poniedziałek, 30 marca 2009

Popieprzone to wszystko i...

    ... niesprawiedliwe.
I ja i ślubny jakimiś ideałami się kierowaliśmy zawsze. Nie niszczyć, nie zabijać, nie szkodzić, nie zawadzać, uczciwie, samodzielnie, często pod prąd, czasami po bandzie. Wzięliśmy psiaka ze schroniska, bo to uratowanie jednego życia. Wzięliśmy najmniejszego i najbardziej zaniedbanego. Odżył. Cieszył się, przytulał, łasił, biegał, jadł. Był przesłodki. Był... bo był zbyt odwodniony. "Kupcie państwo mleko Nan w proszku i proszę mu podawać co trzy godziny tak, jak dostawał tu." Uwierzyliśmy. Jasne. Skóra i kości. Między biodrami a żebrami nie było nic. A jednak jadł co trzy godziny i lizał mnie po nosie i wtulał się, bo szukał ciepła. Najszczęśliwsza wczoraj rozcierała mu łapki, żeby poprawić krążenie i serduszko. Rodzic mój płci męskiej dmuchał na pyszczek, ja wstrzykiwałam glukozę, po którą ślubny jeździł. A jednak... Boli to bardzo. Półtorej doby mieliśmy psa, a jednak był to nasz psiak. Dlaczego mu nie było dane? A może jednak było mu dane, że ponad dobę był dla kogoś ważny i przez kogoś przytulany i zadbany.

Nie potrafię sobie ze sobą poradzić.

***

 - Znalazłem małe terierki. - ślubny próbuje... - Mają siedem tygodni i można je już zabrać od matki. Umówiłem nas na wieczór. Pani powiedziała, że są śliczne, zadbane i wypieszczone.

... no właśnie śliczne, zadbane, wypieszczone... Nie chcę.

sobota, 28 marca 2009

Mamy psa!

    Od dzisiaj. Tak wyszło ogromnym zbiegiem okoliczności, który nas w okolice schroniska zagnał. Psiak ma pięć tygodni i postawił na głowie nasz świat. Biega za draniem, merda śmiesznie ogonem i przytula się do ślubnego, a mnie rozczula. Koty ostentacyjnie pogniewały się na nas, Duduś nie wychodzi z klatki i broni co jego, a psiak zaanektował koszyk kotów i nie ogarnia jeszcze całego mieszkania, chociaż drogę do naszego łózka znalazł bezbłędnie i nawet sprawdził miękkość pierzynki. Oczywiście wszyscy uznali, że  zwariowaliśmy. My natomiast mamy dylemat - Bas czy Keks. A może Melon? Drań chce Lulusia. Ślubny się na Lulusia nie zgadza - właściwie to nawet wiem, dlaczego.
- Prawda, że go uratowaliśmy? - zapytał Drań usypiając...

wtorek, 24 marca 2009

złote rady glazurnika

    - Ojej... ale się pani przykurzyła - powiedział macher wskazując na mój czarny flauszowy kubraczek, kiedy wychodziłam z domu pokonując osiadający nadal pył i złorzecząc na zabrudzoną wykładzinę w przedpokoju. Prawdopodobnie musiałam rzucić przez ramię coś na temat tego, że wykładziny to ja do ładu już nie doprowadzę, ponieważ właśnie wtedy, kiedy to już na klatce schodowej chusteczką higieniczną wycierałam pył z rączki parasola, usłyszałam, jak macher sugeruje, że ma kogoś profesjonalnego do cyklinowania podłóg i zapytał zażenowany, wyłażąc za mną na tę klatkę, po co to właściwie parkiet wykładzinami przykrywam. Ręce mi opadły równocześnie z chęcią dywagowania, tym bardziej, że godzina motywowała mnie do szybszego udania się w kierunku placówki oświatowej szkołą nazwanej.
Ponoć wszyscy specjaliści czmychnęli za granicę, a mnie sami perfekcyjni się trafiają! Normalnie niewiarygodne... Szczęściara ze mnie. Ślubny też się cieszy... Taaak... właśnie z tej radości sobie piwo otworzył... klik

poniedziałek, 23 marca 2009

remont łazienki...

    ... czyli pani wraca do normy. No bo jakby nie było dawno pani nie narozrabiała. No to teraz to mamy wesoło. Oj tak. Zwłaszcza ślubny się cieszy. Aż widzę radość na jego twarzy. Normalnie uśmiecha się do mnie całym sobą, żeby przypadkiem nie dopuścić do dywagacji moich spowodowanych mimiką jego. No bo przyszedł sąsiad i mówi, że go zalewamy. Pomyślałam sobie, co sobie pomyślałam i sprawę zostawiłam ślubnemu. On siłą swojego spokoju pokona nawet stoika, więc w trudnych sprawach mediacyjnych jest moją prawą ręką. Potem zaś przyszedł teść mój drogi i razem ze ślubnym skuli część ściany i spiłowali kilka desek w tejże. Taaaak... pani ma w ścianie i deski i trzcinę i trochę cementu z piachem też pani ma. Jak to się ponad sto lat trzymało, to ja już nie wiem, ale jakoś musiało, a potem my się wprowadziliśmy... No i jak już mi popsuli ścianę, to coś porobili, a potem załatali i okazało się, że ja to siłą spokoju nie jestem, zwłaszcza wtedy, kiedy silikon leży źle i nieładnie, a ślubny twierdzi, że teść mój drogi uważa, że tak jest dobrze. No tego to ja znieść nie zniesę. Mąż mój własny i osobisty ma się wszak słuchać mnie i jak ja mówię, że jest brzydko, to on jedynie wtórować może. Ale co ja się będę kłócić i dywagować... Toż wystarczy do najszczęśliwszej zadzwonić i powiedzieć, że silikon spartolony, a na drugi dzień pojawia się macher. Ba! macher opłacony i pełen zapału do pracy. Pogrzebał w ścianie, walnął młotkiem w glazurę na oślep i stwierdził, że kupić trzeba to i to i tamto też i jeszcze owo. Ślubny nabył, wtaszczył i czekaliśmy... od czwartku. Wczoraj wszystko pochowałam, westchnęłam i przełknęłam kilka inwektyw. Ale! no jaka to ja sprawcza, albo niesprawiedliwa... dzisiaj bowiem przed siódmą przyszedł macher. Przyszedł, rozwalił wszystko, co się dało, wydobył dechy na wierzch, kazał kupić płyty karton-gips i zostawił pobojowisko. No i łazienkę mam, proszę ja Was, z nazwy i w chęci posiadania. Jestem nawet przy nadziei, że macher jutro przyjdzie... Nie wiem tylko, co winna mu była podłoga... Ślubny coś tam w prawdzie przebąkuje, że dobrze, że futrynę i drzwi zostawił, ale ja się aż tak nie cieszę, wychodząc bowiem do szkoły w tumanie kurzu siwego, rzuciłam nieopatrznie w przestrzeń, że widzę teraz możliwości manewru z drzwiami i resztą. Pan powymierzał i stwierdził, że to jest myśl. Kreatywny taki znaczy jest. Przedpokój według niego też można zmniejszyć. Ale jakby co, to ja o niczym nie wiem. A poza tym przy okazji to już wiem, co mi pachniało nie tak, jak należy: pachniały deski! A teraz pachnieć już nie będą. O! są i dobre strony tego, co u nas obecnie jest, a raczej czego nie ma. No i jak to ślubny powiedział: mam nadzieję, że tym razem silikon będzie położony dobrze, cobym się nie wkurzyła po raz wtóry... klik

niedziela, 22 marca 2009

myśli

     Nie potrafię ostatnio zebrać myśli. Niby mam ich tysiące, niby potrafię mówić o wielu rzeczach, prowadzę lekcje na poziomie zadowalającym mnie samą, dywaguję na tematy trudne i abstrakcyjne, piszę, czytam, a przestaję umieć mówić o emocjach własnych. Jakie one są? Pokręcone jak i ja sama. Nie potrafię zebrać ich i posegregować.Przestaję umieć je odróżniać. Ktoś mi poradził, abym nie unikała kontaktu z nimi, ale szukała sposobów ich realizacji. Realizować emocje? To przecież karkołomne. A jednak wydaje się miłe. Wiem, że takie uzewnętrznione wydają się zupełnie innymi niż wtedy, kiedy gryzą od środka. Co mnie gryzie? Nie wiem. Chyba ten pewien rodzaj stagnacji osadzony w artystycznym nieładzie...

czwartek, 19 marca 2009

o IQ i o znaczku z blondem w tle...

    Panią coś inteligencja ściga i nie odpuszcza. Wczoraj błysnęłam na radzie, dzisiaj natomiast miałam szkolenie na temat inteligencji nabytej i wykonawczej. Ciekawe szkolenie. Poważnie. Nie nudziłam się. Nawet robiłam notatki i zadawałam pytania. Taaaak... pytań to ja właściwie nadwyraz dużo zadaję, odkąd mówić się nauczyłam. Chociaż znacząco mniej ich niż słowotoków i zwykłych wypowiedzi, tudzież dywagacji, monologów, rozważań etc., więc wszyscy muszą przywyknąć, chcą czy nie chcą. Aśka - na przykład - wczoraj przyjechała, spotkałyśmy się i ona tak nieopatrznie spytała, co słychać u mnie. No skoro pyta, to usłyszała o szkole, o książkach, o wydawnictwie, o katarze z zeszłego tygodnia i o kolorach ścian i terakoty i jeszcze kilku mniejszych czy większych sprawach, intymniach i innych, bo przecież nie powiem zwykłego "w porządku". Bo co to "w porządku" oznacza, albo takie bezduszne "ok"? No właśnie... ale ona mnie zna lat wiele, więc chyba przywykła... Rada pedagogiczna jeszcze przywyka... Ale czemu mam nie pytać, skoro szkolić się mam? No i właśnie: o tej i o tamtej inteligencji było, wracam do domu, włączam komputer, a tu mi wyskakuje informacja na stronie głównej, jaki to ma IQ Doda. No ja tam nie wiem, czy emocjonalną inteligencję jej do średniej wzięli (tu nie wnikam, chociaż wątpię), ale mówię: nie! skoro ona ma, to ja też. Dawaj klik na to IQ i jadę po pytaniach, zerkając na czas, który ucieka. Klikam, pykam, ślubnego odganiam, który zerka, bo mówię, że to szczerze ma być i niech mnie nie rozprasza, do trzech chciałam wrócić potem, a czas leci, pykam, bach się wzięło i podsumowało po osiemnastym pytaniu i zostałam jak ta głupia z miną ciekawą, bo myślałam, że jeszcze ze trzydzieści dwa pytania siepnę. A tu nie. Osiemnaście i wynik. No to mówię do ślubnego patrz ty, bo ja się stresuję. On patrzy i czyta - no jak nic dużo powyżej przeciętnej, wręcz wysoką nawet nazwana została, chociaż do tej dodowej to mi trochę brakło i może nie jest to wiadomość taka bardzo zła.
Tak więc inteligentna i zadowolona myślę sobie, że przy okazji to i pocztę sprawdzę. Sprawdzam, trzecia nominacja do kreativ bloggera. Hm... lubią mnie czy co? Toż to dzień dobroci dla mnie jak nic, ale i znak, że migać się od znaczka dłużej nie można, jak już z trzech stron osaczonam jest. Gapię się zatem na obrazek ów i klikam "kopiuj" i jak nic nie wiem, co dalej. Wiem za to, gdzie ślubny, to wołam męża własnego i osobistego i bez żenady najmniejszej mówię, że zrobić się tego nie da, więc niech on to zrobi... Popatrzył, pocałował i pyta, czy na teście to ja aby nie ściągałam... No tak... proste jak drut i oczywiste. Brąz mi się zmywa chyba, ponieważ blondynka nabyta ostatnio intensywnie i na każdym kroku wyłazi ze mnie... Mówię jej czasem, żeby cicho siedziała, a ta gada i gada i to takie rzeczy czasem, że aż mi wstyd... klik

A zatem...

1. Znaczek wygląda tak:

 

2. Sugerujące, że na niego zasłużyłam to: Genevieve, Nuta i Zielona (której rss nadal nie mogę znaleźć)

3. Nominowane przeze mnie to hm...
I tu się problem pojawi, ponieważ liczba ofiar musi być ograniczona. No to ja tak nie chcę i proponuję według linków moich...

środa, 18 marca 2009

Mark Twain i ja

    Rada pedagogiczna. Siedzimy. Nastroje kawy mocnej żądające. Każdy z miną marsową, jak na poważnych belfrów przystało. Za oknami zbiegające się chmury niemalże burzowe i wichura. Do scenerii wilków jedynie brakuje... W pokoju również. Siedzimy. Czwartą godzinę siedzimy. Ustalamy. Udajemy, że jeszcze myślimy. Nagle zaczyna komuś dzwonić telefon. Dzwoni. Jak dzwoni, niech dzwoni - co mnie to? Ale dzwoni i dzwoni. Wszyscy zamilkli. Dzwoni. Obok mnie w dodatku dzwoni... Nikt się nie przyznaje. Co za matoł - myślę sobie zirytowana nietaktem ciała pedagogicznego któregoś - nie dość, że dźwięków nie wyłączy, to nie odbiera jeszcze - i wtedy uświadamiam sobie, że to z mojej torby przepastnej dzwoni.
Wzięłam zatem wyjęłam, wyłączyłam i jak ta głupia mówię, że przepraszam, ale to nie mój telefon jest, więc nie reagowałam...

Taaak... jak to Twain powiedział: lepiej milczeć i sprawiać wrażenie idioty, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpliwości, ale przecież ponoć śmiech to zdrowie...

A ślubny tak zapewniał, że ten telefon jest nie do zdarcia. Tłumaczył, że klapki na pewno nie urwę i że dzwonić będę z niego równie często, jak z poprzedniego. Twierdził nawet, że o ile tamten był wstrząsoodporny i kurzoodporny i makeupoodporny i w ogóle na mnie odporny, to ten też będzie odporny. No? No to czemu nie powiedział, że on dzwoni inaczej, ha...? klik

niedziela, 15 marca 2009

kraina chichów i rzut okiem na rzeczywistość wokół

   Odpoczywam. Tak trochę beztrosko, a trochę absurdalnie. Wdepnęłam kilka dni temu w "Krainę chichów" i pozwoliłam autorowi tejże bawić się bezkarnie moją intuicją i poczuciem estetyki. Wdepnęłam i wyjść jeszcze nie potrafię, bo w sumie to niezłe wyjście awaryjne i dobrze mi z nim, kiedy patrzę na świat wokół. A jeszcze równolegle do lektury, dałam się klasie wyciągnąć na "Pamiętnik narkomanki". Monodram. Rewelacyjny. Ja byłam zadowolona, że poszliśmy, oni jednak połowy nie pojęli. O ile spraw trzeba się otrzeć, żeby je zrozumieć? Czy nie można kogoś nauczyć, nie poruszając kwestii doświadczenia? Stałam się (absurdalnie - nomen omen) w jednej minucie starsza o całe stulecia i doświadczeniem napiętnowana, a ja po prostu (niekoniecznie z autopsji) wiem, co to szpitalny oddział neurologii, co to widok osoby uzależnionej i jak trudno wniknąć w psychikę własną. Absurd. Wolałabym tego nie wiedzieć. Czy wtedy byłabym tym samym człowiekiem? Czy tylko te traumatyczne przeżycia świadczą o naszej wrażliwości i estetyce? Piesek jest ładny, dopóki nie przejedzie go samochód. Potem jest brzydki? Wiem, że okropne porównanie, ale akurat takie mi do głowy przyszło. W ogóle to wiele dziwnych rzeczy mi do głowy ostatnio przychodzi. Chociażby próba odpowiedzi na stwierdzenie pani z biblioteki, że jedyną czytającą polonistką w szkole jestem. Zastanawiam się również jak można własne dziecko siekierą zabić, ewentualnie zadusić zaraz po urodzeniu. Taaak... w sumie kraina chichów wiadomościom bieżącym do pięt nie dorasta, a jednak ruszyła mnie. Może dlatego, że język pisany to i niejako bardziej poprawny i bez wulgaryzmów. No tak... Ale już na pewno nie trzeba być humanistką, czytającą, świeżo po lekturze książki dziwnej, aby się zastanawiać, dlaczego spod drzwi sąsiadów od rana wypływa woda, a oni na to nie reagują. Nie reagują i już. Remontują. Ponoć to normalne u nich. No nieźle. Mam tylko nadzieję, że ogrzewają używając pieca. Kończę, bo się zakręcam i rozkręcam... Wyłączam telewizor, idę po zieloną herbatę i wrzucam na ruszt "Dziecko Noego" Emmanuela Schmitta. Może po niej świat będzie normalniejszy. Albo moja estetyka wróci na dawne tory, które może niekoniecznie normalnymi były.

sobota, 14 marca 2009

o spodniach, emocjach, ulubionym i ślubnym co się zdziwił

    Pani postanowiła dzisiaj uprać swoje czarne spodnie, których od jesieni nie nosiła, żeby je odświeżyć zanim cztery litery obcisną. Włożyłam je do pralki (spodnie oczywiście) i wtedy to właśnie okazało się, że niezmiernie marnie w niej wyglądają. Jedyną radą było zatem coś dorzucić. Drań, skarbnicą rzeczy do prania będący, czarnych ubrań nie nosi, więc jedyna nadzieja w ślubnym pozostała. Idę zatem do męża własnego i osobistego i mówię mu: zdejmuj spodnie, bo coś do pralki potrzebuję. Ślubny się popatrzył ubawiony, ale ponieważ ton mojego głosu był nad wyraz kategoryczny, zaczął pas do spodni rozpinać. No i wtedy pani pomyślała, że na sobie bluzkę czarną ma. A skoro czarna, to dwie pieczenie na jednym ogniu i ją również dorzucić można, chociaż wagi zbytnio to nie zwiększy, bo już dzięki spodniom ślubnego pralka helikoptera przypominać nie ma prawa. No ale bluzkę zdjąć najpierw trzeba. Ile w tym roboty? Ano nic. Wziąć i zdjąć. Biorę zatem brzeg bluzki i przez głowę ją. Patrzę na ślubnego, a ten gapi się tak jakoś i pyta w dodatku, czy mi aby na pewno o pranie chodzi. Normalnie dziwny on. No jak nie o pranie, jak mówiłam, że o pranie? A poza tym, czemu niby o innego coś, jak Gladiator w telewizji? No ja rozumiem, gladiator gladiatorowi może i nierówny, ale tego to akurat lubię, więc poszłam pranie wstawić, ślubnego zostawiłam jak słup soli z domysłami i jeszcze kolację zrobiłam.

Pranie skończone, film również, ser pleśniowy smakuje wybornie z ulubionym. Lubię, kiedy książka albo film wywołują we mnie emocje. Hm... ano właśnie. Tych ci u mnie nie brak ostatnio.

poniedziałek, 9 marca 2009

damsko-męskie, czyli malżeńskie

ja: jaka dzisiaj kochanie pogoda?
ślubny: a taka...
ja: no jaka? zimno jest?
ślubny: nie
ja: ciepło?
ślubny: nie
ja: no to jaka?
ślubny: no taka, jak u Chandlera, że żony dotykając ostrze noża, patrzą dziwnym wzrokiem na szyje swoich mężów...
ja: kumam...

sobota, 7 marca 2009

hibernacja

    Nie chce mi się nic. Wpadłam w stan hibernacji. Wieczorami owijam się kocem, zakładam skarpety z wełny owczej i otaczam się książkami. Omijam komputer. Wieczorami nie chce mi się nic więcej. Kilka razy ślubny w tym kocu pod pierzynkę mnie przeniósł. Zdaje się, że nawet z Anną Kareniną. Taka byłam przewrotna, że on niosąc mnie, niósł i ją i Tołstoja jednocześnie, nie wiedząc nawet, co dźwiga.
Rano wyskakuję z łóżka niczym młody bóg i pędzę, ale później wszystko mnie kusić zaczyna... kocyk, pierzynka, książki, kubek z pachnącą jaśminem zawartością. Nawet ulubione smak straciło ostatnio... A to objaw straszliwe zapowiedzi dający.
Tak więc w hibernacji jestem... Ale jestem... klik

damsko-męskie, czyli malżeńskie

ja:  nie śpisz kochanie?
ślubny: śpię
ja: to czemu gadasz po nocy
ślubny: bo mnie pytasz
ja: ja?
ślubny: no kazałaś mi b od p odróżniać przecież
ja: ????
ślubny: dziękibogu tak przez sen się tylko zachowujesz...

                         ***
ślubny: nie chce ci się spać?
ja: nie
ślubny: opijecie się tej kawy w tym pokoju, a potem to spać wam się nie chce i głupoty wam po głowach łażą

                         ***
ślubny: zrobić ci herbatę?
ja: tak, nescafe, ale bez mleka

wtorek, 3 marca 2009

czerwień Pompei

    Chyba ostatnio zapędziłam się za daleko we własnych planach i myślach i chceniach. Ale kto powiedział, że stoicyzm to najlepsza reakcja na życie? O ile przyjemniej przecież brać całymi garściami i zagarniać emocje, radość, plany, szczęście. Skrajności są może i skrajne, ale na swoich biegunach niepowtarzalne. A ja lubię niepowtarzalność. Podobnie jak skrajność. Szkoda tylko, że są one tak wyczerpujące...
Zmiany ewaluują. Niby powolutku, niby niezauważalnie jeszcze, a jednak. W sypialni na ścianie będziemy mieć czerwień Pompei. Ładnie? Po bieli na pewno będzie zaskakująco. Bo w ogóle jest zaskakująco. Nawet jak dla mnie.  Zaczynam nie ogarniać swoich emocji i swojego organizmu. Mam nadzieję, że to przesilenie i tęsknota za wiosną. Tylko.

wahadło wcale nie foucaulta

    Najbardziej lubię ten moment, kiedy bohater się waha... Kiedy nie wie jeszcze, czy chce być bohaterem. Albo nie wie, że przypisane mu jest nim zostać. Lubię śledzić wówczas te zakulisowe odkuchenne emocje, których sam ich właściciel poznać w sobie jeszcze nie potrafi. I wcale nie musi to być bohater przez wielkie "b". Każdy z nas ponoć kowalem własnego losu jest, więc każdy bohaterem bywa wielokrotnie w ciągu dnia. Wypić kawę z mlekiem, czy kawę czarną? Oto jest pytanie. Na przykład. I dylemat niosący dwie różne możliwości. Lubię ten moment zawieszenia samej mnie między obowiązkiem, a kilkoma kwadransami prywatnymi. Przed wyjściem, w mięciutkim szlafroku, przed gonitwą całodzienną i tysiącem decyzji do podjęcia. Lubię te chwile, kiedy jeszcze mogę się zawahać.
A więc kawę czarną już wybrałam... klik

niedziela, 1 marca 2009

Cocker, indyk i moje zwoje mózgowe

    Był piątek. Był. Tak właśnie. Miałam tego świadomość nawet. Nawet miałam odpocząć i napisać i posączyć ulubione i posłuchać muzyczki i... i usnęłam zaraz po 20-tej na sofce, w szlafroku pod stertą książek. Wczoraj jeden uczeń i drugi uczeń i wizyta u najszczęśliwszej i rodzica mojego płci męskiej wypełniła znaczną część dnia, a tę pozostałą wypełniło upychanie reprodukcji Chagalla w antyramy i obłożenie się drugą stertą książek.
- Dzwonię do pani, aby zapytać, czy byłaby pani zainteresowana współpracą z nami - głos pani z wydawnictwa był miły i jakoś tak zachęcająco brzmiał w piątkowe przedpołudnie w szkole.
- Nie wiem... Chyba tak...
- To świetnie, bo pani X bardzo sugerowała nawiązanie współpracy - i rzekome plecy na konferencji stały się w tym momencie plecami rzeczywistymi - bardzo zależy nam na przygotowaniu... - usłyszalam konkretne tematy.
    A w chwili obecnej piję kawę poranną. W kuchni gotuje się rosół. Taki w dużym garze i bardzo tłusty, żeby najszczęśliwsza i droga były usatysfakcjonowane, że i ja potrafię dwu-centymetrową warstwę tłuszczu każdemu na talerz wlać. Pachnie też schab ze śliwkami. Indyk czeka na swoją kolej, bo jeszcze przyprawami przechodzi. Na surówki nie mam jeszcze pomysłu. Muszę swoje zwoje mózgowe przełączyć na myślenie kuchenno-domowo-abstrakcyjne, bo ostatnio poza draniem jest to dla mnie sfera z innej bajki. Już marzec. Szok. Ciasta nie upiekłam. Jak nie ja. Nie wyrobię się. Kupiłam gotowe... może nie zauważą. Do czerwca blisko. Wtedy nic robić nie będę. Przyrzekam ja sobie.
Czy mój blog to forma ekshibicjonizmu? Ostatnio podłota sugerował coś na ten temat. Ale wszak podłota to...
klik