wtorek, 28 października 2008

o niczym i o nocy

    Drań już śpi. Koty tworzą kwa kłębuszki w koszyku wiklinowym obok pieca cieplutkiego. Ślubny powinien zaraz wrócić. Dom cały dzisiaj pachnie wanilią i mandarynkami. Lubię zapach wanilii. Za oknem noc prawdziwa. A jeszcze nie tak dawno temu miałam otwarty balkon, zapach kwiatów i możliwość popatrzenia w noc z lampką ulubionego.
Za to zaraz przemknę sobie centrum powiatowego na jogę, którą jednak udało mi się na wieczór przenieść. Dobrze, że nie pada. Deszczu jesienią nie znoszę. A może to o wiatr jesienny chodzi? Idę. Tylko... jakoś nie lubię ostatnio chodzić nocą po powiatowym...

niedziela, 26 października 2008

monolog z kawą, piórem i kalendarzem

     Napełniłam pióro atramentem, położyłam obok wypełnionej gorącą kawą filiżanki w czerwone róże - tej od uczniów i siadając przy stole, otworzyłam kalendarz. Osobisty, mój, duży, z jednym dniem na jednej stronie. Ten sam, który do września był wypełniony co prawda, ale nie aż tak szczelnie. Upiłam łyk kawy. Gorąca. Oczyściłam stalówkę (nie lubię brudnych stalówek... są takie pozbawione tego, co piórom dodaje tego czegoś) i jak co niedziela siadłam, aby atramentem wyznaczyć swój przyszły tydzień. Najpierw rozpisałam tematy lekcji dla swoich klas. Potem naniosłam to, co mam do załatwienia. Następnie wcisnęłam kilka spotkań i wiele dodatkowych obowiązków. Nie lubię, kiedy czas przecieka mi między palcami, chociaż lubię niekiedy czuć, jak namacalnie płynie obok mnie.
Upiłam kolejny łyk kawy. Dopisałam zajęcia z jogi. Od jutra wracam. Udało się. Rano mam na to czas. Szkoda, że rano, ale dobrze, że w ogóle. Ślubny pocałował mnie w ramię i zapytał, czy jeszcze trwa we mnie moje prywatne solilokwium, które od kilku tygodni nie daje mi spokoju. Ano trwa... Myślę jeszcze i rozważam, a przecież wiem doskonale, że decyzję już właściwie podjęłam podświadomie na samym wstępie. Dopiero teraz widzę, ile czasu przepuściłam między palcami podczas tych trzech lat draniowi oddanych, mimo że każdy z tych dni miał sens i żadnego nie dałabym sobie zabrać.
Upiłam kolejny łyk kawy... Marzenia przecież są po to, aby móc je realizować, a w każdym razie próbować je osiągnąć. Inaczej byłyby tylko majakami. Więc dlaczego ja swoje zostawiłam kilka lat temu? A może dopiero teraz nadszedł ten czas, kiedy dorosłam do decyzji, którą kiedyś zawiesiłam w sobie? Może...
    Kiedy filiżanka była w połowie pełna, błyszczącą i czystą stalówką wygospodarowałam na delikatnym papierze koloru ecru mojego kalendarza jeszcze kilka godzin tygodniowo dla mnie... Tak... musiałam jakoś je znaleźć, bo przecież za rok wracam na uczelnię, żeby zrobić drugi fakultet. Urodziłam dziecko siłami natury - nie ma dla mnie rzeczy nierealnych. Muszę tylko na nie znaleźć czas. klik

sobota, 25 października 2008

po

    Jestem. Cała i zdrowa. I nawet nie tak bardzo zmęczona. I zadowolona. Było super. I na części oficjalnej, i tej oficjalnej dużo mniej. Zabawne tylko, że ta druga w konwencji weselnej się toczyła, ale niech będzie... Jakiś czas temu nauczyłam się poddawać klimatowi zabawy - dużo milej wtedy człowiekowi i zabawa staje się całkiem niezła. A jak do tego wszystkiego jest jeszcze ulubione, kominek i wesoła ekipa świętujących, to po prostu musi być rewelacyjnie. I tak też było. Obcasy jakimś cudem nie mają zdartych fleków, bo i muzyczka fajna była, chociaż co jakiś czas hiciorem przeplatana...
Natomiast zasadność owego ślubny mi przed chwilą wytłumaczył - że to niby takie ku pamięci o tych, co to w domach pozostawieni zostali było. Może to i tak... Zmyślne, zmyślne...

czwartek, 23 października 2008

k...lik

    Pani w tym tygodniu chodzi na rzęsach. Za to jutro pani będzie chodzić na obcasach. Tych najwyższych. I w ogóle pani będzie taka elegantsza bardziej. I nawet z aparatem fotograficznym też pani jutro po szkole chodzić będzie. A tak. Tak właśnie. Mam tylko nadzieję, że obcasami stukać będę, nie jeździć. Bo  w ogóle wszystko jutro będzie takie ciut inne i jakby to powiedzieć... uroczyste. Oby...!
No tak... czyli: pani jutro będzie, ale gdzie i o której, to pani sama nie wie jeszcze. Ślubny też nie wie. Ba! nie wie nawet magiczna.

A na koniec klik. A dlaczego taki klik? A bo tak mi dziwnie część z tego do jutrzejszego nastroju pasuje, w co w dniu dzisiejszym jedynie podłota jest wtajemniczony. O!

wtorek, 21 października 2008

rysie, wilki i łososie, czyli pani konto bankowe otwiera...

    Do pani dzisiaj napisał maila szef międzynarodowej organizacji ekologicznej. Do pani to często piszą jak nie wydawnictwa, to firmy kosmetyczne, albo sklepy sprzedające artykuły gospodarstwa domowego. Pełno maili pani zawsze ma i zawsze pani czuje się taka szczęśliwa, kiedy zaznacza kolejny spam. Ale ponieważ tę akurat konkretną organizację ekologiczną pani wspiera od lat i pod różnymi apelami jak ta głupia się podpisuje, podając wymagane informacje osobowe, co zawsze ślubnego do zaniepokojenia doprowadza, to pani postanowiła maila przeczytać.
A mail zaczyna się całkiem całkiem za serce chwytająco - ratowanie wilków oraz rysiów w Polsce, pomoc dzikim łososiom w powrocie do Wisły... W tym momencie co prawda pani się zastanowiła bardzo głęboko, czy to aby na pewno jest akcja humanitarna dla łososi, ale odruchowo szukać numeru konta zaczęłam, na które to ślubny musiałby zrobić przelew teraz zaraz i właśnie wtedy pani doczytała, że wpłacać to tym razem nie musi nic, ale... ale pani to właśnie może sobie sama całe konto bankowe otworzyć i używając go organizację wspierać będzie. No... to akurat niewątpliwe i całkiem dla organizacji obiecujące. Nie wiem tylko czemu w jednej sekundzie ślubnemu zimny pot na czoło wystąpił, kiedy zadowolona oświadczyłam, że konto otwierać będę w banku takim to a takim, ale ponieważ zdążyłam już adres wklepać i enterem potwierdziłam, więc ślubny łaskawie na rozwój sytuacji poczekał. No bo pani przecież się zna... na wielu rzeczach się pani zna, to takie konto to pikuś... Ale to akurat nie i ślubnego na pomoc wezwać musiałam, ku jego uciesze i uldze przedziwnej. Ślubny po stronie polatał, stwierdził, że od profesjonalizmu odbiega, tabeli opłat rzekomo znaleźć nie mógł, a to ponoć podstawa i kiedy już miałam zacząć głośno o tych rysiach i tych wilkach lamentować, zrobił zlecenie przelewu, przyrzekł zrobić to jako zlecenie stale i zabronił słuchać prezesów firm wszystkich.
No tak... w sumie zrozumiałe... zazdrość przez niego przemawia jak nic, bo do niego taki mail od takiego prezesa nie przyszedł.

A teraz z czystym sumieniem idę spać - rysie będą, wilki będą, łososie powrócą... Ślubny chyba też się z tego cieszy. Najbardziej chyba z tych rysiów...

zakręcona

    Nie wyrabiam. Powoli zaczynam nie wyrabiać... Na zakrętach również. Choroba drania oraz jeszcze niestety nadal trwający brak ślubnego całkowity, albo cząstkowy sprawiają, że mam dość. Chwilami. Sama biegam jak kot z pęcherzem i łatwiej policzyć miejsca, w których mnie w ciągu dnia nie ma, niż w których jestem. Natomiast w przerwach między szybkim przemieszczaniem się z miejsca na miejsce piję kawę, czytam obecnie "Faraona" i zastanawiam się, kiedy uda mi się czas na jogę wygospodarować. Jakaś pokręcona ta jesień w tym roku. Takiej to jeszcze nie miałam. Dzisiaj słońce piękne w powiatowym. Tyle dobrego - idąc z draniem do lekarza, zafunduję nam spacer.

piątek, 17 października 2008

Grieg

    Znowu piątek. Pątek za piątkiem i połowa października już. Szok!
Drań złapał anginę. Ja złapałam się za głowę. Ślubny złapał dziadka do opieki nad draniem... Przez dwa dni czułam się jak serwis porządkowy - wracałam bowiem do domu głównie po to, aby sprzątać, prać i prasować, albo czyścić wykładzinę. Wesoło zatem było. Wczoraj to nawet w akcie desperacji popełniłam regulamin zachowania się w domu podczas choroby. Niestety... ani dziadek, ani drań się nie dostosowali do niego,  pomimo przyrzeczonych nagród. Dzisiaj zatem usłyszeli to i owo - może do poniedziałku z uszu nie wywietrzeje...
    W szkole za to kurs za kursem, konkurs za konkursem, sprawdzian za sprawdzianem - nie nudzi mi się i w przerwach między kursami mam na czym czerwony długopis wypisywać. No i jeszcze ślubny uradowany z siebie bardzo przytargał dzisiaj w ramach prezentu dwanaście tomów Kapuścińskiego... Patrzę na nie i wzdycham. Normalnie zrobił to z premedytacją! Toż ja Kapuścińskiego lubię bardzo, a nawet dużo bardziej. Czy on takich rzeczy nie wie? Wypadałoby, żeby wiedział...

A tak w ogóle to teraz idę nalać ulubione, włączę klik i pomęczę męża własnego i osobistego - co tak będzie sobie siedział bezproduktywnie i niby to odpoczywał - niech pokonwersuje z żoną. W końcu po coś go mam... A nie przypominam sobie, aby ktoś mu powiedział, że małżeństwo to rzecz łatwa...

wtorek, 14 października 2008

pani śpiewa

    - Mamuuuusiuuu... - powiedział przeciągle drań w sobotę - ... czy do spania zaśpiewasz mi piosenkę, jak byłem małą dzidzią?
Co mam dziecku nie zaśpiewać? Zaśpiewam! Jasne, że zaśpiewam. Najpierw uderzyłam w kołysanki, ale drań ciągle twierdził, że "nie o to mi chodzilo...", więc potem poszedł nieco inny repertuar. Kiedy jednak ciągle to nie było to, co drań by chciał, z pomocą przyszedł ślubny i zaczęliśmy intensywnie myśleć, co też mogłam draniowi śpiewać, kiedy on małą dzidzią był. Podczas drugiej godziny prób i błędów drań był coraz bardziej wybity ze snu, koty pochowały się za fotele, a ja w akcie desperacji to i panie Janie zaśpiewałabym sama na dwa głosy i wtedy ślubny wpadł na pomysł, że może to o dumkę chodzi. Pani zaczęła zatem jak nakręcona dumkę śpiewać i... i to było to, o co "mi chodzilo".
Odetchnęliśmy z ulgą...
                                    
    ... akurat wychodziłam z draniem dzisiaj rano z kamienicy i azymut na przedszkole obierałam, kiedy drań o dumkę poprosił. Zimny pot wystąpił mi na czoło, dreszcz przebiegł po plecach, ale wytłumaczyć mu się mi nie udało. No i co było robić? Śpiewałam, prosząc jednocześnie w duchu, aby mnie jakiś strażnik miejski, czy pracownik sądu, obok którego przechodzimy, nie usłyszał, bo jak nic mnie na badanie krwi w alkoholu wezmą...
Byłam właśnie przy żalu za dziewczyną i zastanowiłam się, czy ciekawiej brzmi ten fragment czy też może ten, gdzie winawiana dajcie śpiewany przeze mnie z rana na ulicy w centrum powiatowego, kiedy zobaczyłam babeczkę w... koszuli nocnej, płaszczu zimowym i japonkach. Z psem wyszła na spacer... Swojsko się poczułam tak i jakoś raźniej. Nawet się nie zadziwiła moim procederem, ja natomiast uznałam gapić się na nią za mocno niestosowne.

                                  ***
    - Mauuusiuuuu... - powiedział dzisiaj przeciągle drań przed 19 po kolacji i umyciu ząbków - ... zaśpiewasz mi piosenkę,  jak byłem małą dzidzią?
Nie zaśpiewałam... Włączyłam youtuba, dźwignęłam siedemnastokilowca na ręce sugerując, że może potańczymy i zaczęłam się zastanawiać, kiedy mu się znudzi, bo już sama nie wiem, czy lepiej śpiewać (a śpiewam od soboty), czy dźwigać. No i nie ukrywam, że już się dygam przed jutrzejszą drogą do placówki oświatowej przedszkolem nazwanej...
Zdecydowanie musimy drania wypisać z rytmiki.

poniedziałek, 13 października 2008

na wesoło na dzień dobry

Pijaczek zakręcił się przypadkiem na cmentarzu. Zauważył grabarza, zajętego swoją pracą i postanowił go dla żartu przestraszyć. Podszedł więc do niego od tyłu i wrzasnął :
- BUUUUAAA!!!!!!!!!!!!
Grabarz ani drgnął, nawet się nie odwrócił i kontynuował swoją pracę. Pijaczek zniesmaczony nieudanym żartem idzie w stronę wyjścia, wychodzi poza teren cmentarza, nagle dostaje łopatą w łeb i pada na ziemię nieprzytomny. Pochyla się nad nim grabarz i grożąc palcem mówi:
- Straszymy, biegamy, skaczemy, bawimy się... ale za bramę nie wychodzimy!

sobota, 11 października 2008

clandestino...

    ... pani słucha, sączy ulubione i stwierdzam, że bardzo dobrze mi i na duszy lekko tak jakoś samo z siebie. Nie wiedzieć czemu. Chyba to jednak ta jesień, która wreszcie się pojawiła i poprawiła się i mnie przy okazji. No i to ulubione... klik

czwartek, 9 października 2008

klasowe wyjście do teatru

    Pani się na wielki wyczyn porwała. W sumie czemu by się miała nie porwać...? Już nie raz przecież robiła rzeczy, o jakie by nigdy samej siebie nie posądziła. I nie ma tu absolutnie żadnego znaczenia fakt, że inni by o to panią posądzili - tu pani subiektywną w ocenie jest i taką pozostanie.
Taaak... Najpierw pani musiała zrobić listę, zebrać pieniądze, zamówić bilety i... i tu się pojawiły pierwsze problemy, ponieważ lista chętnych nijak się miała do listy tych, co to koszt biletu ponieśli. Po niemałych perturbacjach wypełniła pani kartę wycieczki i po kolejnych - wcale niemałych - dostała zgodę na wyjście. No i wtedy jakby wszystko zaczęło do pani powoli docierać, co przypłaciłam okropną migreną. Wczoraj. Jeszcze tak silnej nie miałam. Chyba. Tego stwierdzić nie mogę, bo i świadoma za bardzo nie byłam. No koniec końców dzisiaj wstałam, a pogoda śliczna, więc rzuciłam  w przestrzeń zaklęcie, że na pewno dobrze będzie i nie ma co się stresować, bo to przecież prawie dorośli ludzie i... pojechałam do szkoły. Najpierw do szkoły, coby wytyczne jeszcze ewentualne dostać i z bagażem zaufania do młodzieży pognałam do teatru. Każdy popisał się czym umiał. W sumie to dobrze. Nawet doceniam inwencję własną i pomysłowość, jednak nadal pozostaję sceptykiem w przypadku gołego brzucha jako stroju wyjściowego i czerwonych pasków na bluzie zamiast marynarki. Królowały zieleń i żółty kolor oraz dziwny róż na ustach. Było zatem sielsko tak i ludycznie jakby bardziej. No myć towarzystwa nie będę w teatrze, więc głowy zmyję im jutro, a dzisiaj to jedynie zęby zacisnęłam i postanowiłam, że pani miłą poza murami szkolnymi się okaże. A potem to już było z górki. Jeden z chłopców przyjechał rowerem, którego nigdzie zostawić nie mogliśmy, a drugi zabrał swoją deskorolkę. Ponoć nigdy się z nią nie rozstaje. Rozdanie biletów też łatwe nie było, bo ten chciał obok tej, a tamta obok tego niekoniecznie. Jakoś dałam jednak radę i kiedy usiadłam w rzędzie między paniami w wieku przedemerytalnym z wielkim udręczeniem na twarzy zorientowałam się, że delektować się jeszcze przyszłym spektaklem nie mogę, gdyż trzeba by walnąć jakąś przemowę na temat telefonów komórkowych, o których wyłączeniu wspomnieć zapomniałam. No i muszę Wam powiedzieć, że te obcasy i te deski strasznie jednak głośne są. Pani zatem chociaż niezauważona być chciała, dała się zauważyć większości. No tak czasem bywa.
Potem za to już pikuś. Wystarczyło nie patrzeć na scenę, a na uczniów po to, aby skonstatować, że jest ok. Bo było ok. Czasem nawet miałam wrażenie, że im się buzie pootwierały. Szkoda tylko, że ja nie bardzo wiedziałam, dlaczego.
Później jeszcze tylko spacer wycieczkowy pokazujący uroki powiatowego, kilka tłumaczeń, dlaczego wolno ich puścić nie mogę i wykład na temat historyczny, który słuchali jednym uchem, pijąc colę i mając mnie w poważaniu mniejszym i większym.

    Wróciłam niedawno z duszą na ramieniu, czy aby każdy dotarł szczęśliwie do domu i z lekko ochrypniętym głosem. No i właśnie opowiadam wszystko ślubnemu zdziwionemu, że ja taka padnięta po przecież jakby nie było wolnym, kulturalnie spędzonym dniu z młodzieżą pełną zapału do zdobywania wiedzy.

PS. I powiem Wam jeszcze w sekrecie, że raz jeden tylko przeszły mnie ciarki po plecach... Na koniec. Wtedy, gdy młodzież na zakończenie o następną wycieczkę poprosiła, bo ta była ponoć niezła.

wtorek, 7 października 2008

dialogi ani nie damsko-męskie, ani nie małżeńskie

ja: i my chcemy kupić samochód
magiczna: a jaki?
ja: nie wiem,
ja to chcę z długim przodem, bo bezpieczniej się wtedy czuję
magiczna: aha, no i mnie się takie podobają

na wesoło

Późny wieczór. Nowakowie przyłapali nastoletniego syna, jak wymykał się z domu z wielką latarką w dłoni.
- Dokąd to?! - pytają.
- Na randkę - przyznał syn.
- Ha! Jak ja chodziłem w twoim wieku na randki, to nie potrzebowałem latarki - zakpił ojciec.
- No i popatrz na co trafiłeś...

                    ***

Babcia przychodzi do urzędu skarbowego. Urzędniczka sprawdza dokumenty i mówi:
- Brakuje pani podpisu.
- Ale jak mam się podpisać? - pyta starsza pani.
- No, tak jak zazwyczaj się pani podpisuje.
Starsza pani wzięła długopis i napisała: "Całuję Was mocno, babcia Aniela"

poniedziałek, 6 października 2008

to lubię!

    Bardzo! Zwłaszcza rano, kiedy staję z kubkiem kawy przy oknie w kuchni i widzę słońce rozświetlające witraże katedry. Mojej katedry. Tak. Teraz już nawet nie podświadomie zaznaczam swój teren. Wszystko co moje, moim nazywam. Kategoryzuję.
- To nie jest kościół - stwierdził ostatnio drań równie kategorycznie, jak ja przywłaszczam sobie swój świat i jego okolice.
- A co to jest? - zapytałam zaciekawiona, bo drań wszedł w fazę abstrakcji i każdego dnia roztacza przed nami niesamowitą wyobraźnię własną.
- No nie widzisz? To zamek! Wysoki zamek i ma wieżyczki jak ten mój. Tylko wałów mu brakuje. I rycerzy.
Patrzę zatem na ten draniowy zamekaniekościół i zachwycam się. Lubię tak przejrzyste powietrze i szron na trawie i żółte liście i moją katedrę. Architekt może być z siebie dumny - nawet trzylatek poznał jego zachwyt gotykiem. Szron... Bardzo lubię szron. I te witraże prześwietlone słońcem i błękitne niebo i kawę i siebie w szlafroku cieplutkim i świadomość, że po jej wypiciu wyjdę na rześkie powietrze i będę miała czym oddychać. Tak... to lubię! Zapowiada się bardzo dobry tydzień.

sobota, 4 października 2008

... powrót czerwieni i mnie...

    Usta dzisiaj umalowałam...

    ... zbyt dawno tego nie robiłam kolorem tak intensywnym...
Starannie obwiodłam kontur ust brązem i długo usta same pędzelkiem z karminem pieściłam. Dokładnie tak i z wprawą, która chyba we krwi mojej zakodowana.
I takie... moje się stały, choć dawne szalenie i zapomniane już niechcący.
I takie kobiece i pewne, niedomówień pozbawione, chociaż do niedomówień prowokujące.

    Znowu zaczęłam widzieć czerwień. Nie tą przytłumioną i stonowaną... Nie. Czerwień czerwoną, najczerwieńszą. Taką, która zmysły moje podsyca i emocje ukierunkować potrafi. Która rytm zaczyna tętnu nadawać i do zmian kolejnych prowokuje. I nawet czerwień w czerni swojej widzę i jej kobiecą stronę szanuję znowu.
Czerwień, która z czernią jedynie komponować się może.

    I powrót na półkę świętują perfumy dla blondynki zbyt ciężkie.
I głos zbyt pewny. I mimika, i gesty...
I spojrzenie, które już konflikt wywołało kilka dni temu ciemnością swoją, nieprzyjmujące kompromisu.

                                 ***
    Dawna ja wraca powoli, ale pewnie. Wraca i skutecznie rozgaszcza się w moim domu... Świadoma tego, co wokół i mnie świadoma również, chociaż ja sama jeszcze z lękiem patrzę na siebie, ale już z przyjemnością przeglądam szafę i sklepy akceptując to, co lekkie i kaszmirowe, czarne najchętniej i miękkie, o linii kobiecej, która podkreśla rozkloszowując się  w połowie łydki, z obcasem współgrając i szalem... klik

wstyd

    Wstyd jest emocją, uczuciem, zespołem reakcji w organizmie. Wstyd jest nieobcy każdemu. Każdy jednak z innych powodów tego uczucia doznaje. Każdy też ma do swojego wstydu prawo. I... każdy czasami przesadza.
A ludzie zazwyczaj wstydzą się zbyt wielu rzeczy. Ja wyjątkiem tu też nie jestem - latami magiczna oswajała moje wstydy prywatne, skutecznie wymiotła ich resztki ze mnie organoleptyczna. Podłota już tylko wysłuchał relacji o dawnych demonach.
    I tak mnie jakoś teraz na ten wstyd naszło, ponieważ wwąchałam się zbyt mocno w słodkawy zapach cebulki, którą do tarty pikantnej właśnie smażyłam. Zapach ten natomiast nieodmiennie kojarzy mi się z pracą w dużej, szklanej firmie i nadgodzinach, które normalnym czasem pracy nazywane były. I z tym, jak kiedyś podczas czternastej godziny pracy nie mogłam wytrzymać bólu żołądka z głodu, a kawa nie pomagała.
Pomogła mi wówczas dziewuszka, która na praktykach w firmie była. W moim wieku chyba... Oddała mi jedną z kanapek zrobionych jej przez mamę. Kanapka była normalna. Nie z chleba dietetycznego, ale zwykłego, ukrojonego grubo, co na tle firmy dziwactwem było straszliwym. Wstydziłyśmy się wtedy obydwie... Mnie było głupio, że objadam praktykantkę z kanapki, ona zaś wstydziła się jej środka - czegoś z mielonej wątróbki, natki zielonej i smażonej cebulki.
Nigdy niczego równie dobrego nie jadłam. Nigdy więcej się nie spotkałyśmy. Nigdy więcej nie wrócę do pracy w szklanej firmie.

misz masz

    Jestem dzisiaj w stanie permanentnego podekscytowania. I nawet nie wiem, dlaczego. Za oknem paskudnie. W domu szarawo. Ślubny jeszcze śpi i wcale mu nie przeszkadza, że ja sprzątam, odkurzam, słucham radia i  piekę ciasto ze śliwkami. A wszystko to robię w sposób ciszy pozbawiony. Widać ślubny się uodpornił na niektóre z moich procederów. Koty same nie wiedzą co ze sobą ze szczęścia zrobić i łażą za mną, ocierają się o moje nogi i wydają z siebie dźwięki, które potrafią z mózgu zrobić papkę. Drań ogląda bajki stęskniony za nimi a w przerwach snuje się ocierając o mnie i kombinuje, żebyśmy wzięli... pieska. Dwa koty, świnka morska, drań, ślubny i jeszcze mi piesek do szczęścia potrzebny. Jak już ślubny ten dom biały z brązowymi okiennicami i kamienną podmurówką mi postawi, to i piesek będzie, ale drań moich argumentów słuchać nie chce. W sumie to i ja już bym tego labradora mieć chciała, ale resztkami zdrowego rozsądku odsuwam tę myśl od siebie. Mogę co najwyżej podarować jakieś kundlisko najszczęśliwszej. Ona już przeszła ze mną to i owo - nawet leczenie gołębi przeżyła i hodowlę koników polnych, więc niejako wprawiona. Ja jeszcze nie.
Idę to ciasto wyjąć z piekarnika, bo jeszcze chwila i będę musiała wmówić chłopakom, że ta spalenizna to przypieczone skórki śliwek. klik

piątek, 3 października 2008

o ulubionym, o pani i o kostkach, ktore stały się kontrowersyjne

     Pani właśnie usiadła. Na fotelu mięciuchu. Z głową lekko jedynie odchyloną w tył, ponieważ fotel zbyt obszerny i zbyt wysoki, aby na oparciu głowę ułożyć wygodnie i pisać. I sączyć. Taaak... pani bowiem właśnie sączy ulubione, słucha ulubionego i odpływa powolutku. Bardzo powolutku. Wolniej, niż wypada.
A nie mówiłam Wam jeszcze, że od nowych obcasów mam ślad wokół kostki. To znaczy nie od obcasów dosłownie, tylko od pasków z zapięciem wokół kostki. Ale mimo tego wygodne są te obcasiki jednak. Wiem, bo nieświadomie co prawda (chociaż... w sumie czemu miałabym nie spróbować?) porwałam się dzisiaj na wyczyn chodzenia w nowych butach przez pięć godzin między plecakami po wypastowanym parkiecie.
Nic zatem dziwnego, że kostki ewidentnie dopieszczenia się domagają teraz. Oj bardzo się domagają. Kostki oczywiście. Zupełnie jakby mówiły słowami Iłłakiewiczówny.
No tak... Bez obawy. Wiem przecież, że stopy nie mówią. Tym bardziej nie wierszem. Pani po prostu ma od jakiegoś czasu stałą burzę mózgu i zbyt wiele skojarzeń.

Dobre to moje ulubione. Bardzo. Lubię posmak goryczki. Jest taki... gorzkawy? klik

czwartek, 2 października 2008

kilka części mnie

    Jedna część mnie pada na pyszczydło i jedynie na umalowanych rzęsach się opiera całkowitemu przypłaszczeniu się do wykładziny. Druga część mnie cieszy się i chce skakać z radości, że ślubny wreszcie decyzje ostateczne podjął. Ale znajduje się we mnie też cząstka, która martwi się na zapas. Ponoć to moja specjalność. Możliwe... To tak prywatnie.
Ale zawodowo też jestem podzielona. Recytacji sobie darować nie mogę. Nie lubię, kiedy facet płacze. Tym sposobem kastruje się w moich oczach. Nawet jeśli ma lat naście. Z drugiej strony rozpiera mnie duma, bo właśnie sprawdziłam prace z konkursu polonistycznego. Wśród prac przeznaczonych mnie do sprawdzenia były prace moich dziewczyn. I sama im własnym podpisem dałam bilet do drugiego etapu. Duma? Radość? Ambicje własne? A może po prostu świadomość, że robię coś dobrego?
    Ale jest jeszcze jedna cząstka mnie. Siedzi spokojnie. Jak nie ona. I zastanawia się, gdzie w tym wszystkim obecnie jestem ja. Nie chcę być wtłoczona w tryby i pozbawiona własnych podniet. Nienawidzę tego. Kupiłam dzisiaj śliczne buciki. Na obcasie. I nie chwalę się nimi... Nie pamiętam, kiedy piłam ulubione. Zaraz kilka osób mi przypomni, że na ostatnich weselach... Taaa... na weselach. A w domu? Przy jazzie? Nie pamiętam. I tak sobie myślę, że to chyba ten moment, kiedy pani musi się otrząsnąć. Papierologia za mną. Obcasy na właściwym miejscu. Nowe dostawiłam właśnie do szeregu. Ulubione na jutro zamówione u ślubnego. Nowe perfumy znalazłam dzisiaj. Jutro kupię. Moje. Jak nic moje. Na skórze rozeszły się pięknie. Obciąć włosy? Nie wiem. Chyba tak... Blondem je potraktować? A niby czym by innym...
Jeszcze tylko dzisiaj pomarudzę. Od jutra jestem już. Tak... jeszcze tylko dziś. klik

coś się kończy, coś zaczyna

    Spędziłam wreszcie normalny dzień. Najnormalniejszy taki. Mąż mój własny i osobisty był w domu rano. Był w domu po południu. Zaprowadził drania do przedszkola. Odebrał drania z przedszkola. Ja spokojnie się wyszykowałam i nie musiałam wstawać raniutko, aby ze wszystkim zdążyć. Zjedliśmy wspólnie obiad. Spokojnie pojechałam na dzień otwarty w szkole i nie musiałam się stresować, z kim maluch zostanie podczas mojej nieobecności. I w ogóle to czuję się tak, jakby trwało jakieś wielkie święto wokół. Dziwne? Może i dziwne... Ale ja ponad trzy lata męża własnego i osobistego w ciągu dnia na tygodniu w domu nie widziałam. A dzisiaj był. Wyręczył mnie w połowie obowiązków. I tak po prostu był.
    Zbyt wiele czasu byliśmy zbyt daleko od siebie. Teraz powoli wracają ranki i popołudnia. Noce wracają również. Takie, kiedy nie trzeba zmęczenia ukrywać nieudolnie. Wieczór dzisiaj się pojawił z całym swoim urokiem. I aż mi dziwnie, że to dzisiaj nie piątek. I ze wszystkim dzisiaj zdążyłam... I nawet nabyłam nowe buty. Letnie. Jakoś tak... Na przekór wszystkiemu. Jak zawsze.
Ale nie wiem już sama, czy na skórze mam więcej radości, czy strachu. Nie wiem również jeszcze, czy tak żyć będę w ogóle umiała.
Dużo się zmieni. Wszystko. Mam tylko nadzieję, że zasłużyliśmy, aby ta zmiana była dla nas dobra...
klik

Recytację...

    ... pani zapowiedziała tydzień wcześniej. Recytację pani lubi. Uczniowie z reguły lubią ją również. Ta recytacja zaskoczyła jednak wszystkich obecnych w klasie...
Mnie osobiście najbardziej zaskoczył Grześ. Grześ wygląda jak Grzegorz i sprawia wrażenie, iż dąb własnymi rękoma wyrwać z korzeniami bez trudu żadnego mógłby. I tenże Grześ-Grzegorz wyszedł na środek klasy, stanął przy tablicy, drżącym głosem powiedział dwa słowa i... zapadła cisza. Cisza zapadła wręcz straszliwa, zmącona jedynie "nie pamiętam" i szelestem pióra w kratce dziennika, które zapisało jedynkę. Coś zapisać musiało, a dwa słowa się nie obroniły...
Pani głowy znad dziennika przez sekund kilka podnieść nie mogła, a jak już głowę podniosła, to zobaczyła Grzesia siedzącego z oczami czerwonymi i takimi... takimi łzawymi mocno.
No? No i co mądrego pani mogła w tym momencie zrobić? Pani w zasadzie to mogła zrobić dużo, ale pani jak ta głupia i naiwna zapytała, czy on płacze.

- Pani profesor... on wytrzymuje najcięższy trening, a na recytacji by poległ?... - usłyszała pani z głębi sali głos zdziwiony wielce.
Ano... poległ...

PS. "Jesteś najlepsza" powiedział ironicznie ślubny, czym przypieczętował moją obietnicę złożoną sobie samej, że recytację zostawiam jedynie dla chętnych.