myślę, jak to prawda, to wszyscy jak z telenoweli brazylijskiej - piękni i głupi i z tymi uśmiechami. Ale tu też mi coś nie gra, bo imiona normalne - żadnego Hose nie ma. Kombinuję więc dalej - wczoraj miałam ochotę wysiadać, może wysiadłam i znowu źle trafiłam? O mój Boże!! Sprawy nijak nie daje się kontrolować... No i dociera do mnie przeciągły dźwięk kocicy oszalałej namiętnością do pana kotka jakiegokolwiek. Kochany kot, myślę i proszę w myślach, żeby darła się dalej. Uff... udalo się. Obudziłam się. Sypialnia. Jest ok. Jedno dziecko obok - jest dobrze. Brak łóżeczka - jest dobrze. Brzuch płaski i mogę na nim leżeć - jest lepiej. Brak rozradowanej rodziny - jest niemal super. Uff... jak to dobrze, że to był tylko sen. Szkoda tylko, że kocica drze się nadal jak oszalała. Jak ja bym ją teraz chętnie za tą główkę (jak to dwulatek wczoraj zrobił) ponosiła...
    A mężusiowi i tak się wieczorem oberwie. Tak na wszelki wypadek... Żeby głupoty jakieś mu nie zaświtały. Nie żebym coś przeciw dzieciom miała. Lubię je... Nawet chcę je poedukować jakieś kilka lat...
No i tak sobie myślę jeszcze... niech no mi jakiś uczeń powie, że mnie nie lubi, albo niech no on lektury nie przeczyta... Po tych moich przejściach będę bezwzględną zołzą absolutną...

wtorek, 8 maja 2007

nowość

U mnie coś nowego i mam nadzieję, że udanego.
Otoż: zawiadamiam wszystkich chętnych, że dwulatek ma swojego bloga, którego każdego dnia będzie pisał całą swoją istotką i charakterkiem.
Link tutaj: www.dwulatek.blog.onet.pl i w moich linkach.
Pozdrawiam. Agnieszka

niech ktoś...

    Zawsze uważałam, że aby móc wyrażać swoją opinię o świecie obecnym, należy mieć jakieś obycie w aktualnej sytuacji politycznej, gospodarczej, społecznej. Znajomość historii też by się przydała, żeby móc wyciągać wnioski i prognozować to czy tamto. I do tego, aby być osobą mądrą i doskonale się orientującą w obecnym status quo, wcale nie jest potrzebne wykształcenie, tylko inteligencja. Ale gdy do inteligencji dojdzie wyksztalcenie i myślenie abstrakcyjne, umiejętność wyciągania wniosków i ogłada, zaczynamy mówić o elicie intelektualnej. Kiedyś nawet wydawało mi się to łatwe i takie po prostu - czyta się gazety, uczy się, rozmawia z ludźmi...
Potem swój pogląd zweryfikowałam, gdy na studiach zobaczyłam koleżankę przygotowującą się do egzaminu kobylastego z historii literatury doby romantyzmu na podstawie podręcznika do szkoły średniej. Potem swój pogląd zweryfikowalam po rozmowie z jedną z nauczycielek w szkole, w której miałam praktyki... A potem załamałam się, gdy mnie uczniowe klasy maturalnej zapytali, czy Czesław Miłosz żyje. A był rok 2002, więc nasz noblista żył, miał się świetnie i wlaśnie wydał fantastyczny tomik wierszy. Natomiast uczniowie byli uczniami klasy matematyczno-informatycznej z pełnym dostępem do internetu. Potem pogląd przyszło mi zweryfikować ponownie, gdy przeprowadziliśmy się do powiatowego i o znaczną część nowinek wydawniczych, bądź dzieł krytycznoliterackich muszę prosić Agatę nie-magiczną.
Ale teraz zaobserwowałam jeszcze jedną zmianę... Unikam słuchania informacji. Każdy jeden serwis informacyjny staje się kroniką kryminalną i reportażem z kolejnego skandalu. Gdzieś pomiędzy nie jest wpisalny los ludzi, którzy na tym ucierpią, ale o tym się nie mówi, bo to nie jest medialne i straszne. Czasem ktoś zginie i o tym się powie nawet, ale już tylko jako zajawkę, ponieważ akurat nie było brutalnego mordu, albo zginęło tylko 99 osób i nijak nie można podciągnąć tej liczby do setki, więc nie da aż takiego oddźwięku...
Czuję obrzydzenie do serwisów informacyjnych, unikam gazet codziennych, w których i tak połowa to spekulacje, a połowa to naginanie tematu do taniej sensacji. Może ubywa mi rozumu. Może ubywa mi intelektu. Nie wiem... Ale, gdy tylko dotrze do mnie jakaś wiadomość ze świata mam ochotę wielką zawołać za Anną Marią Jopek: " Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat. Ja wysiadam..."

poniedziałek, 7 maja 2007

cymbałki jako środek na niestrawność

    Ze wszystkiego na świecie, najbardziej lubię obiadki niedzielne z rodziną. Ach! Jak to miło wstać wcześniej i nic nie robić - no bo przecież nie muszę nic robić, skoro na obiad idę! Logiczne bardzo i każdy się z tym zgodzi. Tak więc nie muszę robić nic i wszystko muszę mieć jakoś tak samo z siebie zrobione na wyznaczony czas. Normalnie to mogę w szlafroku wylegiwać się i bez ułożonych włosów coś poczytać do południa... Ale po co? Przecież można zasuwać, żeby nabyć coś odpowiednio wcześnie, dać dwulatkowi w pyszczydło coś pomiędzy obiadem a drugim śniadaniem (które wszak samo się, jak i pierwsze z resztą zrobi). No a to coś też samo się... No i wyjść też trzeba punktualnie, bo godzina wyznaczona jest odgórnie. No i przy garach stać nie muszę. Przy tych swoich faktycznie nie... Za to następnego dnia muszę zasuwać, jak maly samochodzik, bo po tym nicnierobieniu nic nie ma. No ale to pikuś, bo przeciez odpoczywam i rodzina mi to zapewniła. (Podobnie jak państwo cud gospodarczy.) Ach te odgórne decyzje dotyczące nas maluczkich i glupiutkich są zawsze takie łaskawe... I lubię je przeokropnie.
A z tych obiadków lubię najbardziej rozmowy, takie życiowe i subtelne. Lubię, gdy przełykając schabowego można porozmawiać o Katyniu, eksterminacjii Słowian i ogólnie o takich przyjętych za delikatne tematach. No i lubię tak siedzieć i nic nie robić. Nic tylko odpoczywam. Nie żeby tak od razu paść na wyro i książkę złapać jak ten troglodyta i brzuchem do góry leżeć! A fuj!... Cóż za prostactwo ze mnie wyłazi... No i lubię te dyskusje z dwulatkiem. Tak! To lubię jednak najbardziej... Ja mówię, czasem i mężuś się nawet odważy, że nie wolno na przykład wysypywać cukru - otoż się mylę, cukier można wysypywać. No to mężuś reaguje nieśmialo i mówi np. nie niszcz okularów - otóż nie, nie, nie, okulary można rwać, niszczyć, rozciągać... No to ja mówię, nie wal kochanie drzwiami o ścianę, bo ściana może się obić, szyba stłuc, a mama plasterka nie wzięła, gdyby w razie czego i ciebie szybka drasnęła - tu o dziwo tak, mogę tak mówić... No i potem cały repertuar typu: suisuiać można w majtki - tak na pokaz, no bo to zabawne. Można się oblać wodą, bo przecież każdy tak kiedyś robił. Można mnie olać, bo ja się wszak relaksuję i lepiej mnie nie słuchać, żebym się wreszcie zamknęła. No można oprócz tego jeszcze wiele innych rzeczy zrobić. Szkoda tylko, że w domu ich robić nie wolno, a chciałoby się... No i jak jesteśmy już tacy zrelaksowani i odprężeni w domu i dwulatek, który właśnie nowe nauki odebrał, dowiedział się, jakie ma możliwości i na co może sobie z nami pozwolić, zaczyna się dyskusja. Najpierw tłumaczymy. Potem tłumaczymy. Potem jesteśmy źli, że się poszliśmy zrelaksować. Potem jest wymiana poglądów na przyszlość, a potem mamy różne możliwości zaleczenia sytuacji: kłócić się, nie odzywać, olać sytuację, dać klapa dwulatkowi, no i pewnie jeszcze kilka innych. Wczoraj żadne rozwiązanie dobre nie było. Na kłótnie nie miałam siły. Dyskusja jałowa, więc po co ją ciągnąć? Bić dziecko? Wszak to nie ono tu winne... A zdolny jest nieslychanie - w mig zalapał nowe nauki i dawaj testować wszystko w domu...
No i wieczorem jakoś tak cymbalki mi w rękę wpadły... Chyba każdy wie, jak cymbałki wyglądają? Ale czy ktoś wie, na ile części mogą się rozpaść? Na dużo. Oj dużo! Od tych drobnych kawałeczków, po te całkiem duże. No i tak rzucone z wysokości jakiś 180 cm rozpryskują się w promieniu trzech metrów.
Spać poszliśmy nieco wcześniej. Mężuś jakoś tak się zmęczony zrobił. Mnie się już czytać nie chciało. A dwulatek jednak postanowił być dzieckiem mało zdolnym i szybo nabyte w trakcie obiadu umiejętności zapomniał. Noc minęła spokojnie. Wyspaliśmy się, a dwulatek nawet swoich koszmarów sennych nie miał - pierwszy raz od ponad dwóch tygodni. Ja z rana werwy nabrałam i jakoś tak uporałam się już ze wszystkim.
Widać cymbałki są świetnym środkiem na wątrobę, niestrawność, wrzody, nerwice, zbyt zdolne dzieci.
Tylko niestety teraz muszę je odkupić... Chociaż... może dobrze je mieć w domu... a nuż się jeszcze kiedyś na niestrawność lekiem okażą?

poranna markotnia

    A u mnie dzisiaj jakoś tak smutno, szaro i sennie. I samotnie, bo mężuś w pracy. Dobrze było, ale się skończyło... Dwulatek utemperowany już po wczorajszej wizycie u dziadków. Napiję się kawki i może lepiej mi się będzie myśłeć.
Jak ja nie lubię braku słońca!!!

niedziela, 6 maja 2007

post scriptum do czarownicy

    Jakoś tak z tematu wyjść nie mogę i postanowiłam przytoczyć jeszcze kilka słów:

    " Wiedźma, którą znasz, to uosobienie męskich lęków przed kobietą, która wie, czego chce, i nie waha się robić tego, o czym mówi. Jest także symbolem kobiecej niewiary w samą siebie. Wystarczy porównać ją ze Śpiącą Królewną albo inną niewinną dziewicą, a stanie się jasne, że upiór wiedźmy męskimi nićmi jest szyty. Królewna jest piękna, młoda, grzeczna, uczynna i uległa. Nie zawodzi swoich bliskich. Robi to, czego od niej oczekują. Nie ma żadnych pragnień poza jednym - znaleźć księcia, który się nią zaopiekuje. Bez mężczyzny czuje się bezradna i nieszczęśliwa. A wiedźma? Ta jest stara, sprytna, doświadczona. Zgryźliwa, z niewyparzoną gębą. Zdeterminowana i przebojowa. (...) Jedyna prawda, którą o czarownicy można wyczytać z bajek, to ta, że jest wiekowa. Choć wiek jest tu tylko przenośnią. Nikt nie rodzi się czarownicą, lecz dopiero się nią staje. Na skutek doświadczeń własnych lub - co w historii częściej spotykane - wysiłków innych, którzy w nieposkromionej kobiecości upatrują źrodlo wszelkiego zła.
Zapomnij na chwilę o wydumanym portrecie czarownicy zołzy z bajek i dowiedz się, skąd się wzięła autentyczna czarownica. Oto jej sześć - diabelska to wszak liczba! - znakow rozpoznawczych."
    1. Przeszła przemianę duchową, która prowadzi do świadomości siebie i swojego ciała, jego potrzeb - ono i ona stanowią jedność.
    2. Ma odwagę być sobą.
    3. Ma odwagę upomnieć się o swoje.
    4. Ustala, co jest dla niej najważniejsze i robi wszystko, żeby wyznaczony cel osiągnąć.
    5. Patrzy na świat optymistycznie i wierzy w swoje możliwości. Ma wyostrzony zmysł obserwacji, rozumie ludzi i ich problemy, umie przewidzieć skutki swoich działań.
    6. Czuje wielką potrzebę obcowania z innymi kobietami, ich spotkaniami, sekretami, rytuałami. Postrzega w nich kobiety równe sobie i nie widzi w nich rywalki, ponieważ jest świadoma siebie i swojej wartości.
                          
    Na podstawie: Magdalena Kruk, Odkryj w sobie czarownicę, [w:] Wrożka, 6/2006
    I co na to Wy czarownice i Panie, które się do tego jeszcze nie przyznajecie, chociaż myśl o tym  już Was nęcić zaczęła?
I na koniec obiecuję, że do tematu już więcej nie wrócę.

sobota, 5 maja 2007

współczesna czarownica

    Jak wygląda czarownica dawna? Ta zakorzeniona w tradycji i w bajkach? No ładna to ona nie była. Cóż... miała babeczka pecha... zdarza się wszak... Nie ma co! Nos krzywy, haczykowaty i kurzajki na nim. W chustce albo strzępiatym kapeluszu, żeby brak włosów przykryć. Ale tu tylko żałować jej można, cud-szampony wymyślone zostały wszak niestety wieki później. Sucha, kościata. (No tu to w zasadzie ideał dzisiejszy, więc czepiać się nie można.) No i zła była. I dzieci jadała. A dom jaki przyjazny miała! Hohoho!!! Gdzieś w głębi ciemnego lasu, więc sąsiedztwo się nie naprzykrzało. Na kurzej stopie, mały, ciasny, paskudny i ciągle jakieś obrzydlistwa się w nim gotowały. Ale trzeba jej przyznać - gotować to kobieta lubiła. Coż, że przyprawy hm... egzotyczne? A to żabie oko, a to noga pająka... Wszak dzisiaj się i turów już też nie jada. Kuchnia poszła z postępem znacznym. A poza tym przyprawy gotowe nabyć można. Cholera jednak wie, co w nich jest sproszkowane... Ale te stosy to już jednak przesada! Co innego miotły... I zamiecie taka i dowiezie szybko na miejsce. I paliwa nie trzeba, więc tania w utrzymaniu i środowiska nie zatruwa.
W sumie to taka nawet przyjazna ta wiedźma jednak była. Trochę introwertyczna, trochę narwana, ale jakieś wady musi mieć każdy, nie?
A ja jakoś tak zawsze pociąg do czarownic miałam. (Jakkolwiek by to nie zabrzmiało...) Zawsze bajki z czarownicami w roli głownej, albo chociaż w tle były u mnie na tapecie. Potem filmy. A potem zaczęłam się rozglądać i współczesne czarownice dojrzałam. (Tutaj też może być dwuznaczność... więc niech dalszy tekst moją myśl uściśli...)
I co widzę? Toż z postępem poszła i czarownica. Ta współczesna mieszka w bloku. Gotować bardzo lubi, ale i i na telefon czasem coś zamówi. Koty ma, a i owszem. Zazwyczaj dwa, w tym jeden czarny. Koty... No to trochę coś za dużo powiedziane. Mogą być kotki, no i to co w kocie z kota pozostało, bo współczesna jest bezlitosna dla płci męskiej... Oj! Dzieci albo nie ma, albo ma - to już od niej zależy. No i co jeszcze robi? Sprząta, pucuje, dom lśni i nie cuchnie. Sąsiedzi czasem się irytują, albo nosy wściubiać chcą, ale ta współczesna skutecznie je im temperuje... Zajęcia dodatkowe nawet odkryła: czasem maluje, czasem wiersze pisze, czasem pisze nie-wiersze. A czasem maluje kwiaty na filiżankach i dzbankach albo talerzykach. No i karty ta współczesna rozkłada. I aurę leczy. Nawet przez internet się nauczyła. Wyraźnie kumata bardziej i taka ciut mniej dzika. Widać stosu się boi, więc udaje, że cywilizowana...
Ale jedno jej zostało - jest sama... Bo mądra i wszystko wie i umie. I zaradna. I ŁADNA!!!! Intuicję ma ogromną i sny tłumaczy. Ludzie do niej lgną po radę... A ona radzi i czasem z nimi płacze.


A jako post scriptum polecam: http://pani-autograf.blog.onet.pl/2,ID189339168,index.html

piątek, 4 maja 2007

duży biały domek mój

    Wymyśliłam go nocą przy blasku świec. Przy winie i letniej burzy. Kochany obiecał, że będę go mieć. A będzie biały i duży. I okna ogromne, okiennice i strych. Filary cztery i spadzisty dach.
W środku będzie przestronny i jasny, z piecami i kominkiem. Taki własny, kochany i nasz.
W kuchni będzie okrągly stół i miejsca dużo.
Będzie w nim dużo luster i obrazów, stoliczków i róż. Bluszcze i bluszcze i storczyk. I lampy i lampki i świece. Meble też będą ;) - stare, wygodne, antyczne, rzeźbione. A dywany miękkie okropnie.
I gabinet w nim będzie mój.
Dom biały, wielki i nasz, z bujanym fotelem na ganku. Winobluszcz i malwy i pnących róż mnóstwo. Jarzębina i brzoza i bez. Magnolia i kasztan. I platan tam będzie też. A róże herbaciane i blade.
I otworem zawsze będzie dla innych stał.
Już bym chciała go mieć, ale jeszcze tylko w marzeniach go mam...

czwartek, 3 maja 2007

być Alutką K.

    Kiedyś, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką, chciałam być po prostu kobietą - w pełnym tego słowa znaczeniu, chociaż sama dobrze go prawdopodobnie jeszcze nie rozumiałam. Wyciągałam mamy szpilki i nosiłam je z ogromną radością. Nieważne, że buty były o jakieś osiem numerów za duże - leżały jak ulał i byłam zachwycona. Wyciągałam zawsze szminki i malowałam się zapamiętale. Potem nakładałam kapelusz, apaszkę i byłam kobietą. Stałam przed lustrem i marzyłam, że kiedyś będę nosić wysokie obcasy, malować się krwistą czerwienią i nosić kapelusze z ogromnym rondem, przypinać kwiaty i zawsze obowiązkowo będę miała na sobie jakiś szal - długi, powłóczysty, lśniący i przezroczysty.
Tak sobie wyobrażałam kobietę.
Taką chciałam być.
    Potem, dużo potem chciałam być jak George Sand. Potem jak Simone de Beauvoir. Potem chciałam być taką George i Simone jednocześnie. Potem natomiast chciałam pisać sobie coś w stylu "Siłą rzeczy", ale być ładniejszą i bardziej drapieżną niż Simone. Potem chciałam być jak Merlin Monroe. Potem Brigitte Bardot. A potem jak Sophia Loren. Jak już sobie uksztaltowałam w myślach wizerunek kobiety, zaczęłam znowu wracać do temperamentu i intelektu. A potem chciałam być taką SophiaBrigitteMerlin tylko bardziej fatalną. Taką bardzo, bardzo piękną, bardzo, bardzo inteligentną, bardzo, bardzo mądrą i ociekającą kobiecością.
Potem taka się stałam... Chyba. I było mi dobrze. I światy mogłam zdobywać. I wszystko stało przede mną otworem. A potem fatalizm zaczął się przytępiać i doszła łagodność ogromna i wrażliwość przesadna.
A teraz jestem sobą.
Często noszę spodnie. Czasem zakładam bladoróżową sukienkę zwiewną. Czasem jestem cała na czarno, czasem w delikatnych barwach. Czasem noszę kapelusz, a czasem beret. Czasem piszę wiersze, a czasem bloga. Ale zawsze mam obcasy wysokie, umalowane oczy i usta oraz swoje ulubione perfumy... Znalazłam swoją kwintesencję kobiecości. I jest mi z tym dobrze. Tarot o radę pytam, z duchami rozmawiam i Energię znajduję. Piszę piórem i piję wytrawne, czerwone... Lubię miętę i herbatę zieloną. Podobno doświadczenie życiowe posiadłam i mądrość kobiecą... Coż... Może i tak.
    Jednak ostatnio po głowie plącze mi się myśl dziwna. Swoją kobiecość chciałabym znowu zmienić... Tym razem chciałabym sobie rozumu ująć i intuicję zatracić i stać się taką Alutką. Alutką K. - gdyby ktoś miał wątpiwości, o którąż to chodzi. Mentalnie oczywiście.
O ile łatwiej ma taka kobietka! Frywolna, infantylna i naiwna jak dziecko. O ile łatwiej jest tego bagażu myśli i zdażeń ze sobą nie dźwigać? O ile łatwiej nie myśleć, nie widzieć, nie słyszeć, tego, co nie jest dobre, ładne i kolorowe? Być kobietką śmieszną i głupiutką...
Hm... pomyślę jeszcze o tym...

środa, 2 maja 2007

korale, róża i paluszki krabowe

    Jak to czasem kobiecie niewiele do szczęścia potrzeba. Czasem nawet zastępniki wystarczą... A to się przecież nie często zdaża.. Niby mam coś zaplanowane i upatrzone i musi być wszystko pod linijkę i dokładnie to, co chcę. Niby, ponieważ czasem okazuje się, że moje plany zmieniają się pod wplywem jednego impulsu i wszystko przewracam do góry nogami. Najdziwniejsze jest jednak to, że to absolutnie niezaplanowane i teoretycznie niezasadne, okazuje się calkiem niezłe...
Jakoś tak dzisiaj wyszło, że poszliśmy po obiedzie do kapitalistycznego molocha wyzyskiwacza, czyli do jednego z hipermarketów. Niby to tak się w jednym ze sklepów ze sprzętem zorientować w tymże... A tak właściwie, to nie wiem po co?... Ja miałam w myślach market z kwiatami różnej maści, mężuś sprzęt, a dwulatek zapewne kolejnego kapitalistycznego wyzyskiwacza robiącego cheesburgery, za którymi dwulatek (niestety) przepada. Czyli jak typowa powiatowa rodzina zrobiliśmy sobie spacer... Aż dziwne, że dzisiaj nie jest niedziela, wtedy byśmy byli jak wszyscy.
Na miejscu się rozdzieliliśmy. Mężuś zabrał dwulatka, który naciągnął nas na super autko z koszem na zakupy wypożyczone z całkiem nieźle prosperującej wypożyczalni i pojechali sprzęcior oglądać. Ja zostawiłam wózek dwulatka bardzo miłej pani od autek i pognałam w kwiatach grzebać. No jak dzika wypadłam między tuje i cyprysy i inne różności nieco pozgniatane i stłamszone do granic możliwości. Obiegłam wszystko dwa razy i postanowiłam się sprzedawczyni poradzić. Chciałam dokupić sobie winobluszcz na balkon, coby ten, co mam zagęścić z drugiej strony. Ani widu, ani słychu winobluszcza. Sprzedawczyni też niewiele więcej wiedziała ode mnie. No i jak tak gnałam między tymi krzaczorami, to sobie myślę, że może winobluszcza mi starczy, bo i tak się już rozrósł niemiłosiernie, ale tuję kupię. Albo trzeciego cyprysa, bo jeden z dwóch naszych jest chyba na zejściu... A może clematisa? A może różę? Pnącą? Hm... w sumie czemu mam nie mieć róży? Niby to miał być tylko winobluszcz, byliny w skrzynkach i dwa cyprysy - po jednym w rogu. Ale właściwie, czemu w środek róży nie pyknąć? Wygrzebałam zatem ze środka palety upatrzoną różę. Pokułam się przy tym bardzo, ręce podrapałam makabrycznie i pokazałam połowę pleców wraz z cześcią bielizny. Ale zdobyłam! Najpiękniejsza! Akurat płaciłam, gdy mężuś zniecierpliwiny (a może stęskniony?) zaczął wydzwaniać i pytać, gdzie jestem. Jak zobaczył mnie zasłoniętą donicą i pięknotką, nawet się nie zdziwił. Zna mnie jednak...
Chłopaki niczego nie kupili. Przelecieliśmy jeszcze po całej galerii i weszliśmy na teren marketu. Kupiliśmy właściwie wielkie nic, bo nie lubię tam kupować. Ale czemu nie wejść? Właściwie nic a nie po prostu nic, bo dojrzałam paluszki krabowe! Ha! wszystkie okoliczne sklepy w powiatowym przetrząsnęłam za krabowymi. Sprzedawczynie do dziś patrzą na mnie dziwnie... A tu one leżą sobie spokojnie i na mnie czekają... Mężuś mnie powstrzymywał, jak tylko potrafił, żebym je do kasy doniosła. Doniosłam. Ale potem zjadłam. Pycha... Uff... Ledwo oddycham... Dużo ich jednak pakują... Py-ycha!
    Teraz tak sobie siedzę i o tym szczęściu rozważam. A raczej wystarczającej ilości powodów do szczęścia. W poniedziałek zachorowałam na korale z laspisu. Cudne. Błękitne. Lazurowe właściwie. Takie okrąglutkie, niebieściutkie i błyszczące. Nawet internet przetrzepałam. Mężuś przez dwa dni słuchał i słuchał. Dzisiaj rano za to ubrałam się w korale z korali. Nieby czerwone, a nie niebieskie, ale jakoś tak mi przypasowały, że i bransoletę z korali włożyłam.
Potem poszłam po winobluszcz - kupiłam rożę. I też jestem szczęśliwa.
Paluszki krabowe zjadlam i mam ich dość na chyba najbliższe sto lat...
Jak to się mówi - jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma...
    Nawet nie pamiętałam, że lubię swoje korale.
Nawet nie wiedziałam, że róża może być nam potrzebna na balkonie.
Nawet nie wiedzialam, że można zjeść zamrożongo kraba i tak dużo będzie się go miało potem w brzuchu...
Uff... nawet nie wiedzialam, że mogę kiedyś przestać lubić paluszki krabowe...

wtorek, 1 maja 2007

piękniś etatowiec i nerwy moje

    Na sporcie to ja się znam... Na piłce nożnej zwlaszcza. Wiem, że jest. I tyle mi w zupełności do szczęścia wystarcza. Mężuś za to lubi meczyki oglądać. Uff... dzikie krzyki, trąbki i to wszystko, co hałas czyni wyprowadza mnie z równowagi zanim się jeszcze zacznie. Mężuś zatem ogląda jedynie te ważne raz na rok czy ileś tam, a tak to skupia się na skrótach. No i w niedzielę są takie właśnie skróty. Cholernie krótkie... No ale na coś trzeba mu pozwolić. Skoro lubi tak te meczyki. Włączył sobie zatem program, który jest późńo i dwulatek już śpi i możemy sobie w spokoju telewizję obejrzeć. Włączył, a tu studio i jakiś facet mówi. W zasadzie chłopak. Facet. Nie, młody mężczyzna. Taki nawet sympatyczny z wyglądu. Ja się już zdażyłam wkurzyć, no bo widzę go po raz kolejny! Denerwują mnie natomiast wszyscy etatowi krzykacze zapraszani do programów. Gdzie człowiek nie spojrzy, tam taki etatowiec. No i jak to oni wszystko wiedzą! Tak... w teorii to są dobrzy. Nawet wiedzą (w teorii oczywiście) jak piłka wygląda. Na boisku jej za to nie oglądają... No i jak mnie ten krzykacz nie wkurzył! Już się nagrzałam i pytam mężusia kto to. Niech no chociaż nazwisko poznam pięknisia etatowca wszystkowiedzącego! Mężuś mówi, że to prowadzący i jakoś dziwnie milknie i się trząść zaczyna. Ja wkurzona, więc na mężusia uwagi nie zwracam tylko już na pięknisia najeżdżam, że to wyszczekaniec jeden, teoretysta i gawędziarz... Ale tak mi wreszcie do głowy przyszło, że coś z tym prowadzącym to mężuś mnie w maliny wpuszcza... O piłce nożnej wiem tyle co  nic, ale jakoś nigdy o prowadzącym nie słyszałam... Mężuś za to trzęsie się dalej i wybucha wreszcie śmiechem. Ze mnie!...
No tak... Na sporcie to ja się znam tyle co i nic. Na piłce noiżnej zwłasza. Krzykaczy etatowych wyedukowanych teoretycznie mamy w brud. Piękisia rozpoznam już zawsze - wszak to dziennikarz sportowy...
No bo nerwy mnie poniosły...