wtorek, 31 lipca 2007

pełnia (31.07.2007 r.)

Gdy pełnia czoło mi oświeca
i męczy oczy śpiace,
gdy nie potrafię usnąć
i czekam,
wspominam to, co tak ulotne.

Gdy pełnia po ustach chodzi
i myśli plącze dziwne,
gdy usnąć nie chcę
i marzę,
i pragnę wciąż naiwnie...

Gdy pełnia w okno się dobija
i liże szybę blaskiem,
gdy boję się ciemności
i leżę
wiem, że już nie zasnę!

dzieci innego Boga?

    Tak wiele w naszym życiu zależy od chwili! Wszystko jest chwilą - od niej wszystko się zaczyna i nią się kiedyś staje. Jeśli jest ona dobra, to i taka w nas pozostanie.
Co jednak, gdy trafi się chwila zła? Taka, która przy okazji innych chwil, nawet tych bardzo dobrych, wrócić potrafi?
Jak często nie zdajemy sobie sprawy, ile możemy bólu komuś zadać jednym słowem, w jednej chwili. A ile jest tego bólu, gdy słów jest więcej?... A i boli zawsze tym mocniej, im bardziej bliscy sobie jesteśmy...
Potrafimy siebie ranić, wypowiadać bolesne słowa, pouczać bezsadanie - dlaczego? Dlaczego niektórzy nie potrafią zaakceptować odpowiedzialności bliskich i w najmniej oczekiwanym momencie zadać im cios, który pozostanie zadrą w sercu na zawsze?
Czy dlatego, że są to dzieci Boga innego? Takie, co to wszystko wybaczą i zrozumieją. Takie, które najpierw się odsuwa, a potem do nich lgnie?... A może takie, które zawsze się podniosą i pomogą, gdy tej pomocy się potrzebować będzie?... A może są to po prostu dzieci stworzone do ciosów odbierania?... Dzieci, które ich Bóg w inne emocje wyposażył i których można nigdy nie przeprosić?
Już niejeden syn marnotrawny powrócić mógł zawsze, ale i niejeden pracowity nigdy nie został doceniony...

Ot! takie rozważania przy okazji rodzinnego wydarzenia... Smutne... Dawne... Pod wpływem chwili... Rozważania, które zapewne jeszcze nie raz do mnie na dawnych słowach powrócą...

poniedziałek, 30 lipca 2007

stan nieważkości

    Jest taki stan nieważkości leciutkiej...  Stan, który i myśli milionów przynosi uciszenie... I ten kolor rubinowy, amarantowy i to smakowanie siebie...
I ten stan na granicy święta i żalu dawnego, którego z serca wyrzucić jednak nie potrafię... A może nie chcę?...

    Jest taki stan nieważkości absolutnej, który ogarnia mnie czasem i myślom bieg zmienia. Stan, który czas zatrzymać potrafi i zdjęcie każde upiększyć... Ale i rozpamiętywanie przynosi...
Stan, który uwielbiam ogromnie... Chociaż i gnębi, i zniewala, i z poniedziałku zupełnie nie przystoi...

niedziela, 29 lipca 2007

czas kobiet dojrzałych

    Każdy ponoć ma tyle lat, na ile się czuje. Myśl piękna i przebiegła, i figlarna sama w sobie. Zawsze to można się nią podbudować i emocje skierować na tory właściwe.
Cóż jednak poradzę na to, że tym tropem idąc, chwilami do pełnoletności mi daleko?...
A tu ostatnio, jak na złość na każdym kroku świat kobiety dojrzałej mnie nachodzi. A to serię kosmetyków do cery dojrzałej polecą, a to najszczęśliwsza zasugeruje, że to lepiej ochroni, tamto zregeneruje, o tym pamiętać powinnam, a unikać owego... No i nie ma to jak złote uwagi mężusia, typu: popatrz tylko ciut od ciebie starsza, a jak wyglada staro :) Uwagi, które niby miłe być powinny, ale i o wieczność ocierać się zaczynają...
I tak jakoś myśl o tej dojrzałości biega za mną i na głowę czasem wchodzi i zmusza do refleksji... Bo kim tak naprawdę jest kobieta dojrzała? Czy o wiek tutaj określony idzie? Czy może o ugruntowane podejście do świata, świadomość własnych emocji i pragnień? Czy wystarczy poglądy w sobie wyrobić i trzymać się ich, będąc jednocześnie otwartym na prawdy nowe, czy trzeba być cegłą niewzruszoną, co to zdania nigdy nie zmieni?

Przegląd emocji i pragnień zrobiłam i do wniosków zaskakujących dochodzę. Dobrze mi bowiem z tym czasem nowym, przez świat i ludzi wytyczonym.
Jestem kobietą dojrzałą. A to już horyzonty i możliwości dotąd zakazane odsłania! Świadomą swoich racji jestem, ale i swoich marzeń, celów wytyczonych. Dojrzałam do emocji dorosłych i świadomych, do decyzji dla mnie właściwych podejmowania. Świat należy do mnie, a ja z niego czerpać potrafię.
Czas mam dla siebie, dużo czasu przed sobą. Miło mieć czas na rozkoszowanie się swoim stanem dojrzałym...
Dojrzałam nawet do tego, żeby ducha młodego nie ukrywać i jednocześnie w infantylizm nie popadać.
Jak dobrze być kobietą dojrzałą do... bycia kobietą...

No tak... Świecie kobiet dojrzałych, witaj!
Tylko, czy ty świecie gotowy jesteś na przyjęcie dojrzałych do ciebie kobiet, co to czasem swoim delektować się zapragną?...

niedzielne wytchnienie

    Leniwie świat opływa mnie i cisza kołysze... Oj... jak dobrze być kobietą... I umieć znaleźć w ciszy wytchnienie po całym tygodniu wytężonej uwagi i pracy, która przyjemność dawać powinna, a i troski często niesie.
Zaczynam nowe cele w życiu ustawiać. Aż dziwię się, skąd taka determinacja nagla, zupełnie woli mojej pozbawiona. Światy w myślach znowu buduję w przekonaniu, że tak właśnie i wtedy i od tego zacząć powinnam.
Zobaczymy... zobaczymy... Ale to dopiero przede mną - teraz, w tym momencie wystarczy mi bycie kobietą rozleniwioną, niedzielną, na fotelu miękkim przesadnie i w stroju niedzielno-niewyjściowym... Reszta potem. Świat poczeka przecież, bo ja tu i teraz siły złapać muszę...

piątek, 27 lipca 2007

jak boginią seksu stać się!

    Nic bardziej bagatelnego! Wystarczy buty upatrzeć sobie...
Nie jakieś tam po prostu, ale takie... buty sobie upatrzeć!!! Szpilki najlepiej. I to szpilki takie figlarne i kobiece okropnie i poklady kobiecości budzące... Takie w dodatku, co to seks na myśl prztywodzą.
No i tak sobie je oglądać i ochoty coraz większej nabierać. Na nie. Na seks również.
Aż dodtąd, gdy ochota będzie tak wielka, że buty świat przesłaniać zaczną. Wtedy natomiast  należy do sklepu się wybrać. Tak na letnio. No bo i buty i letnie, i zwiewne, to i ja letnia i zwiewna. Do butów tak pasująca już dziwnie...
A w sklepie niby przez przypadek i nie nachalnie i niby to szukam dopiero i sama nie wiem, czego chcę i czy w ogóle...
I najlepiej żeby facet chciał wtedy pomóc.... Dlaczego ma nie pomóc? Zwłaszcza, że ja taka zwiewna... A nogi długie i szczupłe i niebardzo opalone jeszcze, ale kostki wyraziste i stopy delikatne. No i paznokcie krwistoczerwone. A i na szyi korale takiego samego koloru. No i wszak możliwości nie ma, co by faceta do mnie nie przyciągnęło... Tego... No i on tak te buty zachwalać powinien. A buty cudne... Kobiece i zwiewne i delikatne i takie, takie Marilyn Monroe na myśl przywodzące i takie, co to grzech grzechem nie jest, bo to wszystko przez nie... No i on pomocny taki, że to niby na nogę nasunie... Uczucie i znane i nieopisane i takie... hm... samo w sobie, co to by się chciało te buty zakładać i zdejmować i znowu na nowo... No i on pomóc musi, bo buty takie, że tylko ktoś do zakładania potrzebny... Nie tylko znaczy, ale od czegoś zacząć trzeba...
No a potem to trzeba w nich stanąć. I te obcasy takie wysokie... I ja taka w nich wyższa jeszcze... I tak się sobie przyglądać trzeba i właściwie to już nawet butów nie widzieć, bo one tak ze mną wspołgrają, że jedno tworzymy... No i tak zwiewnie wszystko razem... I tak wyglądać ladnie przeładnie i wreszcie zacząć siebie podziwieć. I to już nie tylko te buty, bo buty jak buty, chociaż cudne prawdziwie...
No i on tak musi patrzeć też na te buty i podziwiać i na stopy też patrzeć i na nogi i na resztę ukradkiem, a potem to już nawet nie ukradkiem...
I tak się czuć i dziwnie i świetnie i tak inaczej, bo to przez te buty wszystko tak jakoś...
I ten facet taki pomocny, co to nawet zdjąć je pomoże. I to coś, co się wokół kostki oplątało zdejmie. Ja co prawda nie widzę, ale jest. Naprawdę jest podobno... I tak niby może ja miałabym ochotę na kawę  zapyta i do drzwi odprowadzi... I jeszcze niby to rozmawiać chce ze mną i już w zasadzie to nawet nie o te buty mu chodzi...

    No i tak się teraz zastanawiam, czy to ja właściwie nabyć je mogę... Cudne prawdziwe i takie niezwykłe. Oszaleć na ich punkcie można... Tylko jak jeden oszalał, to i drugi może... No właśnie, a ja nie wiem, czy może. No bo może?? No i czy ja w takim układzie też mogę?...
A buty takie jak dla mnie stworzone i dziwnie charakter mój odsłaniające... podkreślające... zdejmujące... stanowiące...

szpilki złote

    Nie ma to jak się mądrością i sprytem popisać... Zwłaszcza przed mężusiem... I to tak, że nawet sprawę teraz nijak odkręcić można! Oj ja głupia kobieta!...
Zobaczyłam jakiś czas temu buty. Szpilki. Niby nic zdrożnego, czy niesamowitego. Ot! buty kobiece. Ale wzrok mój przyciągnęły, bo niezwykłe prawdziwie - złote z cekinami i szpila taka, że hohoooho. No i dawaj na nie gadać! A bo złote. A bo cekiny. A bo kto to takie by założył... No i tak gadałam i gadałam, a sklep obok nas, więc temat z ust mi nie schodził, a spacery często odbywaliśmy, więc i temat niczym rzeka płynął... Aż za którymś razem z rzędu patrzę, a buty hm... wyglądają nieco inaczej... Jakoś takie mniej badziewiaste i te cekiny takie nie wulgarne... No, myślę sobie, nic tylko upał na mnie wpływa... Ale patrzę za razem kolejnym i butki całkiem, całkiem... I kształt taki, jak lubię... No tylko ten kolor... złoty, jak nieszczęście. Na odpust w takich, mówię do siebie w duchu, ale czuję, że myśl już kiełkować we mnie przewrotna zaczęła... No i tak kilka razy jeszcze zerknęłam i...
No i jak to teraz wyrazić, co by właściwie zabrzmiało?... Buty cudne bezsprzecznie!!! Kolor subtelny, kształt kobiecy, idealne do sukienek letnich, obcas... uuu... seksowny niemożłiwie... A jak na nogach moich wyglądają!... Sama bym się po tych stopach i łydkach miziała i miziała jeszcze w sklepie!... I niby nic złotego z ubrań nie mam, ale i to złoto butów takie niebardzo i właściwie do wszystkiego mi pasuje jak ulał... No i takie cudne są... I chyba się w nich zakochałam... I muszę je mieć!!!
No i teraz jak tu mężusiowi wytłumaczyć, że chcę te złote, odpustowe, co to tylko niektóre kobiety profesji wiadomej założyć by mogły?... No i jak tu mu wytłumaczyć, że ten badziew, co to z cekinami i a fuj! totalny, co to nawet spojrzeć nie chciałam podoba mi się bardzo i w dodatku stów kilka kosztuje?...
Oj ja głupia kobieta... Ot! znowu mi się opinia wyrwala przedwczesna...

czwartek, 26 lipca 2007

migrena - kobiety przekleństwo

    Czy ktoś zna ból, który pojawia się znikąd? Taki, co koncentruje się w źrenicy oka i zaczyna sieć swoją budować? Koncentruje się w żrenicy i na moment przycicha. Jakby czekał na moją reakcję. Reakcja jednak nic nie pomoże i on o tym wie... I ja niestety również wiem o tym doskonale... I tak ćmi przez kilka kwadransów, podczas których zmagamy się ze sobą. Cokolwiek jednak zrobię, jest zbyt słabe... I nagle, jakby chciał mnie ukarać, u ulamku sekundy usztywnia mój łuk brwiowy i na tym przez dłuższą chwilę poprzestaje. I czeka. A ja już wiem wtedy, że bezradność moja jest równa temu bólowi... A on zaczyna powolutku działać dalej... Żrenica zadaje ból fizyczny. Światło zaczyna przeszkadzać. Ostrość widzenia się rozmywa... Dźwięki i zapachy wywołują mdłości... I jestem niezdolna do jakiegokolwiek dzialania. A wszystko przez jedną źrenicę i łuk brwiowy...
Wtedy musi samo wszystko przejść, odejść... Można jedynie czekać cierpliwie... I znosić dzielnie ból, który namacalnie daje odczuć, że mam lewe oko...

    Dzisiaj przeczytałam, że migrena to specjalność kobieca. Dziękuję za takie specjalności... Wolalabym się w czymś innym wybijać ponad płeć męską :) A najbardziej drażniący jest fakt, że te najbardziej paskudne, męczące i długotrwałe dostajemy w zestawie genetycznym od ojca, który może wcale migreny nie odczuwać...
No tak. Jak nam dokopać, to na całej linii...
Tak się teraz zastanawiam, czy taki facet jeden z drugim (i ten trzeci, i n-ty też), zastanowią się czasem, co my przez nich, dla nich, od nich mamy?... I czy wiedzą, jak bardzo powinni o nas się troszczyć? (... przy takiej migrenie zwłaszcza...)

środa, 25 lipca 2007

księżyc

    Wczoraj wieczorem podlewając moje roże na balkonie, które nie dość, że przeżyły plagę mszyc, to wyszły z niej cało, spojrzałam na księżyc. Hm... dawno mu się nie przyglądałam... A zawsze wywołuje on we mnie uczucia co najmniej dziwne. Niby lubię drania, a jednocześnie odczuwam przy nim lęk... Ogromny... Właśnie, nie strach, nie obawę, ale lęk. Przed czym?... Nie wiem. Niepokoi mnie ten blady i lśniący, ale przeraża mnie ten zaczerwieniony i złoty. Ale zawsze czuję w dole brzucha węzeł skręcony przez lęk... I po co tak mocno mój wzrok ciągnie... i ten lęk potęguje?...

    Wczoraj przypomniał mi się wiersz Bursy. Być może jeszcze mam w sobie dużo z dziecka?... Może jeszcze przede mną burzliwe noce w cieniu księżyca? A może one już dawno za mną? Chociaż pamiętam doskonale te mosty przez niego budowane i te słowa szeptane przy nim... Może on faktycznie jest tylko dla dorosłych? Tylko po co mu ta tajemnica?...

Poweselałam ogromnie, gdy dwulatek kazał mu iść sobie...
Ot taka poezja w prozie życia :)


"Z misiem w rączkach zasnęło dziecko
Miasto milczy jak tajeminica
Przyczajony za oknem zdradziecko
Zgaśnij zgaśnij księżycu!

księżyc srebrne buduje mosty
Księżyc płacze zielonymi łzami
Księżyc jest tylko dla dorosłych
Zasłoń okno zasłoń okno mamo.

Z wież wysokich przez liście szpalerów
Na dorosłych zstępuje księżyc
synek ma trzy lata dopiero
jemu jeszcze wolno tęsknić.

Jeszcze będą burzliwe noce
Srebrne miasta dużo goryczy
Wstań mamusiu zasłoń okno kocem
Zgaśnij zgaśnij księżycu!
"

wtorek, 24 lipca 2007

tragedia w oczach mediów

     Od niedzieli media huczą i praca dziennikarska wre! Wypadek się zdarzył. Tragiczny. Dziennikarze  w żałobie, portale w żałobie, media w żałobie.
Ale czy tak jest do końca? Czy tak naprawdę ktoś postronny przejmuje się losem rodzin ofiar i tych, co przeżyli? Czy może tylko karmi się kolejną sensacją? A do tego doniesienia o tym, ile kto dostanie i za co. Jak to za co? Za śmierć oczywiście. I za to, że ta śmierć taka medialna i zbiorowa. I w scenerii jakiej!...
    A może rodziny wolałyby teraz móc w spokoju pocierpieć, powspominać, mieć zapuchnięte oczy i nie musieć do kamery mówić o swoim nieszczęściu?
Czy świat oszalał do tego stopnia, że z buciorami pchamy się wszędzie i ze wszystkiego robimy relację na żywo?
Wiem doskonale, co czuje człowiek, gdy traci bliską osobę. Wiem, jaki to jest ból. Tkwi we mnie taki od ponad miesiąca i pozostanie na długo jeszcze. Żałoba ładna i wzniosła nie jest. Chociaż w telewizji wygląda całkiem, całkiem... Fakt - ładnie tam... No i Prezydent "pojechał, tzn. poleciał".

Współczuję wszystkim rodzinom bardzo, bardzo mocno. Wszystkim rannym życzę powrotu do zdrowia i szybkiego wyparcia tej traumy z pamięci oraz świadomości. Życzę również chwili spokoju, by móc się wypłakać w ciszy...

poniedziałek, 23 lipca 2007

jak w Kazimierzu się Anioły nabywa

- Anioła poproszę. Takiego od zadań specjalnych. A najlepiej od kasy!
- Od kasy to tylko Żyda mam...
- Ja zdecydowanie jednak Anioła życzę sobie.
- No to może amorka...
- Nie, nie... to Anioł ma być, nie amorek.
- No ale to na miłość...
- Miłość mam. Teraz kasę chcę!
- ???
- No Anioła od zadań specjalnych chcę kupić.
- Nie mam takiego.
- A ten z trąbą? Ten mi tak przyjaźnie wygląda.
- Nie wiem, co to za jeden. Trąbę ma i tyle. Na pewno na miłość pani nie chce?...
- Ten z trąbą mi starczy. Takiego chyba szukałam.
- Ale ja nie wiem, na co on...
- Więc nie wykluczone, ze trafi się na to, co mi potrzeba... No chyba, że i Anioł kuchenny u pani się gdzieś schował. Takiego też szukam.
- Nie. Ja tylko amorki mam znaczy. No i tego Żyda. A i ten z trąbą sama nie wiem skąd... A kuchennego to tym bardziej nie mam... A i takie są?
- Są. Muszą być. Bo mnie naszło...

w dulszczyźnie tkwiąc?

    Zastanawiam się nad niepamięci cudem i możliwością tkwienia w związkach toksycznych.  Ba! możliwością, a czasem nawet świadomością i chęcią... Jak często wikłamy się w najróżniejsze chore sytuacje? Jak często wychodzimy z nich poranieni i krwawiący okrutnie? A jak rzadko wyciągamy z nich naukę na przyszłość... Nie zastanawiam się tutaj nad miłością tylko. Myślę o związkach w ogóle. O przyjaźniach, znajomościach, koniecznościach ciągnięcia ukladu, który już na stracie jest bez szans. Dlaczego ludzie utrudniają sobie tak bardzo życie i nie są w stanie ustalić zasad stosunków wzajemnych na samym starcie, bądź w momencie zmiany zasadniczej? Dlaczego wytwarza się sieć zobowiązań, uzależnień, wzajemnych rewanżów?
Nie bez powodu zastanawiam się nad sprawą ową... Znowu siedzi mi na głowie znajomość dawna. Nawet przyjaźń ogromna... Jak pomóc jednak komuś, kto przed światem ucieka i wychylić nawet nosa czubek z domu nie chce, izoluje się i staje kontrą do każdej próby pomocy? Nie da się. Nie da się i ja o tym wiem doskonale. Dlaczego zatem jest mi źle? Dlatego, że to przyjaciółka dawna? Może i tak, ale mnie kontakt telefoniczny czy mailowy wystarczy, jeśli jej do szczęścia nic więcej nie braknie. A i tak się dla mnie duchem bardziej niż żywą istotą stała. Nie wiem nawet czy taka rozmowa wprost dałaby jakiś efekt. Nie wiem, czy potrafiłybyśmy swoje myśli werbalizować...
Dlaczego zatem źle mi aż tak bardzo? Dlatego, że społeczeństwo w dulszczyźnie tkwi i kisić się we własnym sosie skrywanych skrzętnie problemów lubi. Dlatego, że pewnych spraw na światło dzienne wyciągnąć nie można, ale cichaczem z pomocą narzucać się należy.
Źle mi, bo sama jedna z jej dawnych przyjaciółek się ostałam tutaj i wszyscy cudu wymagają ode mnie. A mnie zwyczajnie nie chce się już... Może nawet szans powodzenia nie widzę? A może toksyczności przyjaciółki dawnej, bliskiej ogromnie, ale kiedyś, dawno temu, niczym przed wiekami, zwyczajnie boję się...
Dlaczego nikt nie spróbuje, a od kogoś uleczenia wymagają? Może takie toksyną zalatujące sprawy należy własnemu biegowi zostawiać?
A może ja jestem zła i dehumanizacji uległam? Może to właśnie mnie dulszczyzna ogarnęła?
Nie wiem już nic i żadnego wniosku wyciągnąć nie potrafię.  Wiem jedynie, że chcieć to móc, ale chcieć muszą strony dwie, aby chociaż jedna mogła...

niedziela, 22 lipca 2007

wycieczka rodzinna

    Nie ma to jak odbyć podróż z nutą nostalgii i pragnień dawnych. Zwłaszcza, gdy podróż się toczy w czasie obecnym w otoczeniu szczęścia... W zasadzie tak, jak kiedyś cyganka stamdąd powiedziała... Dopadła mnie i teraz na samo dzień dobry :)
Oj tak... cyganki, studnia i zapach drewna starego... zapach cudny i barwy czyste - te pastelowe beże i pomarańcze, przełamywane ciemnym brązem, soczystą zielenią i błękitem. To cały Kazimierz mój... Kazimierz z klasztorem i sanktuarium, z basztą i trzema krzyżami. I studnią. Tak! studnia zdaje się najważniejsza. I ten tłum i szum i muzyka i rozgardiasz, które jednak ciszy miasta nie tłumią. I ten spacer w dół po uliczkach, których nie ma, bo na coś poza wąską jezdnią, kostką wybrukowaną, nie ma zwyczajnie miejsca. I te domy drewniane, pachnące, podmurowane kamieniem, otulone zielenią najcudowniejszą i rozrośniętą do granic możliwości.
I ten zapach i te barwy...
Kupiłam sobie korale. Drewniane, czerwone. Czerwone, najczerwieńsze. Czerwone bardziej niż krew. Nie mogłam ich nie kupić... zaczarowały mnie.  I kupiłam anioła. Takiego na wszystko. Takiego, co to każdę sprawę ponoć załatwi... Wisi już ze swoją trąbą anielską i zerka na anielicę. Tę, co to skrzydłami lustro z boku sofy obejmuje. Ładnie im razem... No i on w tej trąbie trochę Kazimierza zawarł...
Wycieczka udana, spełniona, nowe pragnienia przynosząca... Tak... nowych pragnień nabyłam... Chcę być tam, tam mieszkać, tam myśłi w sobie zbierać. Tam chcę ciszą i zapachem otulona być i marzyć i chcieć i napisać coś czasem...
I na te babiny w chustkach patrzeć. Te, co leniwe psiaki do domu z ulicy zaganiają. A psy obserwują przechodniów i ogonem merdają... Przyjazne, bo tam tylko przyjaznym być można. I spokojnym ogromnie... I nastawionym do świata trefleksyjnie, filozoficznie, z nutą artyzmu...

piątek, 20 lipca 2007

jak zepsuć dzieciom wakacje

    Od poniedziałku dwulatek i mężuś chodzą na plac zabaw i donoszą mi o zmianach, jakie mają tam miejsce.
Najpierw dwulatek zauważył z przerażeniem, że panowie przyjechali ciężarówką i rozebrali jedną zjeżdżalnię oraz mostek. Ulubiony mostek wszystkich dzieci. Drugiego dnia panowie rozebrali drugą zjeżdżalnię. Wczoraj natomiast wygonili dzieciarnię z piaskownicy i rozebrali ową. Następnie rozmontowali drewniany samochód - ławeczkę i rzucili kupę gruzu na górkę, która pozostała jako jedyna atrakcja na nieistniejącym już placu zabaw... Dlaczego rzucili kupę gruzu? Nikt nie wie. O tak! coś trzeba było zrobić jeszcze widocznie...
Nie muszę chyba dodatwać, że rozmontowywaniu towarzyszy rozgardiasz, rozjeżdżanie piasku i zostawianie całej masy śmieci różnorakich - od niedopałków po gwoździe i odpadki z bali drwenianych...
A dzieci siedzą w tej kupie brudu i fascynują się kolejnym znaleziskiem...
Wczoraj zabraliśmy dwulatka na inny plac zabaw. Zdziwienie nasze granic nie miało, gdy okazało się, że wyglada on tak samo, jak ten nasz. Dwa kolejne niczym się od poprzednich nie różniły...

Dzisiaj dwulatek naszykowal sobie wielki samochód wywrotkę (w którym sam się mieści), wielką łopatkę oraz traktorek i wyposażony tak poszedł z rodzicem na plac. Dziecko wyraźnie dostosować się do sytuacji potrafi...
Właśnie mi donieśli, że górka jest wyrównywana (więc zimą na sanki będziemy jeździć...? no właśnie, gdzie?), a teren zrujnowany do reszty i wygląda niczym plac budowy.
Wszystkiemu przygladają się dzieci, które naprawdę nie mają się gdzie bawić. Wszystkiemu, to znaczy niemrawemu poruszaniu się panów, którzy zachowują się, jakby sami nie wiedzieli, co robić mają.

Jest lato, upał, przedszkola zamknięte, rodzice na urlopach... Mężuś właśnie zadzwonił z informacją, że teraz burzą, ale cokolwiek ponad to zaczną robić najwcześniej za trzy tygodnie... No gratuluję!...
A przecież montowanie wszystkiego potrwa dłużej niż cztery dni. Oj... na pewno dłużej!... Czyli w sam raz na jesień drabinki, zjeżdżalnie i piaskownica będą gotowe.

We wtorek zszokował mnie widok dzieci kąpiących się w fontannie mieszczącej się w centrum mista. Dzieci miały porozkładane ręczniki na ławkach, a same pławiły się ubrane w kostiumy kąpielowe... Widok był tyle drażniący, co zadziwiający i śmieszny... Tym bardziej, że i rodzice na ławeczkah przy ręcznikach siedzieli...
Dzisiaj ten widok jakoś mnie już nie zdziwi, ani nie rozśmieszy...
Oj... powiatowe, powiatowe...

czwartek, 19 lipca 2007

smak lipca

    W smak lipca wgryzam się...
Wgryzam się i smakuję. I chrupię, i tym chrupaniem zaznaję smakowej rozkoszy...
I w zapach lipca zmysły wpijam... Uhm... zapach świeży i chociaż cierpki, to jednak słodycz zapowiadający w soku świeżym, krystalicznym, słodkim przeokropnie.
Tylko lipiec smakować tak potrafi i może... Ten co słońcem ogrzewa i upałem zmysły rozbudza. Ten co soczystą zielenią chłód potrafi w skwarze zamknąć. Lipiec karmiacy nas energią młodości dojrzałej i pełnej.

... wgryzam się w jabłko lipcowe i treść lata w nim czuję. Treść tajemną, choć znaną od zawsze... Treść, która jedynie w lipcu tak smakować potrafi...

kobieta

    Czasami coś się w kobiecie zbierać zaczyna i wyjścia szuka. Czasem jest to chęć pokazania się wreszcie w krasie pełnej. A czasem jest to pragnienie wykrzyczenia czegoś całemu wiatu.
Chyba to właśnie zrobiłam...
Zastanawiam się tylko, ile natur w jednej osobie tkwić może?... Czy można być silną i delikatną równocześnie, gromadzić w sobie w równym stopniu biel i czerń?
A może to właśnie jest kobiecość? Może kobieta od zarania z przeciwieńst się sklada?
Przeciwieństwa nawet inne imię mają...  A tworzą tę samą natutę...

środa, 18 lipca 2007

...

    I zmiany nastały i na moim blogu...

wtorek, 17 lipca 2007

"Rozmowy

o życiu są znacznie ciekawsze, niż samo życie."

... gdy mnie obejmiesz na całe życie...

    A dzisiaj u nas kolejny dzień magiczny. Dzień upalny i ciepły i serdeczny i wspomnieniami przepełniony. Dzisiaj znowu pętla czasu nas porywa i odradza nasze słowa i myśli. I wspomnienia podsuwa... z tego dnia, co już powiedzieć mogę, że przed laty był...
Pamiętam, że czas uciekał, a my go goniliśmy i nadążyć nikt nie mógł. Pamiętam, że usnąć nie mogłam i wtałam przed 5 i sińce pod oczami miałam straszne i mnie wizażystka skrzyczała. Pamiętam, że to ona mi gorset sznurowała, bo nikt by tak ciasno i dobrze tego nie zrobił :) Pamiętam, że do salonu mężuś przybiegł, bo dodzwonić się nie mógł, a chciał zapytać, czy stoły można przestawić, niszcząc moją koncepcję... Pamiętam krzątaninę u nas w domu, do którego zjechali rano rodzice jedni i drudzy i babcia, której nie ma już. Pamiętam, że droga mnie szalem owijała i mówiła, że pięknie wyglądam. Pamiętam, jak rodzic mój płci męskiej palił nerwowo i się tylko usmiechał. A potem wszyscy do nas przyjechali i całym korowodem jechaliśmy tam, gdzie się wszystko stać miało...
Pamiętam, że świadkowi rozrusznik w samochodzie nawalił i mężuś się chichrał, że we fraku pchać będzie, a ja śmialam się z własnej sukni, którą w samochodzie ubrudziłam wiązanką z kwiatów polnych, tą od Madzi. Pamiętam, że i ona psikusa niezłego zrobiła, bo baliśmy się już, że dojechać do nas nie zdąży, a bez świadkowej trudno będzie.
A potem pamiętam tłum znajomych i przyjaciół i uśmiechy na twarzach.
I pamiętam, że dzielna byłam i mężuś mnie mocno za rękę trzymał, ale gdy drzwi się otwarły, a skrzypek zagrał Ave Maria... łzy napłynęły mi do oczu i z miejsca ruszyć nie mogłam...
Nie pamiętam niczego potem... Jedynie to, że storczyk mi z rak wypadł, że trzęsły mi się nogi, głos łamał i przerażona byłam długością przysięgi. Pamiętam, że mężuś mówił mi ją pięknie i patrzył w oczy z taką miłością...
Pamiętam potem ogrom kwiatów i pieniążki i ryż i spacer po Placu Zamkowym i klownów etatowych, którzy do nas z życzeniami podeszli i uśmiechy spacerowiczów, bo sami atrakcję stanowiliśmy niemałą. I monety wręczane na szczęście od turystów zagranicznych... I więcej nic nie pamiętam z tego dnia... Upał straszliwy jeszcze tylko i wierszyk z zaproszenia - banalny może, ale mnie ujął prostotą:
"Gdy mnie obejmiesz na całe życie,
nektar nam ześle sam władca róż,
będą trzy słońca i dwa księżyce,
świty i zmierzchy, i Anioł Stróż."

I są nasze świty i zmierzchy i róże na balkonie... I Anioł Stróż też po mieszkaniu chadza i dba o nas i pilnuje i dogląda. I cieszę się, że ta pętla może się zapętlać i wspomnienia odnawiać, bo to ona nas odradza i daje te emocje, co wtedy nami rządziły i kierowały w stronę celu obranego...

poniedziałek, 16 lipca 2007

z innej beczki

    Jak ja lubię wieczory piątkowe. Takie wieczory oddech dające przed sobotą i niedzielą zaplanowanymi skrupulatnie co do godziny i po brzegi zadaniami wypełnionymi...

A jak ja lubię w taki wieczór miły odebrać telefon od teściowej, która głosikiem niby to przepraszającym, a jednak nieprzyjmującym sprzeciwu oświadcza, że zaplanowała, iż z nimi (teściami) w sobotę na wieś pojedziemy... Tak. Dobrze napisałam. Nawet podkreśliłam. Ona zaplanowała. Nie my... Ona za nas, w naszym imieniu i zawiadamia nas kilka godzin wstecz, bo przecież i tak planów nie mamy...

Jak ja lubię sobie wtedy myśleć to i owo.  A do telefonu wdzięcznie się uśmiechać...
 A jak ja lubię potem męża osobistego właściwie ustawić i po godzinie z konkretną odpowiedzią do telefonu wysłać...

Tak... To lubię wtedy najbardziej... Kiedy to nie ja odpowiadam na bzdurne pomysły, które nie szanują naszej prywatności... Ja jestem dobra i kochana i z miłym głosem konwersuję o tym i o owym. A osobisty sprawę wyjaśnia rzeczowo i stanowczo - i przekonany, że sam taki pogląd w sobie wyrobił...

Tak... wtedy czuję się dyplomatką... Zwłaszcza, gdy  w sobotę dzwonię do Niej. I umawiam się z nią na kawę... i ploteczki.

PS. A poza tym, to bardzo lubię pić z Nią kawę i plotkować :) W ogóle Ją lubię. Ale od rządzenia u nas, to ja przecież jestem...

męża rodziny planowanie

    Mężuś dwulatkiem się zajmuje. Na spacery chodzą, na placu zabaw miłe godzinki spędzają. No i widzę, że się coś tak jakoś mężuś rozkokosił... Że niby to mu się podoba... Akurat! Stać w piachu w pełnym słońcu i podziwiać grupę rozwrzeszczanych dzieci, z których większość ma swój osobisty syndrom... No sama rozkosz... Ale może mężuś mocniejsze nerwy ma?
Grunt, że i ja podczas mężusiowego urlopu odpocząć porządnie mogę. A jak jemu się podoba - to super. No tylko to rozkokoszenie... Hm... jakby tu to powiedzieć? No tak patrzy na te dzieci i do wniosku dochodzi, że skoro jedno cudne jest, to widocznie u nas to reguła i drugie równie rozkoszne będzie. No a to to już myśli kosmate wielce!... I tak słyszę od dni kilku, że tyle kobiet ciężarnych teraz. Ano... widzę i ja... A bo dwulatek taki samotny bez rodzeństwa... A bo w sumie to przecież miło byłoby...
No normalnie mężusiowi w synka zapatrzonemu na urlopie zaczyna myślenie szkodzić... I tak gada i się nakręca i mnie wreszcie stresować zaczął... Toż to ja plany na najbliższe lata już zrobiłam... A tu co jakiś czas o córeczce słyszę. No i nawet już podobno sama wiem, że córeczki mi brakuje...
I tak gada i gada i się zachwyca i z dwulatkiem czas spędza i sam już niemalże jak dziecko bardzo wyrośnięte...
To i ja już wkońcu te plany na lata najbliższe zaczęłam z przestrachem weryfikować...
Aż tu wczoraj dziadki do nas się zeszły. Dwulatek w żywiole swoim - dwie babcie i dwóch dziadków! A i dziadkowie tak jakoś na etapie mężusia... i jak już sobie ta cała płeć męska na podłodze klocki i samochodziki rozłożyła i się bawić zaczęli, to my - częsć kobieca trunki próbować sumiennie zaczęłyśmy... No wiem, wiem... Wytrawne jest ok i mi nigdy nie szkodzi, ale pite po szklaneczce piwa (bo zimne, delikatne i i tak mi się pić przy garach chciało...) a do tego szampan (no bo i toast był nielada)... No tak, co ja tu dużo pisać będę... Dobrze mi się zrobiło i się rozluźnilam i nawet wieloryb sobie gdzieś poszedł i nic mi w brzuchu już nie pluska...
hihihiii niech sobie mężuś gada...  Zestresować się nie dam. Kosmate myśli zabronione, a plany wróciły do poprzedniej wersji ;)

niedziela, 15 lipca 2007

zapach

    Ale pięknie pachniał świat wczoraj późnym wieczorem! Po deszczu rzęsistym i letnim. Gdy szliśmy aleją parkową, a aleja ciepło stopom naszym oddawała. I tak duszno było i pachnąco. I chłód był, co nie chłodził. I dreszcze, które z zimna, chociaż raczej duszno było...
I ten zapach, który szedł przed nami i doganiać nam się dawał... zapach perfum, nocy, myśli... zapach znany i tajemny. Zapach, który niby coś dobrego zwiastuje, ale tajemnica trochę myśli trwoży... Niby znany, a uchwycić trudno...

Uhm... jak czasem świat pachnie przecudnie. A tym piękniej, że czasami...

sobota, 14 lipca 2007

podsłuchane...

    Wczoraj usłyszałam kawałek rozmowy męża własnego osobistego z kimś. Hm... brzmiało... cichutko, więc czemu nie nadwerężyc uszu?...
No i sobie podsłuchalam : "Tak, tak, córeczka, na pewno córeczka! Pewny nie jestem. No ale przecież kobieta nie może jeść bezkarnie takich ilości cukinii... Śledzi nie - przecież mowię, że córeczka..."
... jasna cholera!!!! Dzisiaj dwie duże cukinie wywaliłam do śmieci... A szwagra za uszy wytarmoszę, jak się wypapla... Osobistego również, jeśli to prawda...

zmiany?

    I pomyśleć, że czasem do głowy przychodzi czlowiekowi myśl, ze czegoś brak albo,  że coś jest inaczej?... Chociaż wlaściwie faktycznie czegoś brak... A inaczej jest wszystko... A tak naprawdę nic nie uleglo zmianie...
Ciała te same. A pełniej się znające. Zapamiętałe i zapamiętane. Bez szukania i poszukiwania. Pewne, świadome. Tożsame. Smak znany, a za każdym razem odkrywany. Dotyk niezmienny, ciepły, delikatny okropnie a ciągle drżenie wywołujący... I te serca, których rytm odtworzyć mogę, a zawsze mnie zaskakuje...
... tak... wreszcie wypoczęta i zrelaksowana jestem...

kolczyki z chalcedonu

    Kilka tygodni temu zamarzyly mi się korale lazurytowe. Bardzo mi się zamarzyły... Oj... jak bardzo... A najbardziej marzyło mi się, że ktoś to moje marzenie spełni.
Jak się potem okazało, od spełniania marzeń jest jednak najszczęśliwsza, która nie dość, że postanowiła je zdobyć, to większego jeszcze uroku im dodała, postanowiając sprawić mi je w prezencie urodzinowym. Że to niby liczba magiczna i święto ogromne i prezent adekwatny.
Być może normalnie to lazurytu zdobywać nie trzeba, ale w powiatowym wszystko własnym rytmem się toczy... Odwiedziła więc jubilerów wszystkich - i okazało się, że co jak co, ale powiatowe kamienia owego nie posiada i posiadać nie będzie. Zadzwoniła więc do mnie skonsternowana, lecz zrównoważona mocno i równie mocno utwierdzona w chęci zdobywania, oświadczając kategorycznie, że mam inny kamień wymarzyć. A ja niewiele myśląc - chalcedon i to koniecznie jego odmianę o nazwie chryzopraz. Najszczęśliwsza zanotowała skrupulatnie i pyta, czy aby dla mnie dobry będzie. Ba! dobry, a jakże! Świetny wręcz będzie. Najlepszy, lepszy od lazurytu! Nawet ostatnio gdzieś o nim czytałam... Nawet wiem, gdzie i co i na pewno dobry będzie. Lepszy niż lazuryt. I do oczu pasować będzie jak ulał... I wolę kolczyki a nie korale... Chociaż nie wiem, czemu...
Ale po tejże deklaracji (pewnej i klarownej) jakoś tak z minuty na minutę rezon tracić zaczęłam i niepewność zaczęła mi się w myśli wkradać, więc dalej przeszukać gazety!... Gazeta jedna z czary-mary w domu słynie, więc poszła jako pierwsza do cenzury. No i jak na złość o kamieniach tych i tamtych, ale nic o chalcedonie... A ja pewna, że czytałam! I nawet zdjęcie pamiętam... Przeszukałam gazet... mnóstwo. I notatki własne i album kamieni i minerałów... i nigdzie ani tego zdjęcia, co to je widzialam, ani tego artykułu, co to mi tak w pamięć się wrył... Strach ogarnął mnie nie mały, no bo najszczęśliwsza popalić by mi dała, gdyby zamówić zdążyła, a to inne cudo by być musiało... Nic to! - myślę, wszak internet w domu, o istnieniu którego zapomnialam jakoś wtedy... I znalazlam... kamień jak dla mnie przez naturę stworzony. Znakiem Zodiaku rządzi mocno, do imienia pasi, co więcej - szczególnie  mocno wpływa na osoby akurat w tym dniu, co ja urodzone......
Tylko... do tej pory artykułu owego i zdjęcia znaleźć nie mogę... A i barwę i stronę z reklamą z boku i numer strony z ozdobą wokół pamiętam, jak dzisiaj byłoby to... A zaraz po kamieniu o kobiecym temperamencie czytać zaczęłam, coś mi jednak lekturę przerwało... Wygląd i tej strony pamiętam świetnie... Dodawać nie muszę zapewne, że i ten artykuł nie istnieje w gazecie żadnej w domu będącej?...

    Sprawa spokoju od dwóch już miesięcy mi nie daje...  A chalcedon działa, rządzi, sił dostarcza, czakry odblokowuje, świat łatwiejszym czyni, odkrywa mnie przede mną  i... już sama nie wiem, czy to ja go wymarzyłam, czy on mnie do znalezienia siebie zmusił...

piątek, 13 lipca 2007

plusk!...

    plusk!... plum!... kap, kap, kap!!!!... plusk!... pum!... płynna staję się... Płynna to właściwie już się stałam... Mam w sobie hektolitry wody! O tak!... hektolitry... wody...
Mam nawet własnego wieloryba, co to się w tej wodzie pluska. Plusk!... Mam również wrażenie, że zajmuję sobą kilka metrów sześciennych powierzchni. Aż się dziwię, że jeszcze widzę to, co za mną...
Boli mnie każdy milimert ciała... blum... blum...
Ile tego się może pomieścić w człowieku?... buuuuu źle mi...
Plum... plusk... plask....

czwartek, 12 lipca 2007

zamęt

    O tym, że facet wprowadza zamęt w życie kobiety, każdy wie. Ale własny, udomowiony, osobisty facet - mąż, który akurat ma urlop... No taki to dopiero zamęt wprowadzić potrafi!... A jak do pomocy ma jeszcze takiego małego, dwuletniego faceta...

środa, 11 lipca 2007

matrix

    Kiedyś magiczna powiedziała mi, że tak naprawdę to my żyjemy w czymś na wzór matrixa. Jasne... magiczna mi już nie raz w głowie namieszała, ale teraz - myślę sobie - nie dam się! Magiczna jednak silną kobietą psychicznie jest i mnie zna, więc dalej te swoje teorie snuje i snuje... No i wreszcie człowiek się do dyskusji włącza... No i zdziwiona pytam, czy to tak sobie w tych kokonach tkwimy i świat nam się śni? A w myślach powtarzam, że jak tylko powie mi, że tak właśnie, to i tak wiary nie dam. A ona mi, że nie. No i tym mnie znowu z tropu zbiła. Chwilę wahania wykorzystała i tłumaczyć zaczyna jak chłop krowie na rowie, że nie, ale chociaż, chociaż to niby tak, ale nie tak, jak ja myślę... No i to był moment... Poddaję się - mówię. Tłumacz kobieto, bo mnie już zaciekawiłaś... No to magiczna wyjaśnia, że choćby taka kuchenka gazowa (rzecz się działa bowiem w miejscu typowym dla kobiet wyzwolonych i z magią obeznanych, czyli w kuchni), to jest w rzeczywistości inna niż my widzimy. No to ja wtedy w popłoch - Boże! ja  wszak z nią dziecko własne, jedyne zostawiam czasem!... Ale magiczna wyraz twarzy zinterpretowala i w inną stronę uderza. No i mówi mi, że na ten przykład śmigło - gdy się kręci widzimy nie płaty tylko obrys koła. No, no... gotowam chwycić... No i magiczna wtedy sprawę zakończyła zniechęcona...

Jednak ten matrix przypomina mi się za każdym staniem przy kuchence. Często czyli...
Aż tu dzisiaj od kuchenki oderwałam się i wchodzę z kawą w jednej ręce, a książką w drugiej do pokoju dziennego, gdzie mężuś z dwulatkiem czas pierwszego dnia urlopu spędzali miło. Patrzę... Oczom nie wierzę... Dwulatek woła, że to nie on, a mężuś dopowiada, że mnie się tylko wydaje, że tu jest bałagan i że tego stolika rozkręconego to nie widzę...
No jasna cholera... Nic tylko matrix!... osacza mnie ze wszystkich stron!

No i jak tu magicznej nie wierzyć?... (O szczegóły wypytam teraz dokładnie...)

wtorek, 10 lipca 2007

kwintesencja... zmysłów?...

    Pogoda za oknem październikową aurę mi przypomina. Nawet moje wino balkonowe zaczęło listki w purpurę i amarant ubierać... Róże objedzone przez mszyce wracają co prawda do zdrowia, ale daleko im do dawnej świetności... Szkoda... Jesiennie tak bardzo, że aż za serce żal ściska... A tu przecież pełnia lata. Lata, które jednak się gdzieś skryło i wychylić uśmiechu nie chce. A powinno być... duszno, gorąco, uporczywie parno i namiętnie... Powinno docierać do moich okien tysiące słów oraz dźwięki muzyki z deptaka i ogródków...
Tymczasem siedzę przy mojej kawie, kuszącej aromatem wydobywającym się z filiżanki koloru wściekłej pomarańczy, nęcącej mnie niczym narkotyk dla zmysłu powonienia. Zaklinam aurę i pogodę i pozytywnymi myślami chcę rzeczywistość zaczarować... W myślach światy nasze przyszłe stwarzam i marzę o tym, co nastąpi wkrótce... Bo nastąpi przecież!?! Bill Evans odsyła mnie do gwiazd, a Wynton Marsalis zachęca do drzemki. Koty niczym kłębuszki puszyste mruczące przecudnie... Przede mną "Dwa życia, dwie milości" i...  wiśnie. Wiśnie... Smakujące jak pełnia lata. Kwintesencją smaku będące... Od kwaskowej goryczki, poprzez słodką kwaśność, aż po słodycz absolutną, zmąconą leciteńkim smakiem goryczy i migdału... Wiśnie koloru purpury najdoskonalszej, bo stworzonej przez naturę, wykarmionej sokami ziemi i osłodzoną słońcem. Mmmmm... słodycz dla zmysłów.... I ten zapach niepowtarzalny!... Zapach... wiśni dojrzałych, słodziutkich... W dodatku sok cieknący z nich wcale nie jest uciążliwy, chociaż cieknie bardzo i plami trwale... ale jest piękny, krystaliczny i słodki przeokropnie... Tak... wiśnie też musiały w rajskim ogrodzie rosnąć... Są tak bardzo kuszące...

... a w tle Madredeus... zatrzymaj się chwilo i daj mi odpocząć! Jest mi tak dobrze...

poniedziałek, 9 lipca 2007

urlop w domowej perspektywie

    Od środy mężuś ma urlop. Całe dwa tygodnie... Niby czasu dużo bardzo, ale już z doświadczenia wiem, że czas urlopowy zawsze kurczy się do granic nieprzyzwoitości. Planów na te wakacje nie robiliśmy... Może pojedziemy na kilka dni nad morze, albo wyskoczymy w Bieszczady?... Ale to też nic pewnego i raczej palcem na wodzie pisane. Postanowiliśmy w tym roku niczego nie planować i zdać się na pogodę, pomysły i chęci.
A chęci są jakieś takie bardziej domatorskie... Chciałabym się wyspać. Chciałabym móc dwulatka najszczęśliwszej podrzucić i pójść z mężusiem na kolację. Chciałabym się zrelaksować i poczytać. Chciałabym pomieszkać we wlasnym mieszkaniu... Hm... może to i dziwne, ale chcę wakacje spędzić w domu własnym...
Może to tęsknota za nami? Może początek nastroju nieprzysiadalnego?... A może potrzeba wygody absolutnej?

mąż osobisty

    A po weekendzie u mnie zawsze jak po wakacjach najwspanialszych...  Spędzonych z mężem własnym i osobistym, który na te chwile staje się bardziej mężem, bardziej kochankiem, bardziej tym dawnym chłopakiem. Patrzy tymi oczami wielkimi i mruczy tym głosem o łagodnym brzmieniu. A potem tuli mnie do rana mocno, mocno i rano nigdzie nie musi iść. Jak ja lubię się budzić w te dni i wiedzieć, że on już nie śpi i patrzy na mnie. Tak jak kiedyś, jak od zawsze...
Poniedziałek już, a ja jeszcze czuję, jak ziemia drży...

niedziela, 8 lipca 2007

miasto aniołów

    Wczoraj obejrzałam film Miasto Aniołów z Nicholasem Cage'em. Uwielbiam go. Go, tzn. Cage'a. I ten film również. Nie wiem, dlaczego, ale za każdym razem mnie on przeraża, ale również za każdym razem nie mogę się temu filmowi oprzeć. I to wcale nie wątkiem miłosnym jestem przejęta - ten aspekt nawet mnie nie wzrusza... Natomiast wzrusza i jednocześnie przeraża mnie postać Anioła. A raczej postacie Aniołów. Mroczne, wiodące tam... Niemi świadkowie tego, co się staje i co jest nieuniknione. Wieczni. Pozbawieni bólu, wrażliwości na dotyk. Ale nie pozbawieni woli, świadomości i uczuć. Smutni. Z tymi oczyma wiedzącymi więcej. W czarnych płaszczach. Przerażający. Przerażający jak śmierć. Wcale nie niąsący otuchy i radości...
Może tak wlaśnie jest naprawdę? Może to my przyprawiamy im skrzydła, dajemy biel i uśmiech na twarzy?
Anioły z filmu na co dzień mieszkają w bibliotece. Miejsce samo w sobie dziwne na mieszkanie dla Aniołów... Wsłuchują się w ludzkie myśli... pomagają przezwyciężyć trudy życia...
Ilu takich Aniołów mijam codziennie? Ilu takich Anioł

sobota, 7 lipca 2007

życzenie

    Ponieważ dzisiaj data magiczna, zbierająca w sobie trzy liczby szczęśliwe, można troszeczkę losowi dopomóc i w życie trochę magii wprowadzić wypowiadając życzenie.
Ja swoje pomyslałam w ułamku sekundy - widać tego mi trzeba i to tylko wprowadzi harmonię w moje życie, pociągając za sobą serię wydarzeń szczęśliwych. Może nawet i magią pokropionych?... Hm... może to intuicja mi myśl podsunęła, może rozsądek?
Tak, czy inaczej pragnę w tym dniu magicznym, zbierającym w sobie siódemki aż trzy, jedno życzenie wypowiedzieć:
Chcę dostać pracę na pełny etat w moim liceum ulubionym!!!

PS. Dziękuję Fabianko - Wróżko moja prawdziwa!!!

piątek, 6 lipca 2007

mądra myśl o facetach

    Jak to miło z Drogą w deszczowy poranek wypić kawkę, poplotkować o tym i owym, poruszyć sprawy męsko - damskie i podsumować wywody stwierdzeniem takowym:
mężczyźni rozwijają się do piątego roku życia - potem już tylko rosną...
Hihihiii deszczowy dzień jest dzisiaj zabawniejszy, niż przypuszczałam!

czwartek, 5 lipca 2007

perfumy

    Spacer z dwulatkiem zakończył się dzisiaj wizytą w perfumerii. Uwielbiam zapachy!...  Piżmo i patchulę zwłaszcza. I to coś, co nadaje perfumom nutę kobiecości...
Niektóre zapachy są ładne. Po prostu ładne - a jedyną ich cechą jest ta, że zwyczajnie są. Ale są zupełnie charakteru pozbawione. Możemy nimi okryć każdą kobietę i każda będzie tak samo pachnieć i to tak samo nijako... Tylko nieliczne mają to coś. To coś, co sprawia, że zapach współgra z naszym temperamentem i sprawia, ża krew płynąc w żyłach zapach roznosi po całym naszym ciele, pobudza zmysły, wyostrza blask oczu i sprawia, że faceci jeszcze nas nie widzą, a już dostają gęsią skórkę...
Tak... niektóre perfumy sprawiają, że stajemy się bardziej kobiece, bardziej wyraziste, bardziej zmysłowe, bardziej... Również bardziej śmiałe...
Perfumy są dla mnie jednym z najmilszych mi osiągnięć chemicznych człowieka... Przy nich nie da się ukryć faktu, że jestem typowym zapachowcem...

PS. Wypróbowałam dzisiaj dwa nowe zapachy - stale wwąchuję się w swoje nadgarstki i nadal nie wiem, który mi ładniej pachnie ;) Za to dwulatek... No ten to będzie chyba w przyszłości mocno wypachnionym facetem...

A tak przy okazji naszło mnie na sprawdzenie historii perfum. Czy wiecie, że powstaly jako środek uboczny przy preparowaniu trucizn?... Lubię zatem te... hm... środki uboczne...

środa, 4 lipca 2007

jazz...

     Deszcz próbuje padać, ale wychodzi mu to tak raczej średnio. Niby i chłód powinien być, ale i ten się gdzieś w przestrzeni zawiesił. Drzwi balkonowe mam szeroko otwarte. Dochodzą mnie dzięki temu uśpione dzwięki ulicy. Wszyscy w ogóle jacyś uśpieni wokół. Nawet koty sennie podnoszą powieki i patrzą zdziwione na mnie swymi wielkimi zielonymi ślepkami, jakby chciały powiedzieć, że i ja powinnam się położyć. Dwulatek mrucząc przez sen śni o czymś najwyraźniej miłym. A ja?
 Zatopiona w myślach, wdycham nieistniejący chłód i wyławiam dźwięki z ulicy - jakieś dziecko płacze, przejeżdża samochód, ktoś woła. Szum... a w ten szum wplata się jazz... Jazz, który uwielbiam i który pozwala mi się delektować mną, światem, dżwiękami. Uwielbiam go. Jest taki... mroczno brzmiący, ale lekki i hm... seksowny?...
Jak mi dobrze... W tle mój jazz... Obok zapach aromatycznej kawy. Brakuje mi czegoś. Może dymu, może mroku, może lampki wina czerwonego? Może ruchu biodrami?...
Dobrze mi... Nawet pogoda mi do tla pasuje... No i ten... jazz...

wtorek, 3 lipca 2007

strój do ginekologa

    Kiedyś, gdy byłam zagorzałą studentką i mieszkałam w akademiku, usłyszałam opowieść jednej z dziewczyn. W sumie to się troszkę żaliła...

    Była na imprezie, która się przeciągnęła do rana, a na rano miała wizytę u ginekologa (ciężko się było do niego dostać wtedy). Co by być nieco świeższą, wskoczyła pod prysznic, a potem użyła kosmetyków, które znalazła u gospodyni imprezy. No i poszła. Lekarz ją zbadał i uśmiechając się stwierdził "ale się pani wystroiła". Pomyślala, że coś mu odbija, albo sobie facet zażartował, a ona żartu nie zrozumiała. Wraca do akademika, wskakuje pod prysznic, patrzy... a tam... gdzie myślala, że się dezodorantem do higieny intymnej spryskakła - plamy niebieskiego brokatu...

"Naprawdę jaka jesteś nie wie nikt...

... Bo tego nie wiesz nawet sama Ty
W tańczących wokół szarych lustrach dni
Rozbłyska Twój złoty śmiech
Przerwany w pół czuły gest
W pamięci składam wciąż
Pasjans z samych serc (...)"

    Ile wiemy o sobie? O sobie i o ludziach wokół których żyjemy, z którymi rozmawiamy każdego dnia? Kim tak naprawdę jest człowiek? Czy jest to ktoś, kto odsłania przed nami wszystkie swoje sekrety i wyciąga co do jednego asy z rękawa? Czy też może ktoś, kto jest niby wielka, gruba księga, którą zgłębiamy powoli i delektujemy się każdą kartą i każdym słowem. A te musimy odczytać i zinterpretować już sami? A może człowiek to ktoś, czyj obraz sobie tworzymy w myślach na początku, po pierwszym zdaniu, czy wymienionym poglądzie i do tego obrazu dopasowujemy wszystko? A jeśli coś do obrazu nie pasuje, po prostu nie zauważamy, albo odcinamy?
Zastanawiam się dzisiaj nad tym głęboko. Od rana mam ten temat w myślach i jakoś sam nie chce mi się z nich wydostać...
Człowiek... Istota cielesno - duchowa, z bagażem emocji, pragnień, wyobrażeń, myśli. Tak naprawdę niepoznawalny dla innych w sposób absolutny, ponieważ nikt nie jest nawet dla samego siebie w pełni pojęty, zrozumiały, nieskomplikowany. Każdy daje innym tyle, na ile mu chwila pozwala. I jedynie tyle, ile chce dać.  Ale i druga osba widzi w nim tylko to, co chce w danej chwili widzieć...
Cóż... widać determinuje nas zbyt mocno ten bagaż emocji, pragnień, wyobrażeń... Może to źle? A może to właśnie chroni nas przed innymi? Na to jednak już odopwiedzi nie znam i znać nie pragnę...

PS. Ale każdy z nas jest obdarzony opisem - to ten maluśkim druczkiem spisany... Wystarczy czasem tylko starannie instrukcję obsługi przejrzeć, by ustrzec się kłopotów...

poniedziałek, 2 lipca 2007

Darwin i ja

    Taaak... W teorię Darwina to ja wierzę. Wierzę całkowicie nawet. Zwłaszcza wtedy, gdy zbliża się czas mojej kompleksowej... depilacji. Uff... dlaczego kobieta ma tyle kończyn? No i po co nam brwi? Ręce... w sumie to są nawet przydatne, ale dwie to wszak rozpusta pełna...
Taaaak... w tej teori Darwina jednak coś prawdziwego jest... No nie ma innej możliwości - ja muszę od szympansa pochodzić...

niedziela, 1 lipca 2007

chciałabym...

    Obudziła mnie chłodem otulając... Jak prawie co noc od dwóch już tygodni. Jak zwykle nad ranem, na granicy nocy i świtu. Zawinęła mnie w chłód i męczyła moje powieki. Powieki, które na siłę jakby podnoszone, zaciskały się od powiewu wiatru, którego tak naprawdę wcale nie było. Nawet mocnego uścisku mężusia wtedy nie czuję. Ona jest silniejsza.
... jak zwykle prosiłam, żeby przy chłodzie i nieistniejącym wiatru powiewie pozostała... Żebym nie musiała Jej zobaczyć. Żebym nie musiała w to uwierzyć...

    Jest blisko, bliziutko - tak jak prosiłam wtedy, gdy się żegnałyśmy. Czuwa nade mną. Jestem tego pewna. Tylko... tylko, czy aby czegoś odkryć nie muszę? Czy aby to nie jest prośba o coś? Czego mogę jeszcze dopełnić?...
Już nawet się bać przestałam. Poza tym świt pojawia się zawsze wtedy, gdy pot na mnie występuje, a w brzuchu robi się węzł... A zaraz po tym uspokojenie przychodzi i sen już do rana spokojny.

    Chciałabym móc to do majaków sennych włożyć. Chciałabym... Tylko dlaczego ten majak jest tak realny? Dlaczego co noc prawie?
I dlaczego po nim zawsze rano dwulatek z przekonaniem mówi mi, że baba Kiki była tu?...