sobota, 29 listopada 2008

"Nie podglądaj pani od spodu...

    ... bo to nie ładnie!" - krzyknął dzisiaj na Kubę Grzegorz, kiedy ten zanurkował pod ławkę przewracając ją, aby podnieść mój ołówek, chociaż sama podniosłam go zaraz, jak tylko zdążył znaleźć się na podłodze.
No i tym sposobem dzięki klasie wiem, że mam spód swój. Człowiek ponoć uczy się całe życie, a ja do dzisiaj np. istnienia swojego spodu nie byłam świadoma. Chociaż w tym tygodniu to nawet istnienia mojej głowy już świadoma nie byłam, a przyszły tydzień będzie jeszcze ciekawszy.
W pokoju nauczycielskim królował wczoraj dowcip o dwóch nauczycielach, starym i młodym: idą sobie razem, młody taszczy tomiszcza najróżniejszych książek, stary idzie z samym dziennikiem - młodszy patrzy na niego z podziwem i mówi "kolega to ma pewnie już wszystko w głowie", a stary odpowiada "nie, w d...." Ja jeszcze biegam z tomiszczami i jestem najczęstszym gościem biblioteki, ale przyznam, że od tego tygodnia zaczynam powoli mieć całą resztę dokładnie w tym miejscu, gdzie plecy tracą swoją nazwę szlachetną. Pewnych zachowań i pewnych absurdów bowiem nie zrozumiem nigdy. A skoro ich nie zrozumiem i są mi zbędne, pozostaje mi je umieścić w miejscu dla nich właściwym. Szkoda tylko, że to one właśnie ograniczają mój czas, a pozostają faktem jedynie na papierze. Trudno. Bywa. Będę miała na czym siedzieć.
Taaak... a teraz właśnie mój spód oklapł na piętach w siadzie po japońsku, włączyłam muzyczkę, sączę ulubione i relaksuję się rozmową ze ślubnym. To znaczy ślubny słucha, a ja mówię. Ponoć dziwi go, że ja mogę jeszcze mówić i mi się to nie nudzi. A czemu niby miałoby mi się to nudzić? Nie kumam... Nie mam takiego najgorszego głosu. Dobre to ulubione. Bardzo. Dawno nie piłam. Tak dawno, że aż wstyd się przed samą sobą przyznać. Cierpkie i w ogóle takie, jakie być powinno, odpowiednio schłodzone, a jako dodatek do niego dostałam właśnie przed chwilą paluszki krabowe i winogrono i ser. Jak nic ślubny coś knuje. Znam go. Nie trudno go rozgryźć. Mnie najwyraźniej też nie trudno, skoro w ramach przeprosinach klasa pierwsza sportowa zagrała mi na lekcji klik. No i tak jakoś wtedy mi się ten mój licealny zapał przypomniał i ten czas, kiedy to człowiek taki bardzo dorosły chciał być i tymi dobrymi chęciami własne piekło brukował.
No dobra... idę po dolewkę ulubionego, bo się zaraz opiszę nadto, a jeszcze muszę przygotować życzenia na karteczce ładnej i pod poduszką w zestawie ze szpilką umieścić. No bo jakby nie było dzisiaj wigilia andrzejkowa, a ja jej nie odpuszczam od czasów liceum właśnie.

niedziela, 23 listopada 2008

o uwarunkowaniach genetycznych i olejku migdałowym

    Pozbyłam się chłopaków wysyłając ich do najszczęśliwszej pod pretekstem wzięcia sanek z piwnicy. Bo mimo, że mamy swój  strych i piwnicę, to jeszcze część piwnicy najszczęśliwszej oraz rodzica mojego płci męskiej zaanektowaliśmy. To znaczy ja zaanektowałam. Jakoś tak wyszło. I wcale mi nie jest z tego powodu głupio. Najszczęśliwsza ma bowiem dar rozciągania każdej swojej przestrzeni i nawet kiedy człowiek myśli, że szpilki nie da się już wcisnąć, to ona wtaszczy do niej nie tylko szafę trzydrzwiową poniemiecką z lustrem, ale i kilka pudeł z różnymi różnościami, a na dodatek wszystko wygląda estetycznie, nie jest zakurzone i pasuje do się. Ale najszczęśliwsza tak już ma. Wszak to jej ciotka rodzona i najbliższa w garażu trzymała kwiatki w doniczkach, duże lustro i chodnik na podłodze. Co prawda wujek musiał przecierać koła samochodu zanim wjechał, ale czego się nie robi dla świętego spokoju... Taaak... mam zatem pewne uwarunkowania i staram się być ich nieświadoma, ale widzę, że z wiekiem (jakkolwiek to brzmi) wychodzą one ze mnie i stają się monstrami. I jak zwykle odbiegłam od tematu. To też rodzinne. Jak i całe gadulstwo moje i dywaganctwo i upodobanie do węzłów z włosów, kolorowych, miękkich szali i jedwabnych apaszek.
    ... a chciałam napisać jedynie, że drań i ślubny poszli, zostawiając mnie samą w zapachach cynamonowo-jabłkowych, pieczeniowych, kawowych i migdałowych. A czemu migdałowych? A temu, że mi buteleczka olejku migdałowego do ciasta spadła z półki i olejek wylał się na podłogę w kuchni. No i pachnie mi teraz. Niech sobie pachnie. Co mu pachnieć zabraniać będę.
A poza tym dobrze mi w tych zapachach w tej kuchni. Zwłaszcza, że laptopa do niej przytaszczyłam i siedzę przy stole. Z kubkiem kawy. Takiej bezmlecznej. Jak odstawiłam mleko, to kawa zaczęła mi smakować ponownie. Katedra ośnieżona, psiska po skwerku biegają, ludzie poowijani w szaliki tudzież inne wełniaczki, a mnie miło, ciepło, kawowo, smakowo, muzycznie i tak niedzielnie i magicznie bardzo, bo i pora roku taka baśniowa bardziej się robi. Wczoraj pierwszy raz od kilku lat cieszyłam się widokiem śniegu i zasypanych ulic. Przez kilka lat obchodził mnie on zupełnie tyle, co i nic, albo nawet nieco mniej niż mało, aż tu wczoraj nagle we mnie takie jedno wielkie buuuum! No i magicznie tak i baśniowo i mikołajowo-skrzatowo i książkowo i listowo i do tego jeszcze klik...

PS. Czy do kawy ajerkoniak pasuje bardziej, czy może irish cream? Wiem, wiem... ulubione jest najlepsze, ale ulubione to ulubione, a kawa to kawa. O i jak to łatwo zgromadzić wszystkie swoje uzależnienia (upodobania znaczy się) w jednej kuchni...

środa, 19 listopada 2008

fantastyka dnia dzisiejszego, czyli jak wiadomości wpływają na moją percepcję

    Obudziłam się dzisiaj obok ślubnego, a to już rzecz niezwykła ogromnie. Na tygodniu znaczy się niezwykła. No więc obudziłam się. Wyspana i zdziwiona, bo niezwyczajna taka. No i taka jakby dzika wręcz zerwałam się z okrzykiem, że mąż mój własny i osobisty zaspał i w dodatku nic sobie z tego nie robi. Równolegle do mojego zdziwienia przytupał do naszej sypialni drań, który stanowczo zażądał, aby dzisiaj zaprowadzić go do przedszkola. W sumie antybiotyk wybrał do końca, od trzech dni jest na specyfiku uodparniającym, ślubny w kilka minut się wyszukuje, to czemu by nie? Ubrałam malucha i wycałowałam na drogę wbrew jego okrzykom, że bez czułości ma się wszystko obyć, bo on tylko do przedszkola idzie i na to wkroczył do nas na poranną kawę dziadek-pradziadek, który o wpół do ósmej rano postanowił nas odwiedzić i przywieźć draniowi rogala. No i oczywiście wypić kubeł kawy, sugerując, żeby babci o tym nie wspominać, bo się ona może trochę zdenerwować na nas, że mu kawę robimy. Oczywiście. Kiedy dziadek-pradziadek wypił substancję smolistą, fusiastą, niesłodzoną i o dwóch szwedkach pognał jak skowronek w kierunku domu, ja w podskokach niemalże wskoczyłam pod prysznic. Długi taki i gorący. Co na tygodniu też jest rzeczą niebywałą. Że długi, nie że w ogóle znaczy się. Potem natomiast usłyszałam w porannej audycji radiowej o piratach grasujących w Zatoce Adeńskiej i zerknęłam do puszki z kawą, aby się przekonać, czy nie ma w niej żadnej domieszki. Nie było. Świadoma już zatem zawartości jedynie kawy w kawie (którą rano jednak chlupnąć muszę) przeczytałam wiadomości w gazecie wczorajszej - dzisiejszą bowiem przeczytam jutro - o bajkach gejowskich dla dzieci. Starałam się ani nie dziwić, ani nie gorszyć, ani nie zastanawiać. Nie zdziwiło mnie już natomiast potem pytanie uczniów, co sądzę o związkach homoseksualnych. Na ich miejscu też bym się bała, że nauczyciele zaczną literaturę dodatkową, czyli pięknie "inną" nazwaną wprowadzać. Zdziwiłam się natomiast, kiedy mąż mój własny i osobisty, który ochoczo do pracy zasiadł, zaczął przestawiać fotel, komputer, biegać z laptopem, wybebeszył stertę przewodów i syczał coś na pół głośno. No i przyznam, że wtedy to jednak wolałam, kiedy on rano wyszedł, wieczorem wrócił i w domu był porządek. Nawet zasugerowałam, że może by tak jednak z tym fotelem to na miejsce, a te kable to jednak schować, ale usłyszałam, że tak się nie da, bo ruter gryzie się z serwerem. Cokolwiek to znaczy. Ale jak się gryzą, to się gryzą. Ślubny jakby nie patrzeć wie lepiej. Mnie jednak nie gryzły się nigdy, wiec ta ich agresja jakoś taka podejrzana mi się wydała i chyba miałam rację, bo najbardziej wścieknięty to był ślubny, natomiast ruter grzecznie leżał na wykładzinie, a serwera to wcale w tym bałaganie nie było. Był za to ślubny rozciągnięty na podłodze i majstrujący zawzięcie. No to wyszłam do szkoły. Wolałam nie patrzeć na to dzieło zniszczenia, w którym biorą udział komputer i internet, który wziął i znikł ot tak. Coś tam co prawda jeszcze ślubny na pożegnanie o seksie powiedział ze śmiechem, że teraz to możemy rano mieć go wtedy, go on jest już w pracy a ja jeszcze w domu, ale ja już byłam po wiadomościach o piratach, o bajkach gejowskich i ataku serwera na ruter czy też odwrotnie.
W szkole natomiast czekała mnie nowa niespodzianka, a mianowicie ewakuacja szkoły. Po usłyszeniu komunikatu wzięłam dziennik i klucz do sali i wydając polecenia zarzuciłam torbę na ramię. Chyba minę miałam niezłą, bo klasę wyprowadziłam kompletną, w idealnym szeregu, pilnującą się mnie idealnie jako pierwsza z korytarza. Nie muszę Wam pisać mojej radości, kiedy okazało się, że to jedynie tak dla dowcipu było.

    Wypiłam właśnie kubek mleka. Jestem w cieplutkim szlafroczku. Ślubny znika na dwie godziny, bo coś tam jeszcze nie gra, a grać musi, chociaż na mój gust komputer to nie radio tylko. Biorę książkę pt. "Krzyżacy" i zmykam pod kołderkę z postanowieniem nie tykania żadnej pracy klasowej, bo jak rzuciłam w przelocie na nie okiem, to dowiedziałam się, że mit jest opowieścią o starożytnym Rzymie, a ja na dzisiaj mam dość fantastyki...
klik

wtorek, 18 listopada 2008

smaki zamrożone

    Szron, mróz i słońce dzisiaj u mnie za oknem, czyli to, co lubię najbardziej, a i piece jakoś takie gorętsze się nagle same z siebie zrobiły. Drań płacze, że chce już wracać do przedszkola, koty zlizują kropelki potu na szybach okna kuchennego. Sikorki siadły na poręczy balkonowej. Zaraz zawieszę słoninkę.
Właśnie maluję paznokcie, wygładzam linię brwi i czytam Szymborską. W sumie to bardziej Poświatowska do scenerii pasuje, ale i Szymborska nie jest zła. Dla Oli jest. Ola zaczyna zatapiać się w poezji. A ja mam wielką radość w sobie, kiedy obserwuję z boku jej zaczerwienione policzki. Napisała ostatnio doskonałą rozprawkę. Wiem, że już czeka niecierpliwie i pogania czas. Ja natomiast jeszcze ten czas zwalniam. Teraz mam go tylko dla drania i dla siebie. Jeszcze dwie godziny takie absolutnie prywatne i domowe. Dopiero po nich zacznę wyścig z zegarkiem w ręku i pracą strun głosowych.
Czy pisałam już, że ostatnio kawa mi nie smakuje? To niemożliwe co prawda, ale jednak. Piękny ten dzień dzisiaj. Idę po zieloną herbatę. Wieczorem mam jogę. Ślubny od jutra będzie w domu. klik

niedziela, 16 listopada 2008

złe sny drania i Dziadek Sen

    Kilkanaście dni temu w środku nocy przybiegł stukając głośno stópkami do nas drań, wtulił się z całej siły i trzymając mnie kurczowo za szyję zapytał, czy to był tylko sen. Z doświadczenia wiem, że z lepiej z nim w środku nocy nie wdawać się w dyskusje, więc przytaknęłam. Kolejnej nocy sytuacja się powtórzyła. Następnej również. I kolejnej... Zmieniały się jedynie pytania. Raz było pytanie, czy to tylko sen, innym razem, czy tego tu na pewno nie ma. Po kilku nocach zaczęłam się poważnie martwić, a kiedy któregoś wieczoru drań bał się usnąć i twierdził, że to coś to z okna wchodzi do jego pokoju przestraszyłam się wręcz panicznie. Lęk drania narastał i rady na to nie było. Tak, jak i nie było rady na złe sny. Nie ważne, że bajki, które on ogląda są mocno ocenzurowane, nie ważne, że posprawdzaliśmy wszystkie cienie i odblaski, że zasłoniliśmy dokładnie okno i że zmieniliśmy klosz jego lampki nocnej. Nic nie pomogło. Każdej nocy przybiegał i każdej nocy zadawał jedno ze znanych nam już pytań. Kiedy natomiast któregoś wieczoru sytuacja sięgnęła apogeum i drań płakał ze strachu przed uśnięciem, a ja razem z nim płakałam z bezsiły przyszedł mi do głowy pomysł z Dziadkiem Snem - mając w pamięci nakaz magicznej, że wszystko trzeba wypierać i dystansować się najbardziej jak to tylko możliwe. Powstał zatem Dziadek Sen, który właściwie to jest do Mikołaja bardzo podobny. Opowiada on dzieciom piękne bajki i śpiewa kołysanki, a jak dzieci już śpią, to czuwa, żeby miały piękne sny. Jest jednak jeden warunek: przed snem nie wolno myśleć o żadnych potworach i złych snach. Drań usnął uspokojony. Spał spokojnie. Nawet zaczął się znowu przez sen uśmiechać. Po kilku godzinach obudził się, wybiegł na przedpokój i zaczął mnie wołać... po to, żeby mi powiedzieć, że ma ładne sny. Ma ładne sny nadal. No ale jak ma ich nie mieć, skoro Dziadek Sen porzysłał mu ostatnio e-kartkę z Kubusiem Puchatkiem i pozdrowieniami? W sumie to tak dwa razy w tygodniu przysyła mu jakieś obrazki bajkowe. Zostawia mu też czasami jakieś słodkie drobiazgi na stoliczku.
W sumie to sama prawie w tego Dziadka Sna wierzyć zaczęłam...
Zastanawiam się jednak skąd się u dzieci biorą takie koszmary i lęki nocne? Wiem doskonale, że tłumaczenia racjonalne nie mają sensu. Wiem również, że świat dziecka jest pełen postaci fantastycznych. I tak myślę sobie, czy aby dzieci nie mają zdolności stawania na granicy irracjonalizmu...

dysonans pozorny

     Pani siedzi przy laptopie i myśli. Pani się próbuje skoncentrować i rozbiegane myśli pozbierać do jednego kociołka, w którym mogłabym zamieszać tworząc coś wybuchowego.
A wczoraj pomalowałam paznokcie u rąk kolorem karminowym. Rzadko dłonie barwię kolorem jakimkolwiek. Wczoraj mnie naszło. Wczoraj naszło mnie nawet więcej, niż chciałabym sama z siebie. Jakoś tak... Jakoś tak zmieniłam linię brwi, jakoś tak inaczej ułożyłam włosy, jakoś tak odsunęłam na bok stertę prac pisemnych, z których połowa nie na temat, a druga połowa ledwo czytelna i siadłam na sofie. Sama. Z kocem jedynie i ulubionym. Włączyłam jazz swój ukochany i zaczęłam delektować się każdą jedną sekundą pozornego dysonansu.
Są takie chwile, kiedy chciałoby się coś powiedzieć, ale się milczy. Nauczyłam się milknąć ostatnio. Tak wbrew własnej naturze i emocjom. Nie chce mi się już czasem mówić, bo ta mowa w finale o prośbę, albo groźbę zaczyna się opierać.  I to moje zmilczanie spraw jakimś losu zrządzeniem szybsze rozwiązania sprawom przynosi, chociaż myślałam na początku, że za oznakę kapitulacji poczytane zostanie. Nie zostało. Dużo muszę w sobie widać przerobić, a jeszcze więcej na żywioł puścić. Przerabiam więc popijając ulubione.
Pani myśli... Pani ma w myślach nieład prawie artystyczny.

piątek, 14 listopada 2008

wszyscy są równi, ale niektórzy równiejsi, czyli o kontroli biletów w autobusie

    Jadę dzisiaj rano autobusem do szkoły. Nawet nie jest źle: nie ma tłoku, ogrzewanie włączone na rozsądną temperaturę, nie pachnie żadnymi płynami i temu podobnymi, jest całkiem miło, bo akurat nie jedzie nikt pijany czy nieumyty. Nagle wsiadają trzy osoby, po jednej każdymi drzwiami. Nie da się nie zauważyć, że to kontrolerzy. Środkowymi wsiada gorliwa kobietka, która jeszcze przed wejściem wyjmuje legitymację i kontroluje osoby wysiadające, po wejściu zaś z marszu sprawdza bilety tym, którzy są na jej drodze. Ci, którzy dopiero wsiedli nie mogą jednak skasować biletu, bo kierowca widząc wsiadających kontrolerów zbyt szybko zablokował kasowniki. Super, że działają sprawnie i kierowca kasowniki zablokował - szkoda, że pani nie przyjmuje tłumaczeń do wiadomości. Robi się małe zamieszanie. Po kilku minutach sytuacja zostaje wyjaśniona z mniejszym i większym kompromisem, któremu towarzyszy wcale niedelikatna wymiana uwag na ten temat.
Po zajściu kobieta sprawdza bilety reszcie pasażerów. Kieruje się do dwóch wyluzowanych chłopaków. Prosi ich o bilety. Nie mają. Pani wyciąga bloczek i prosi o nazwiska. Jeden z nich lekceważąco wskazuje na jednego z jej towarzyszy, który pilnie sprawdza bilety na tyle autobusu i sugeruje, aby to jego spytała o nazwisko. Facet macha do niej ręką, kobieta chowa bloczek i promiennie uśmiecha się do chłopców.

    Autobus nie był na tyle długi, aby czyjejś uwadze owa akcja umknęła. Chłopcy dojechali na miejsce. Kontrolerzy wysiedli na najbliższym przystanku. Wszyscy są - jak widać na przykładzie tej historii - równi. Wspaniale. Szkoda tylko, że od zawsze niektórzy są i zapewne zawsze będą tymi równiejszymi. A ja po całej tej scenie mam bardzo złośliwą nadzieję, że ktoś z tych osób, które nie miały szansy skasowania biletu, złoży skargę w wydziale komunikacji.

wtorek, 11 listopada 2008

przemeblowanie siebie

    Nie gubię się jeszcze. Nawet zbyt dużo się nie zastanawiam. W sumie to wszystko idealnie poukładałam sobie na odpowiednich półkach swojego życia. Jeszcze nigdy nie byłam tak usystematyzowana. Wspaniałe uczucie. Poniekąd. Wystarczy sięgnąć i proszę - odpowiednia emocja, odpowiednia odpowiedź, odpowiednia reakcja. Uczucia dałam na tę najwyższą. Nie pomyślałam, że do niej z czasem trzeba będzie wziąć stołek, bo opasłe tomiszcza zapisane uczuciami naszymi obszernie i szczegółowo i ciężkie i delikatne i lepiej nie upuścić. A tak starannie i na początku samym systematyzowałam je właśnie dając im zaszczytne miejsce na samym szczycie wszystkiego. Kurz co prawda jednakowo osiada na każdej wysokości, ale najwyższa półka jednak najmniejsze zniszczenia za sobą pociąga. Szkoda tylko, że z niej zazwyczaj najrzadziej się korzysta, bo zbyt wysoka. Niedostępna. Przemeblowanie zatem mnie czeka i to niebawem. Tylko co ja dam na górę, jeśli zabiorę stamtąd uczucia...? Może codzienność. To jej chyba chciałabym obecnie używać najmniej.

niby ja, czyli zmiany i jeszcze raz zmiany, które sama już zauważam

    Zaczyna mnie powoli przerażać czas wyznaczany stukotem obcasów w ciągu dnia, stopniowym, ale znacznym ubywaniem atramentu czerwonego w buteleczce niby małej i kolejnymi zapisanymi kartkami w kalendarzu. Ostatnio uświadomiłam sobie, że zbliża się połowa listopada. Dopiero i już. W nocy zazwyczaj budzi mnie stukot zegara. Zabawne, że w ciągu dnia w ogóle nie słychać jego pracy, a w nocy kolejne sekundy i godziny przeszywają ciszę, urastając do rangi hałasu. Lubię obudzić się dzięki niemu tuż po północy i poczuć ciepło pościeli oraz własne rozleniwienie. Lubię wtedy leciutko wedrzeć się w sen męża własnego osobistego i usłyszeć równomierny oddech drania. Takie zatrzymanie się w czasie, a jednocześnie świadomość, że mam szansę na kilka godzin jeszcze odpłynąć w sen.
Im częściej jednak zwracam uwagę na stukot czy to obcasów, czy zegarka i im częściej myślę o sobie tu i teraz, tym częściej widzę siebie w innym mieszkaniu, w drugiej szkole, na kolejnych studiach, wśród innych ludzi. Niby ja, a jednak już nie ta ja. Niby jeszcze ta, która piecze szarlotkę ot tak i nadal ta, która ma czas na to, aby w ciągu dnia usiąść z kubkiem kawy i popatrzeć przed siebie. Tylko... tylko im częściej patrzę przed siebie, tym bardziej inność zauważam. Dwa ostatnie miesiące wniosły do mojego życia chyba zbyt wiele planów i zbyt wiele nowych podniet.
A jeszcze nie tak dawno czas odmierzał mi ignorowany przeze mnie zegarek i miarowe, szeleszczące przewracanie kartek kolejnych książek. Teraz zegarka staram się nie zauważać, ale już go nie ignoruję.
"Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było" - od zawsze bawiło mnie to zdanie. Nigdy jednak nie zwróciłam uwagi, jak bardzo jest metaforyczne.

raport wieczorny

    Wczoraj piekły mnie uszy. Dzisiaj pieką mnie policzki. Zaraz zwariuję. W dodatku jeszcze nie przyzwyczaiłam się do okularów na nosie, a ponoć tego się nie zapomina. Jasne. Kolejny kit. A przy okazji nad wyraz dokładnie widzę każdą jedną plamkę na szkle, co powoduje u mnie manię wycierania okularów. Każde jedno zdjęcie ich natomiast wywołuje stały tekst u drania, który twierdzi, że "naprawdę ci w nich dobrze", co prowadzi już mnie do głębokiego zastanowienia się na ten temat.
Poza tym ból gardła zelżał nieco. Być może za sprawą ulubionego, do którego dobrałam się wczoraj. Ale to wcale nie znaczy, że jestem całkowicie sprawna werbalnie. Plus ma to taki (ulubione znaczy), że optymistycznie patrzę na piętrzącą się górę testów do sprawdzenia i z uśmiechem na twarzy ułożyłam kolejne trzy. Podołam. Zawsze dawałam radę. Cztery dni sprawdzałam wypracowania i rozprawki, to testy przy tym pikuś. Ale już na poważnie zaczyna mi brakować czwartego pokoju, w którym urządziłabym sobie swój pokój do pracy. Ślubny śmieje się ze mnie co prawda, ale jak i on zacznie pracować w domu, to prawdopodobnie mieszkanie zmienimy szybciej, niż było to w planach. Jeśli zacznie. Bo jeszcze nie zaczął. Muszę chyba podłotę poprosić o przypomnienie mi terminów, bo ja jedynie pamiętam, że on pamięta.
Poza tym kompletnie nie mogę sobie uświadomić, jaki dzisiaj dzień tygodnia i cały czas bezwiednie obstawiam, że niedziela. No i tak w zasadzie to czemu nie piątek? Piątki są zawsze najfajniejsze. Chciałabym dzisiaj piątek. Kto by nie chciał? A jak przyjdzie piątek, to pewnie znowu będę w innym rytmie i będzie mi dwóch dni brakować. Kosmos jakiś. No i pełnia księżyca dzisiaj. Właśnie spojrzałam w okno. Czyli spać to ja dzisiaj nie będę mogła. Ano... nie będę mogła na pewno, bo właśnie zmierzyłam draniowi gorączkę no i ona hm... jest... I to wcale nie taka znów mała.

poniedziałek, 10 listopada 2008

pytanie podchwytliwe w wersji pink

    Mogę sobie planować i planować, a i tak się wszystko potoczy tak, jak sobie chce. Cztery dni mieliśmy nikogo nie wpuszczać do domu i nigdzie nie  wychodzić. Wyruszyliśmy się raz. Na kawę. Wróciliśmy z czterolatką, bo "ciociuuu... kochasz mnie?" No... prawdopodobnie kocham, chociaż nad tym się do tej pory nie zastanawiałam. Jednak kupując draniowi coś, zastanawiam się, czy tego samego w wersji pink nie wziąć owej. Zastanawiam się, czy jest zdrowa i jak się mają jej emocje. Zastanawiam się również, jak sobie poradzi w życiu i w ogóle to jakoś tak dużo się o tej istotce mi myśli w głowie pojawia, wiec odpowiedź najpierw padła, a potem zastanowienie przyniosła. Jednak skoro padła, to i kolejne pytanie się pojawiło. No i niech ktoś mi powie, jak tu zareagować na "a mogę do was iść, bo już się spakowałam?". W sumie reagować można różnie, ale jak do blond wersji w różu z wielkimi niebieskimi oczkami dołączy drań w wersji błękitnej z oczkami równie wielkimi  i jak te dwie pary się w człowieka wpatrują, a jedna osóbka trzyma siatkę z majtkami i stertą niepotrzebnych zabawek, to człowiek poprosi o spakowanie rozsądne i zapakuje wszystko do plecaka męża własnego i osobistego informując go w przelocie, że dzieci mamy na trzy dni dwoje.

Gardło mnie boli, katar się przyplątał, książki stoją na półce, ślubny śmieje się i całuje mnie w czoło, ja właśnie piję drugą kawę, proszę o sprzątnięcie kolejnej sterty zabawek.

PS. W nocy wędrowałam między tapczanikiem drania a sofą w pokoju dziennym. I jakoś tak nie wiem skąd dużo tego różu i tych koralików i jakoś namnożyło się filiżanek i cztery lalki się rozpanoszyły w pokoju drania i sama nie wiem już, czy aby na pewno tylko ja podrzucałam do plecaka ślubnego różne różności...

niedziela, 9 listopada 2008

jak historia Oli o moją się (nie)znacznie oparła...

    Ola ma lat naście. Ola zbyt długo matki przy sobie nie miała. Tyle, ile wymaga donoszenie ciąży. Potem Ola miała placówkę opiekuńczą. A potem poznała większe brudy świata i narkotyki. Może i przy okazji anioły jakieś z płonącymi skrzydłami poznała również. A teraz ja dostałam Olę pod swoją opiekę.
Bałam się potwornie. Ola zamknięta jest. Wrażliwa też jest. I uparta. Jak jasna cholera. Ja też.

   Olę poznałam, kiedy siedziała przy wielkim stole i malowała na szkle. Zwyczajna taka ta Ola. Myślałam, że będzie inna. A ona taka stereotypom wymykająca się ostro...
Ola do pokoju nauki weszła burcząc coś pod nosem i unikając kontaktu wzrokowego ze mną. Siedziałam naprzeciw, z całych sił prostując skuloną wrażliwość, która wiła się we mnie i wyła bezgłośnie po tym, jak opiekunka opowiedziała mi jej historię.

    Uprosiłam wychowawcę, aby pozwolił mi być z nią samej na czas lekcji, bo to tylko młoda dziewczyna, która wbrew pozorom boi się bardziej, niż ja.
Zaczęłam czytać na głos. Ola zaczęła słuchać. Po kilkunastu kolejnych minutach przyjrzała mi się i zapytała zdziwiona, czemu nie przysłali jej kolejnej starej baby, która będzie ją zmuszać do czytania czegoś z Mickiewicza.
Nie wiem. Pewnie dlatego, że stara baba kolejna uciekła, gdzie pieprz rośnie, "a pani, pani Agnieszko wzbudza szacunek wśród trudnej młodzieży, więc niech pani to jako nagrodę potraktuje, ale oczywiście może pani zrezygnować..."

                                     ***
- Ile lat miał ten Ikar i dlaczego poleciał do słońca? - zapytała Ola na koniec lekcji.

                                     ***
    Dzwoniąc do podłoty i opanowując przy okazji własne emocje, które nie wiem, czy bardziej Olą, czy bardziej ośrodkiem wywołane zostały, wiedziałam, że podołam i że właśnie biorę kolejny obowiązek na plecy. "Ładne glany pani profesor" - uśmiechnął się do mnie chowając za plecami papierosa Kuba z trzeciej, mojej, kiedy akurat dochodziłam do bramy szkolnej. Może i ładne, ale przede wszystkim wysokie i wygodne. Nie będę musiała ich jednak już na pokaz do Oli zakładać. Mogę tam też i na obcasach z perfumami i węzłem na karku. Ona już wie, że je mam.

sobota, 8 listopada 2008

bubamara

    Pani wczoraj odebrała swoje okularki. Nie są ani czarne, ani nie są kształtem podobne do lenonek, które długo, oj długo pani nosiła. Takie w kolorze starego złota są. Ładne takie. Są. Znowu są po kilku latach przerwy. Zapalenie gardła pani też ma, ale już mniejsze znacznie - mogę normalnie przełykać.
No i dużo dodatkowych nowych obowiązków ma pani również.
Ale dzisiaj sobota. Wieczór. Mąż mój własny osobisty kucharzy w kuchni. Ładnie pachnie. Świece też ładnie pachną. Mam nie wchodzić, chociaż już się zdążyłam przewinąć i popróbować. Tym sposobem wiem, że ulubionego jednak nie będzie ze względu na  antybiotyk.
Zaplanowaliśmy cztery dni bez gości i bez telewizora. Ze sobą. Ale do komputera wymknęłam się na chwilę: klik.

wtorek, 4 listopada 2008

na granicy mojej prywatnej

    Odkąd pamiętam jesień zawsze była dla mnie okresem granicznym.
To jesień zawsze przynosiła jakieś nieoczekiwane sytuacje i to jesień zmuszała mnie do podejmowania ważnych dla mnie decyzji. Być może jest to moment, kiedy po wiosenno-letnim rozemocjonowaniu życie każe mi wziąć się w garść i przypiera do muru wymuszając jakieś konkrety? Nie wiem. Może. A może to ja jesienią jestem bardziej skupiona i więcej zauważam, dłużej analizuję? Tak czy owak, moje życie toczy się od jesieni do jesieni. I każdego roku jesień u mnie wiele zmienia, coś dodaje, coś odejmuje, coś przekształca.
A tegoroczna jesień dodaje. Hojna jakoś wybitnie jest. Wzbogaca mnie w kolejne doświadczenia. Nie wszystkie są proste, ale są. I już tylko dzięki temu są dla mnie cenne. Tylko jak tak patrzę na siebie... to nie wiem, czy potrafię być na tyle statyczna i odpowiedzialna, aby niektóre nowości udźwignąć. A może nic nie dzieje się bez przypadku? Może aby udźwignąć niektóre sprawy trzeba podejść do nich z większym uśmiechem i świadomością, że zmysłami można odebrać nawet to, co jest kłujące?
    Myślę... Mam o czym myśleć... W dodatku jesień zawsze była dla mnie nostalgiczna. A to już mieszanka wybuchowa. Znowu mam emocje na skórze. Znowu mam stany emocjonalne skrajnie różne. Znowu... znowu jestem sobą.

poniedziałek, 3 listopada 2008

to radosny tydzień będzie

    Zaspałam dzisiaj. Klasycznie. Wyłączyłam budzik i przytuliłam się jeszcze do poduszki ślubnego. Rano to ja bowiem mogę się jedynie do jego poduszki przytulić. Ale za to poduszkę można sobie utłamsić i ułożyć wedle uznania, a ślubnego niekoniecznie. No i zaspałam... Ale i tak drań zdążył na śniadanko w przedszkolu, a i ja się wyrobiłam ze wszystkim, nawet włosy umyłam i ułożyłam, zanim do przedszkola wybiegliśmy. I nawet spacerem przez park przeszłam w tę i z powrotem. Mgła niesamowita, ale park aż kusił swoim zapachem. No i tak coś czułam, że ten poniedziałek i ten poranny pośpiech przepowiadają tydzień wyjątkowy. Bo u mnie to tak jakoś wszystko jakimiś znakami jest zawsze poprzedzane i zawsze wiem, że mam być gotowa na coś dobrego, albo na coś złego. No i z reguły jestem gotowa. A teraz to jestem już i powiadomiona, i gotowa nawet na to, że najprawdziwszą ciocią będę. Będę, jestem - zależy jak na to spojrzeć. Lubię takie wieści o magicznej treści.
A ten park z rana to po prostu nieziemski był... I tak mi się jakoś Klenczon skojarzył w nim i przypomniałam sobie dokładnie, jak to niefajnie było, kiedy ja byłam w Krakowie, a ślubny trzysta pięćdziesiąt kilometrów ode mnie. I przypomniało mi się, jak w tym właśnie parku się żegnaliśmy uparcie przez kilka dni na zapas i jak kasztany zbierałam potem przy kopcu i jak te listy czytałam i na nie odpisywałam i jakoś tak mi się wesoło zrobiło, bo to wszystko takie odległe już i takie bardziej cywilizowane teraz jest mimo całego swojego zamętu i rozgardiaszu.

    Tak więc mam całkowitą pewność, że zaczyna mi się tydzień z gatunku tych absolutnie niesamowitych, bo takie wieści i takie wspominki nie wróżą niczego zwyczajnego.

niedziela, 2 listopada 2008

dialogi damsko-męskie, czyli małżeńskie

ślubny: masz ochotę na kolację?
ja: a co na nią miałoby być?
ślubny: a może jakaś kanapeczka?
(po kilku minutach)
ja: to ile chcesz tych kanapek?
ślubny: no tak pięć - sześć z ciemnym chlebem

PS. ja nie jem kolacji...

kiedy z dzieckiem na cmentarz...?

    Zastanawialiśmy się nad tym pytaniem często. Wielokrotnie przeciwstawialiśmy się rodzinie nie zabierając drania na pogrzeb, albo celebrując obecne święto mszą świętą jedynie, w myśl własnej zasady, że cmentarz jest miejscem nie dla dzieci. A przecież jednak i one się tam znajdują. Wiem. Dzisiaj jednak postanowiliśmy zakupić kwiaty i znicze i pójść we trójkę. Po drodze delikatnie informowaliśmy drania, do kogo idziemy, jak to mniej więcej wyglądać będzie i dlaczego tak właśnie, a nie inaczej. Pogoda była przecudna - słońce pełne, wysoka temperatura i jedynie leciutki wiaterek. Drań był zdziwiony ilością grobowców. Z uwagą przyglądał się zdjęciom swoich prapra... i pra... Przy grobie tejktórejjużniema poczuł się swobodniej, ale i tu cichutko przycupnął obok zdjęcia i nie mógł zrozumieć, czemu to tak. Sama nie wiem, czemu to tak... Dobrze, że nie zadawał pytań, bo i ja ten spacer odczułam w sobie boleśnie. Przede wszystkim jednak dziwiłam się ogromem dzieci na cmentarzach. Dzieci w wieku przeróżnym - od takich maleńkich w nosidełkach, po maluchy w wieku przedszkolnym. (Starsze jakoś nie stanowiły już dla mnie sensacji.) Dzieci owe niesione były z całą stertą akcesoriów i zabaweczek, ewentualnie już same radosne szły zaaferowane... watą cukrową i nową, grającą zabawką, balonem wypełnionym helem, gofrem, albo jakimś innym atrybutem typowym dla odwiedzin grobów. W sumie to taka wata cukrowa albo gofr są dobre, a zabawki i baloniki kolorowe, więc nie ma się czemu dziwić. Czasem jakieś dziecko szło z zabawką najprawdopodobniej z domu zabraną, czasem biegało między pomnikami. Zazwyczaj jednak patrzyło zdziwione i znudzone na gromadkę rozbawionych mamuś, cioć i całej pozostałej rodzinki, która spotkanie towarzyskie urządziła w miejscu tak do spotkań towarzyskich typowym.
No więc kiedy z dzieckiem na cmentarz...? Bo ja nadal nie wiem.

zamęt

    Od zawsze zatracam się w tym, co robię. Inaczej nie potrafię. Jeśli kocham, to całą sobą. Jeśli nienawidzę, to każdym milimetrem swojego ciała daję temu świadectwo. Jeśli mam coś do zrobienia - poruszę cały układ słoneczny, aby zrobić to najlepiej.
Kiedy postanowiłam wrócić do pracy w szkole, mąż mój własny i osobisty zgłaszał zdecydowany sprzeciw. Nie wiedziałam czemu - on wiedział dobrze, że praca mnie pochłaniała zawsze, a praca w szkole zwłaszcza. Z ustawowych godzin zawsze robiło mi się ich więcej i więcej i więcej. Tym razem myślałam, że tak się nie stanie, bo dom, bo dziecko, bo ślubny, bo tysiąc innych obowiązków i przyjemności. A jednak... A jednak wprowadziłam zamęt w życie naszej trójki, planuję najbliższe stulecie bardziej niż intensywnie i cieszę się, że wróciłam do tych trybów, które tak bardzo moją rzeczywistość spotęgowały.

sobota, 1 listopada 2008

czuję wiele różnych czuć

    Czuję każdy jeden mięsień mojego ciała. Ale jest to akurat uczucie przyjemne. Wyciągają się, a moja sylwetka zauważalnie pionizuje. Zadziwiające, że bolą mnie jedynie mięśnie przedramion. Te akurat musiałam chyba faktycznie przeforsować, ale po roku przerwy nie da się jednak wrócić do ćwiczeń zupełnie bezkolizyjnie. Czuję również każdy jeden element moich strun głosowych, a to już wynik pogody i tego, że słońce sprowokowało mnie do zdjęcia płaszczyka i przemykania w samej bluzce. Czuję też, że moje ciśnienie leży na podłodze i kiedy idę, wlecze się za mną. A i idę tylko dzięki temu, że drugi dzbanek kawy wprawił moje tętno w zawrotne 64 uderzenia na minutę.
Czuję jednak coś jeszcze. Po przeczytaniu kilkunastu ostatnich postów czuję, że blog mój zaczął żyć sobie swoim własnym życiem, moje mając w poważaniu... hm... mniejszym niż wypada.
No i czuję, że mam zbyt duże zaległości w przekazywaniu nowinek i... napiszę chyba list do św. Mikołaja o dyktafon - wtedy będę tylko linki do własnych monologów wklejać... ;)
klik

dialogi damsko-męskie, czyli małżeńskie

ślubny: zrób jakąś asanę
(wolno i metodycznie robię półksiężyc - czemu mam ślubnemu nie pokazać...)
ślubny: i ile tak musicie wytrzymać?
ja: minimum dwie minuty na jedną stronę po dwa razy
ślubny: psychole

                      ***
ja: brać parasol?
ślubny: ja zmokłem, ale ty się wygniesz