czwartek, 30 grudnia 2010

krople i kropelki, czyli ubaw w życiu mam albo duży, albo wielki

    Jest przedostatni dzień roku, siedzę jeszcze w pracy, piję rozkoszną herbatkę zieloną z ananasem, czekam na ślubnego i zastanawiam nad tym, co było. A było w tym roku wiele... dobrego, złego, bardzo złego, szczęśliwego, zmian. Jednak każdy rok zaczynam z nadzieją i kończę z nadzieją. Ponoć to matka głupich. Niech i tak będzie. W tych ogłupiałych czasach to właściwie komplement. Wczoraj, wracając z pracy do domu, widziałam trzy wypadki na odcinku zaledwie dwóch kilometrów. Straszne. Ogarnia mnie lekkie przerażenie, ponieważ zima za oknem, a my w każdy weekend stycznia mamy imprezy: w soboty studniówki, w niedziele koncerty. Tę ową trasę przejechać trzeba w dwie strony wzdłuż gęstego lasu po obu stronach drogi. Lubię tutejszy mikroklimat, ale droga jest dzięki niemu prawdziwie wredna. Zaczynam zatem już czarować, aby w styczniu śnieg nie padał w okolicach puszczy, starorzecza i powiatowego. Ponoć używamy jedynie kilku procent możliwości naszego umysłu. Może zatem faktycznie oczarowywanie i zaklinanie rzeczywistości jest w zasięgu ręki, wystarczy jedynie w to uwierzyć? Wierzę. Generalnie w wiele rzeczy wierzę. Od potężnych do całkiem bluźnierczych. Dzisiaj na przykład ten i tamten wykrzyczałam, że wierzę w siebie, we własne możliwości i cenię swoją wartość. Od czasu do czasu muszę niestety to przypominać innym, którzy mają tendencję do spychoterapii stosowanej i załatwiania wielu istotnych spraw na przedwczoraj. A ja lubię zamykać dzień w ramach. Poza ramy mogę wyglądać, owszem. Nawet to lubię. Bardzo. Ale tylko po to, aby coś zaplanować, albo podziwiać niczym ładny pejzaż. Ale wracając do początku, niczym rok, który tak właściwie to przecież nigdy się nie kończy, jak moje dywagacje, nie robię postanowień, nie planuję, nie zamykam. Podziwiam... naszą wytrzymałość, determinację i siłę wyparcia. Ale i tak przecież wszystkiemu nadaje wymiar dopiero perspektywa. Uwielbiam ją. Podobnie jak uwielbiałam egzaminy na studiach. Kwestię głupoty rozważyłam wyżej... Miałam same ustne. Na każdy szłam zestresowana i niecierpliwie czekająca na ten moment, kiedy wyjdę z pokoju z indeksem i kartą, wysoką notą i cudownym uczuciem nagromadzonej adrenaliny i endorfiny, a zapewne i dopaminy. Te momenty, kiedy jeszcze trzymał mnie stres, a już wstępowały zadowolenie i duma z siebie, były bezcenne. Nikt tego nie mógł zrozumieć. Po studiach miałam jeszcze kilka takich momentów. Może kilkanaście. I nigdy nikt nie wiedział, o co chodzi. Czułam się zapewne jak Pilot z Małego Księcia, kiedy nikt nie rozumiał jego rysunków. Perspektywa daje bowiem mieszaninę oczekiwania na zrealizowanie planów i możliwość oceny tych już zrealizowanych, a jednocześnie niepewność i ogromne chcenie. Nie chęć. Ano właśnie... nowy rok będzie wspaniały. Nawet jeśli będzie się chwiał chwilami, będzie cudowny. Czy już pisałam, że ja bardzo lubię żyć? W sumie to najlepsze, co może się przytrafić człowiekowi. Zwłaszcza wyznającemu ilinx. klik
(klik)

środa, 29 grudnia 2010

o kurach

    Odpoczywam tutaj. Teoretycznie rzecz irracjonalna. Kawałek sieci, jak każdy inny i pozorna świadomość, że nikt mnie tu nie znajdzie, że nie ma gonitwy za poleceniami, pisania pod publikę, podsycania liczby komentarzy. Nawet nie wiem, jak mam tutaj szukać innych blogów i czy są one ułożone tematycznie. Raz próbowałam znaleźć w celach rozpoznawczych i dałam sobie spokój. To trochę tak, jakbym wyjechała w Bieszczady i jadła korzonki, a cywilizację oglądała przez lornetę. A może to charakterek Marylin mi odpowiada i daje poczucie swobody zmieszanej z bezkarnością? Zawsze uważałam, żeby się nie uzewnętrzniać, a jak tylko otworzę tę stronę, zaczynam przypominać Rejtana rozrywającego na piersiach koszulę. Ale spokojnie... prawdopodobnie mi to minie.
Usypiam na siedząco. Dawno tak nie miałam. Praca absorbuje mnie bardziej, niż myślałam i wymaga ode mnie dużo więcej, niż było ustalone. Z jednej strony dobrze, z drugiej wszystko wskazuje na to, że jednak zacznę chodzić spać z kurami. Obym tylko jajek nie musiała znosić...

wtorek, 28 grudnia 2010

o zastanawianiu się ciągłym, zadziwieniu światem i zaufaniu do, czyli zbuntowany anioł i zakopower o wstydzie

    Czasem lepiej nie zastanawiać się i bezmyślnie czekać na rozwój wypadków. Wiem, wiem... a i tak zastanawiałam się, jak będą wyglądały te święta. Zastanawiałam się też, czego mam życzyć teściom moim drogim oraz obu encyklopediom. I czy w ogóle powinnam składać im życzenia, ponieważ te powinny być szczere i serdeczne, a serdeczności w stosunku do nich na końcówce grudnia zaczęło mi brakować drastycznie. Właściwie to i tak się dziwię, że dopiero na końcówce. Ale to zadziwienie nad wszystkim najwyraźniej musi być wpisane w mój horoskop. A sytuacja nagle rozwiązała się sama - drodzy oświadczyli, że jadą do encyklopedii, bo to oni w tym roku chcą urządzić wigilię i święta. Powiem szczerze, że nie była to zła opcja. Potwornie trudno funkcjonować w oparach absurdu. Tym bardziej, że z mojego punktu widzenia ani wytykanie im na bieżąco z uporem maniaka wszystkich wpadek, ani włażenia w d... jak to czynią dwa tomy encyklopedii nie jest dobre. I wiecie, co się stało? Drodzy pojechali na wigilię... którą w większości musieli dla wszystkich zaproszonych przygotować, bo encyklopedie to takie niezaradne misie i im się zdało, że można by, ale nie potrafią, a mama taka sprytna... Drodzy wrócili do domu w pierwszy dzień świąt zmęczeni, dziwnie markotni i kompletnie pozbawieni ciast, ryb, mięs i dobra wszelakiego. No więc ja, jako ta czarna owca, zapakowałam, co miałam i ślubny pojechał bez mrugnięcia okiem, żeby mieli i oni. Pomogłam również przygotować obiad, na który nas zaprosili w drugi dzień świąt, ponieważ od kilku tygodni słyszę o silnym bólu dłoni i nadgarstków teściowej mojej drogiej. W zasadzie to oni siedzieli, a my się krzątaliśmy. Było miło i nagle jakoś tak inaczej. Przy życzeniach i opłatku, bo nie odpuścili, droga popłakała się, a mnie udało się wpleść w moje życzenia życzenie poprawy stosunków między nami, co jeszcze bardziej ją rozkleiło. Wrednie może, bo leżącego kopać się nie powinno, ale nie powstrzymałam się w porę, a potem trzeba już było kontynuować. Jednak mam wrażenie, że jakby zaczynały im się coraz szerzej oczy otwierać. Ostatnie wydarzenia i nasze uwagi zaczęły przynosić rezultaty. Może wreszcie wróci wszystko do normy? Zaprosiliśmy jednych i drugich rodziców do nas w Sylwestra. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że ostatnio widzieli się na początku marca tego roku. Wcześniej spotykali się kilka razy w miesiącu u nas, u nich, na imieninach, urodzinach, rocznicach, świętach, bez pretekstu, na grilla, truskawki, kiszenie ogórków, po prostu. Chodziłam z mamami na zakupy, na kawę, na pogaduszki, do teatru, kina, ot tak na spacer. A potem zaczął się wyścig i rywalizacja, o której nawet nie zostaliśmy poinformowani. Męczy mnie ten temat, bo go nie rozumiem. Kiedy zapraszałam teściów, pomyślałam, że jeśli znowu odmówią (jak to było w moje urodziny, naszą rocznicę i jeszcze kilka nieco mniej istotnych okazji), nie ugnę się już nigdy. A oni ucieszyli się. Mąż mój własny i osobisty twierdzi, że widać było na ich twarzach ulgę. Może i mu uwierzę...
Dzisiaj teściowa do mnie zadzwoniła. Po raz pierwszy od bardzo dawna. I jak dawniej tak bez powodu, po prostu, żeby porozmawiać. Drogi wpadł dzisiaj do syna na kawę, bo był obok. Tym sposobem przyszedł do naszego nowego mieszkania trzeci raz odkąd w nim mieszkamy, a niedługo minie rok. Czy naprawdę tyle musieliśmy wszyscy przejść, żeby coś zrozumieć? I co właściwie zrozumieliśmy... Ślubny, że jego brat jest niestabilny, a rodzice labilni potwornie. Drań, że tylko najszczęśliwsza i rodzic płci męskiej to dziadkowie w każdej chwili bez względu na okoliczności. Encyklopedie, że się nie ścigamy. A ja i teściowie? Boję się pomyśleć, że zrozumieliśmy, że jestem na tyle słaba, że zawsze się poddam, na tyle empatyczna, że pomogę wtedy gdy trzeba i na tyle wyrozumiała, że można ode mnie oczekiwać pomocy, ale uczucia kumulować gdzie indziej. Nie wiem, co mam myśleć. Z jednej strony się cieszę, z drugiej boję się, że to chwilowe i może niekoniecznie świadczące o powrocie do tego, co było. Ponoć nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki...
Podświadomie czekam bowiem na jakiś nagły zwrot akcji u encyklopedii. Oni zawsze muszą być na wierzchu przerastając pozostałych nawet w tych kwestiach, o których nie mają bladego pojęcia. A może to tylko jakieś niepotrzebne rojenia mojej psychiki, których powinnam się wstydzić, co z resztą już encyklopedie zdążyły mi powiedzieć...? klik

wtorek, 21 grudnia 2010

o pupie, tak po prostu

- Mamusiu, mamusiu - przywitał mnie już w drzwiach drań żądny sensacji - a wiesz, że Ala dzisiaj pokazała pupę?
- A czemu Ala pokazala pupę? - pytam zatem zdziwiona i mocno niepewna ostrości swojego słuchu.
- Bo Roksana jej kazała.
No tak... to już raczej argument temat zamykający. Nie udało mi się jednak powstrzymać od śmiechu przez kilka minut, co poniekąd zniesmaczyło zarówno ślubnego, jak i drania, który już zupełnie nie wiedział, czy ma być zdziwiony zachowaniem koleżanek, czy matki własnej. A ja po prostu nie wytrzymałam absurdu tej sytuacji. Tym bardziej, że właśnie dziś w pracy osoba odpowiedzialna za montaż programu oświadczyła mi dobitnie, że gdyby zdjęcie własnej pupy wstawiła zaraz po planszy i tak nikt by nie zwrócił na to uwagi. Cóż... nie chciałam sprawy komentować, bo jakby nie było, każdy do własnej jest przywiązany i powiedzenie komuś, że jego akurat jest nieciekawa, mogłoby wywołać jakieś kompleksy tudzież fochy.
A swoją drogą... sympatycznie mają dzieci w przedszkolu i swobodnie. Na podobną swobodę jednak w pracy zgody wyrazić nie mogłam. Ale to był znak. Mam od jutra trzy dni wolne. W dolinie powiatowego najwyraźniej jakieś fluidy ekshibicjonizmu zapanowały, więc wolę nie ryzykować. klik

piątek, 17 grudnia 2010

czekanie na właściwy czas

    Pani wyszła odrobinę z mroku tajemnic i z amoku pracy. Teraz, kiedy już wszystko zostało ustalone i ustabilizowane, pani spokojnie siedzi. Pani czyta, pani pisze, pani stuka obcasami. Realizuję się obecnie w sposób prawie pełny w dziedzinie, o której dawno temu marzyłam intensywnie, chociaż marzyć się bałam, żeby nie cierpieć w razie porażki. Zauważyłam jednak, że zawsze w moim życiu, kiedy tylko podejmuję ważną decyzję, decyzje towarzyszące zaczynają się nawarstwiać, a wszystko zaczyna toczyć się sobie tylko wiadomą spiralą zdarzeń pozornie nieważnych i chaotycznych. I w finale spadam za każdym razem, czy może raczej: za każdą spektakularną decyzją, na cztery łapy i zawsze na lepszy dach niż planowałam. Prawdopodobnie dlatego chwilami pani zamyśla się. Jak tu bowiem nie myśleć o tak pozytywnym fatum? Nauczyłam się już, że wszystko musi mieć swój czas. Najwłaściwszy. Wystarczy tylko cierpliwie i stanowczo czekać. Cały czas zatem czekam na coś, czego chcę. Obecnie na zapach druku i emisję. I kosmetyczkę jutro oraz bardzo zasłużony weekend. Miłe to czekanie. klik

wtorek, 14 grudnia 2010

pryzmat tuż przed jasełkami

    Właśnie wyszłam z wanny wypełnionej po brzegi wodą, olejkami, kuleczkami i solą. Prawdopodobnie można to wszystko łączyć. Nie sprawdziłam co prawda w informacjach na opakowaniu, ale weszłam, wyszłam, mam skórę, nie mam reakcji uczuleniowej, znaczy można. W kubku obok mnie stoi kakao i pachnie. Wiadomości w tv mnie kompletnie nie interesują. Ślubnego jak najbardziej. Próbuję skupić się na "Jan Santeuil" Prousta, ale dzisiejszą normę stron przeczytanych wyrobiłam chyba z nawiązką.
Byłam ostatnio u okulisty. Zabawne, że zamiast powiedzieć, że nie wiem, jaka to litera, wysilałam wzrok, aby ją dojrzeć. Nonsens oczywisty, który jednak zauważyłam dopiero po wyjściu z gabinetu.
- A wiecie co?? - drań od progu postanowił sprzedać nam najświeższe wiadomości z przedszkola - Nie było dzisiaj Marii i był sam Józef i będzie tak, jakby to on urodził Jezuska.
Aż żałuję, że jutrzejsze jasełka w przedszkolu będę oglądać z nagrania kamerą. Zapowiadają się intrygująco. Intrygujące jest również to, że drań chętnie angażuje się w przedstawienia teatralne. Śmieszne natomiast, że ostatnio świat widzę głównie przez pryzmat kamery.

padam

    Boli mnie każdy mięsień nóg i przedramion. Bolą mnie nawet mięśnie policzków. Dłonie, nadgarstek i przedramię nie odstają od reguły i bolą również. Na równi z powiekami. Padam na pyszczydło. Tylko takie uśmiechnięte. A jeszcze nie tak dawno twierdziłam, że nie lubię kamery i za żadne skarby świata przed nią nie stanę. A jednak. Albo ta mi wyjątkowo pasuje. Czarna. Ma czerwone światełko. Więcej o niej nie wiem. Wiem jednak, że ją polubiłam. Potrafię mówić do niej, ale i  tak, jakby jej wcale nie było. Tylko mikrofon jest ciężki bardzo. Zwłaszcza, gdy muszę trzymać rękę wyciągniętą przez kilka minut. Zakres moich obowiązków powiększył się. Z przygotowania programu weszłam w kompetencje uczestnictwa przy nagrywaniu. Z kontrolowania wiadomości, przeszłam również w ich czytanie dwa razy w tygodniu. Z pisania na bieżąco weszłam w zakres przygotowywania cyklu, co mi odpowiada najbardziej. A do tego korekta ostatnia wszystkiego i odpowiedzialność za - uwaga: moją redakcję. Ciekawe jest to wszystko dla mnie i nowe. Tyle, że wieczorami padam zanim pomyślę o czymkolwiek.

środa, 8 grudnia 2010

to co lubię, czyli i o przegryzaniu się

    Jest siódma rano. Uwielbiam tę porę dnia, kiedy jestem ja i pusta redakcja w pustym wydziale. Sterty papierów leżą w totalnym nieładzie. Wyglądają, jakby zaraz miały runąć na podłogę, ale nic im nie szkodzi. Nawet moje ocieranie się, aby dotrzeć do drukarki. Ołówki sterczą z kubeczka Eli niezatemperowane. A prosiłam wczoraj... Chociaż właściwie pasują do tego nieładu artystycznego. Jest tak cichutko, że aż słyszę swoje myśli. Właśnie zarysowałam projekt na przyszły tydzień. Operator pewnie znowu się ze mną nie zgodzi, pewnie znowu nie da się według niego dojechać i prawdopodobnie według Bernardy całość nie uda się, bo tysiąc zdarzeń stanie nam na drodze. Moi malkontenci etatowi... A potem pójdzie jak po maśle. Zawsze tak jest. Pomysły, które pojawiają się w mojej głowie w stanie absolutnego nieskupienia nad konkretem, są zawsze najlepsze. Powoli dochodzimy w redakcji do ładu. Ja z nimi, oni z moimi pomysłami. Zaczyna się układać nawet całkiem przyjaźnie. Może dlatego, że od kilku dni stale ktoś naszą pracę chwali. To lubię. Wtedy i ja chwalę. Ale i więcej chcę.
Herbata zielona z echinaceą pachnie cudnie. Filiżankę koloru wrzosu kupiłam specjalnie do tego miejsca. Fiolet przegryza się z szarością wnętrza. Wszystko musi się kiedyś przegryźć. Również to, że zazwyczaj siedzę ze słuchawkami w uszach. Słucham jedynie tego, co nagrane i zmontowane. I tego, co faktycznie chcą mi powiedzieć. Zwykłe gadanie mnie już męczy. Wolę w spokoju czytać, albo sprawdzać, albo pisać. Znowu sypie. Za oknem szaro. Za dwie godziny jadę na spotkanie z kustoszem zespołu pałacowo-parkowego. Sceneria boska. Mówiłam już, że zaczynam bardzo lubić tę pracę? klik

niedziela, 5 grudnia 2010

korupcja i Mikołaj

    Ponieważ drań od mediów odcięty nie jest, w jednym z filmów zaobserwował, że amerykańskie dzieci Mikołajowi szykują pierniczki i mleko. Co prawda daleko od nas taki zwyczaj, ale postanowił go przyjąć. A nawet nieco zreformować... Na parapecie rozłożył serwetkę, a na niej ułożył mandarynki. Jak bowiem ten biedy Mikołaj obje się słodyczy, drań zaskoczy go deserem! Całość prezentuje się całkiem nieźle. Tym bardziej, że przewrotne dziecko do owoców list postanowiło jeszcze dołączyć. W myśl zasady, że to już może nikomu na myśl nie przyjdzie, a Mikołajowi miło będzie. Kilka minut temu oświadczył stanowczo, że idzie spać, bo już nie może znieść czekania. I poszedł. Śpi. Odczekamy jeszcze cztery godziny, w ciągu których spokojnie zapakuję prezenty leżące obecnie cichutko w szafie. List iście korupcyjny zabierzemy oczywiście, żeby dołączyć do stery dowodów na przyszłość i tylko nie wiem, czy skórkę z mandarynek rozsypać, czy ułożyć ładnie...

 

w ramach usprawiedliwienia się

    Zdecydowanie ze mną lepiej. Już lepiej. Nie wiem dlaczego, ale w tej połowie roku mam mniejszą kontrolę nad swoimi emocjami.Częściej się na mnie odbijają. Być może to zmęczenie materiału. Jakiś czas temu naukowcy amerykańscy zrobili zestawienie poziomu stresu charakterystycznego dla każdego z zawodów. Nauczyciel, według nich, ma poziom taki sam jak kontroler lotów. Coś w tym jest... Ale doradca kulturalny, jak to się obecnie pięknie nazywam, ma prawdopodobnie poziom znacznie większy, a i obowiązków dziwnie dużo. W dodatku, o ile w szkole zawiść jest na porządku dziennym, o tyle w urzędzie i wydziale panuje aura świętej głupoty i spychoterapii, ponieważ wszyscy doskonale wykształcili w sobie umiejętność odkładania sprawy na inny termin bądź inne biurko. Dramat. A właśnie... śniła mi się ostatnio moja szkoła i moje klasy. Kiedy ostatnio byłam u dyrekcji, dopadli mnie uczniowie. A mnie dopadły emocje. Ech... ale musiałam tak zrobić... A może tylko chroniłam swój tyłek? W powiatowym jest zastraszający niż demograficzny. Z roku na rok jest coraz mniej klas. Już w tym roku miałam mniej godzin. Od września prawdopodobnie miałabym tylko dwie klasy. Za dwa lata... nie wiem. A trafiło się. Dyrekcja wiedziała od czerwca o moich planach i dopingowała mnie, bo teraz mogę w pełni ze szkołą współpracować w oparciu o instytucje kulturalne, a jednocześnie zajmuję się również tym, co lubię. Na co dzień coś piszę, robię korektę, rozmawiam z twórcami regionu. I gdyby na tym był koniec. Niestety muszę rozmawiać też z całą rzeszą innych. A przy okazji wyraźnie słyszę rozmowy innych z wielkim pytajnikiem, dlaczego ja, przecież mógłby ktoś starszy, a kogo ja znam, a z kim załatwiałam, a to, a owo, a mieszka w powiatowym, a pracuje nie... Normalnie świat wokół mnie oszalał. A może po prostu niepotrzebnie wyczulił mi się słuch. Chociaż ten akurat wczoraj odmówił mi posłuszeństwa - słyszę niewiele na prawe ucho, które w dodatku potwornie boli. Pewnie niewyleżana grypa w listopadzie. Albo reakcja obronna organizmu. Ale już jest dobrze. Drań cieszy się, bo przecież dzisiaj w nocy Mikołaj będzie krążył nad światem. Właśnie z ogromnymi i ciemnymi z ekscytacji oczkami opowiada o tym, jak trudną drogę on będzie musiał przebyć, bo przecież i powiatowe i inne też, a renifery to chyba już się muszą przygotowywać i dobrze, że Mikołaj zna magię. Faktycznie... dobrze, że Mikołaj zna magię.

sobota, 4 grudnia 2010

o odruchach

- Bo nie chciałam uderzyć w barierkę i mnie odrzuciło w bok i osłoniłam ją i znalazłam się na drugim pasie krajowej i jechał ten tir i nie pamiętam, co zrobiłam, ale jesteśmy w rowie zakopane w śniegu i samochód jest uszkodzony. A ten tir tak strasznie trąbił... A ja jestem w cienkich butach - mówiła odrobinę nieskładnie Ewa wieczorem przez telefon.
    Dziewczynka jest u nas. Obecnie z draniem szaleją na sankach i górce. Ślubny marznie obok górki. Ja gotuję obiad. Czas płynie bez zawirowań i ekscesów. Za to moje emocje w tym roku przypominają elegancką cosinusoidę. Chociaż właściwie sama nie wiem... strach i nerwy to szczyt emocji, czy spadek. Skaczę bowiem od nerwów do euforii. Tyle dobrego, że mam przynajmniej świadomość tego, iż jestem w stanie odczuwać wszystkie dostępne emocje. A to chyba dobrze. Ewa póki co zbiera swoje ciesząc się, że jej dziecko spało wtedy. Niech tak myśli. Będzie jej łatwiej. Nie spała. Spała dzisiaj ze mną i przez sen mówiła wyraźniej, niż Ewa przez telefon.
A ja do swoich rozważań właśnie dołączyłam kolejne... Czy odruch bezwarunkowy ochrony samego siebie nie jest przypadkiem dużo słabszy od odruchu ochrony własnego dziecka. Ale to niech pozostanie teorią, bo lepiej nie sprawdzać w praktyce. klik

czwartek, 2 grudnia 2010

delilah

    Siedzę w przepastnym fotelu, słucham Toma Jonesa, sączę ulubione i właśnie po raz trzeci zaczynam pisać notkę. Słowa ciągle nie brzmią, jakbym chciała. A co właściwie chcę powiedzieć? To, że podjęłam dwie decyzje: nieodwołalnie farbuję w styczniu na rudo włosy, a od jutra się odchudzam. Druga banalna i bez sensu w zasadzie, a jednak. Co do pierwszej... minął okres ciemnych, króciutkich. Potrzebuję dalszych zmian. A może to ostatnie zmiany potrzebują utwierdzenia w kolejnych, dotyczących mojego wyglądu. Już wiem, że tych rudych nie zakręcę. Podobnie jak nie zakręciłam ich, kiedy były w wersji blond przez kilka miesięcy, a wcześniej przez kilka lat. A odcień nie będzie przytłumiony - musi żyć, każdy ma go widzieć, a ja mam mieć jego świadomość. A może chcę powiedzieć, że właśnie skończyłam czytać "Cheri" Colette i "Błazna królowej" Philippy. Dwie książki, które mnie drażniły  i fascynowały. Portrety psychologiczne spłaszczone w pierwszej, naiwna narracja w drugiej. A jednak coś z siebie we mnie zostawiły. I pewnie jeszcze to, że jak zamyka się jakiś rozdział w życiu, to jednak chwilami jest cholernie ciężko. Wszystko poukładałam, wymiotłam, przetarłam, że aż całość się błyszczy i nagle poczułam, że boję się po tak wysprzątanym terenie chodzić. Co jeszcze? Że chyba mam dzisiaj taki dzień, kiedy ktoś musi mnie przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, a życie jest piękne. Tymczasem ślubny nadal pracuje, drań śpi, a do rodziców nie chce mi się pojechać. Poza tym, co ja bym powiedziała, zwłaszcza o tej porze: mam wszystko, ale jakoś tak mi dzisiaj nijako? Przecież sama widzę, że to nie ma sensu. A może chcę powiedzieć samej sobie, że jestem zmęczona. Tak po prostu, po ludzku. I może powinnam zacząć respektować fakt, że jednak jestem tylko człowiekiem... klik

niedziela, 28 listopada 2010

salonowiec, czyli o rodzinnym poklepywaniu się

- Dzieci nie wolno bić, prawda? - zapytał mój szwagier, kiedy odprowadzał mnie i drania do samochodu. Nigdy nas nie odprowadzał. Ba! z draniem rozmawiał zdawkowo w myśl zasady, że dzieci niewiele mają do powiedzenia. Dziś taki akurat miał kaprys. Ślubny wyszedł parę minut przed nami od teściów moich drogich, żeby odśnieżyć samochód i ogrzać odrobinę. Nie protestowałam, bo niby czemu miałabym mu odprowadzenia nas zabraniać. Słysząc pytanie struchlałam. Nie dlatego, że bałam się odpowiedzi, ale dlatego, że znowu włączyła mi się lampka kontrolna ostrzegająca mnie o perfidii, albo bezmyślności, albo zwykłej chęci dokuczenia. Nie powiedziałam nic. Drań za to zrobił ogromne oczy, zatrzymał się i pełen przekonania o słuszności swego zdania oświadczył swojemu ojcu chrzestnemu, że dzieci wolno bić.
Szwagier spojrzał na mnie niczym hugenot zwycięzca i zdziwiwszy się niby zapytał:
- Taaaak? A kiedy? Opowiedz mi o tym, bo nie wiedziałem.
- No na przykład w przedszkolu niektóre dzieci biją dzieci. Ostatnio dziewczyny się biły o domek wróżki. A bił się też Leon z Mikołajem, bo mu Mikołaj zepsuł gormita i wtedy to dopiero było, bo pani się zdenerwowała i.... - i tu beztrosko drań streszczał całą historię, a szwagier mój robił coraz to głupszą minę, bo zaczął powoli rozumieć, że nasze dziecko nie zna innego bicia. A już na pewno nie takiego, o jakie zapewne jemu chodziło.
- A rodzice mogą bić dzieci? - złapał się ostatniej deski ratunku brat ślubnego.
- No coś ty wujek! - drań zaśmiał się perliście i pobiegł do samochodu, żeby ślubnemu opowiedzieć, jaki wujek jest śmieszny. Bo istotnie śmiesznym się okazał. A przy okazji mściwym. A za co? Wydaje mi się, że za to, iż może dwie godziny wcześniej oświadczyłam wobec teściów moich drogich obu encyklopediom, że ich dziecko powinno być nieco lepiej wychowane, skoro namiętnie czytają książki na ten temat i wszystkim je polecają, a tymczasem ich własne kopie naszego psa, zalewa sokiem babcine tapicerki, zrywa listki kwiatkom i drze się wniebogłosy. Nie sądziłam jednak, że aż tak spróbują się odwinąć. Ślubny zakrztusił się śmiechem, a ja do teraz zastanawiam się, co by zrobili, gdyby drań powiedział, że jest, albo kiedykolwiek był bity. Kolejna miła niedziela za nami. Ślubny właśnie oświadczył, że musimy sobie gdzieś pojechać i odpocząć. Świetna myśl. klik

piątek, 26 listopada 2010

o zaniepokojeniu, czyli krewni i znajomi Królika

    Kiedyś znajoma zauważyła niemalże filozoficznie, że faceci zawsze przesadzają: albo nie ma żadnego na horyzoncie, albo pchają się w pęczkach i nie wiadomo, którego wybrać. Właściwie to mogłam jej tylko przytaknąć, bo nie zgodzić się z tą oczywistością byłoby zbrodnią. Okazało się szybciutko, że jej kłopot z urodzajem zaczął się, kiedy nabyła na jakimś straganie takie małe rzeźbione z drewna buciki, zawieszone na czerwonej wełence. Sprzedawca zapewniał, że podwójność pomaga na związki. No i w jej przypadku pomogło: jednocześnie jeden brał prysznic, drugi dzwonił, trzeci przysyłał sms, czwarty kwiaty, a piąty zagadywał na komunikatorze. Po kilku tygodniach zabrała mnie jako ciało wsparcia na poszukiwania sprzedawcy ze straganem w ramach reklamacji. Nie znalazłyśmy. Nie znalazłam jednak u siebie takich bucików. Ba! nie znalazłam nawet żadnych podwójności. Jak więc zatem owe pęczki wytłumaczyć od lat licealnych? Osobisty bardzo wytrwale znosił moich kolegów - bo kolegami istotnie byli i przyjaciół - wszak się przyjaźniliśmy, nazywając ich krewnymi i znajomymi królika. Znosił fakt, że ten lub ów kolega, z którym np. wychowywałam się, ma ochotę odwiedzić nas bez uprzedzenia, a inny ułańską fantazję podarować mi ogromny bukiet tulipanów na przeprosiny, że oświadcza się innej. Ironią losu było to, że im mniej dbałam o bukiety nie od osobistego, tym dłużej stały świeże. Czasem co prawda usłyszałam od niego, że jest zaniepokojony. A raz to nawet usłyszałam, że jest zazdrosny. Ale to było dawno temu i na samym początku, więc nie wiem, czy się liczy. Bo ślubny to w zasadzie nigdy się nie denerwuje. Jeśli już, jest co najwyżej zaniepokojony. Uwielbiam to słowo. Chociaż czasem mam ochotę po jego usłyszeniu eksplodować - zwłaszcza, gdy ja ledwo mogę ze zdenerwowania myśleć, a ślubny ze zdziwieniem i zaniepokojeniem mnie obserwuje... zaniepokojony. Ponoć jest to kwestia zaufania. A to jeszcze gorzej - ja sobie nie ufam, a ślubny mi a i owszem. To koszmar. Normalnie takie brzemię na mnie złożył. Dzisiaj jednak zawiózł mnie do pracy. A taką miał myśl, żeby czterdzieści km w jedną stronę zrobić... po tym, jak zadzwonił znajomy z pracy, że zimno, a będzie obok. Mówię mu zatem, że ciut za dorosły na takie podchody, a jak chce moje myśli poznać, to ja mu zawsze bardzo chętnie je wszystkie opowiem. No i co mógł ślubny stwierdzić? Ano... stwierdził, że woli nie znać ani jednej, bo do końca życia cierpiałby na bezsenność i po prostu chce sprawdzić opony zimowe. Phi! gadaj tu z takim. klik

wtorek, 23 listopada 2010

Moje ciało murem podzielone...

    ...nie jest już od bardzo dawna.
Pamiętam, a ostatnio jakoś dużo rzeczy mi się przypomina, zbyt wiele momentów z życia, zupełnie, jakby życie zaczynało mi przebiegać przed oczami, jak mąż mój własny i osobisty śpiewał mi tę piosenkę. Właściwie to on zawsze coś mi śpiewał. Pamiętam doskonale imprezy u taty dziewczynki, który wtedy nawet nie przypuszczał, że w ogóle kiedykolwiek dziewczynka zaistnieje. Zawsze podziwiałam cierpliwość jego sąsiadów. W jednym pokoju stały ogromne kolumny, a w trzypokojowym mieszkaniu gromadziło się ponad trzydzieści osób. Był zawsze dobry rock i makabrycznie mało jedzenia. Nikt zresztą wtedy o jedzeniu nie myślał. Morze wódki mnie przerażało co prawda, bo wtedy nie brałam jeszcze do ust alkoholu. To przyszło dopiero wiele lat później. I jakby bezboleśnie. Samo z siebie, po prostu. Ile ja bym dała za możliwość odtworzenia jednej z tych imprez... Niepowtarzalny zapach kadzideł zmieszany z dymem papierosów palonych już oficjalnie i wcale nie dla zasady. Zapach skóry, wody po goleniu na policzkach z zarostem jeszcze nietwardym i długie włosy zebrane na karku. U wszystkich. No prawie... ja miałam rozpuszczone niemal do pasa, z przedziałkiem, nałożone na uszy. Istniał tam jakiś inny wymiar czasu. Działo się dużo, a do rana było wciąż bardzo daleko. Pamiętam rozmowy o demokracji i świadomych wyborach. Pamiętam dyskusje o religii i reformie Kościoła. O literaturze, kinie i fizyce kwantowej, ekologii, komputerach i filozofii. O zaczętych już przez większość studiach, wykładach i planach na potem. Byłam w maturalnej klasie, a i tak wiedziałam lepiej. I na wszystko miałam gotową receptę. I kłótnie na tematy nas absorbujące, rzucanie przykładami, popieranie się cytatami zapamiętanymi, bądź wyszukiwanymi prędko w książkach stojących na półce, obok których walały się paluszki, popielniczki, szklanki, bluzki, bransoletki i cała reszta, która nigdy nikogo jakoś nie zdziwiła. Jacy my mądrzy wtedy byliśmy. I stateczni. Pogrupowani parami niczym przykładne małżeństwa. Zabawne, że te pary przetrwały do dzisiaj. Co jeszcze pamiętam? To, że się popłakałam, kiedy usłyszałam arahię w radiu, kiedy już byłam studentką UJ i potwornie tęskniłam za osobistym, który nie chciał rezygnować z Politechniki w stolicy. Do dziś mam wszystkie listy od niego. Pudło ich. Nigdy do siebie nie dzwoniliśmy. Nigdy do siebie nie przyjechaliśmy. Aż do wtedy, kiedy wieczorem popłakałam się i upaciałam cały przód bluzki Kajki, rano spakowałam plecak na stelażu, a ona bez mrugnięcia powieką oka odprowadziła mnie na pociąg. Do stolicy. Był koniec stycznia, mróz trzaskający, skrzypiący śnieg i piękne słońce. Pociąg z Zagórza opóźniony był sześćset minut, więc pojechałam do Skarżyska i tam udało mi się złapać ekspres. Przeniosłam się. Pamiętam nasze pożegnanie - ona twierdziła, że nigdy do Krakowa nie wrócę, ja byłam pełna wiary w to, że wrócę z osobistym. Kaja miała rację. Chciałam jego, nie Kraków. Chociaż było to moje miasto marzeń. Osobisty był właśnie w trakcie załatwiania przeniesienia. Ubiegłam go. Pamiętam imprezę jeszcze taką licealną dla nas obojga, kiedy śpiewał i dzielił moją twarz palcem wskazującym od czoła, po brodę, szyję, dekold i... i niżej już jeszcze nie zjechał. A ja już wtedy byłam pewna, że podzielona to ja nigdy nie będę. Nie jestem.
    Dzisiaj wieczorem usłyszałam arahię w radiu. Stałam przy oknie kuchennym wpatrzona w jakieś obrazy sprzed wieku i chyba dobrze, że nie dałam się podzielić. Dobrze, że nie zrobiłam tego również na własne życzenie. Osobisty jest cierpliwy i opanowany. Ja niestety jadę na emocjach, których nie potrafię uśpić. Rodzice ucieszyli się z mojej nieoczekiwanej zmiany miejsc. Chociaż dowiedzieli się tydzień po fakcie. Ponoć zawsze byli spokojni o moje bezpieczeństwo przy osobistym. W sumie... oni zawsze mnie zaskakiwali.
Minęło wiele lat. Dziewczynka jest jak nasze drugie dziecko, jej taty już nie ma wśród żywych, Kraków w sierpniu odwiedziłam po raz pierwszy od dziesięciu lat, po raz drugi od wyjazdu po osobistego, ślubny uśmiecha się, bo zobaczył, co piszę. Od lat nie śpiewa mi arahii.To chyba dobry znak. klik

poniedziałek, 22 listopada 2010

o sensie

    Jestem szczęśliwa. Jest mi dobrze. Jestem zadowolona z pracy, w której się realizuję. Mam cudownego męża i wspaniałe dziecko. Mam rodzinę i przyjaciół. Mam rewelacyjnie poukładane życie, które samo w sobie ma sens. Tak myślę. Za to dziękuję i nawet potrafię sobie wybaczyć fakt, że większość innych spraw zwyczajnie zaczynam mieć tam, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Może to wygodnictwo, albo egoizm. Albo jakieś inne -ictwo, bądź, - izm. Ale jestem szczęśliwa. Wiem już na pewno, że właściwie postąpiłam. Zmniejszyłam dystans zwiększając go. Pozornie nonsens. Ale przecież w samym nonsensie sens już jest zawarty.

o kurzu i nieprzewidywalności

    Usunęłam tancerkę flameco już bardzo dawno temu. Potem usunęłam obcas wysoki i czerwony. A potem zauważyłam, że wytrwale usuwam siebie. Jakoś podświadomie wycofuję się i zaczynam milczeć. ... a przecież nie o to chodzi. Nie zmienię adresu, chociaż taki miałam początkowo zamiar. Linku z autografu nie usunę również. Zbyt długo ten blog towarzyszy mi, abym go unicestwiła. Jednak sekretnia pozostaje obecnie jedynie archiwum tego, co pisałam dawniej. Zaczęłam ją pisać dla żartu z grupą znajomych blogowych, stała się wreszcie miejscem eksperymentowania, jak pisać "na polecenie". Już mnie to nie bawi. Sekretnia nigdy nie była miejscem prywatnym, chociaż kilka razy próbowałam ją takim właśnie uczynić, bo bardzo tego potrzebuję. Nie ma sensu ciągnąć czegoś, co od początku poważne nie było. Znikam zatem. Nie wiem... może kiedyś wrócę. Mam bowiem pełną świadomość własnej nieprzewidywalności. Ale póki co, na szarym kurz aż tak bardzo w oczy nie będzie się rzucał...

kawa i diabeł, czyli teoretycznie o Alasce

    A pani dzisiaj jest na prawie wagarach. A tak. Pani bowiem wstała, pobiegła do kuchni, żeby zaparzyć kawę, spojrzała w okno i... stwierdziła, że powiatowe częścią Syberii przez noc się stać musiało. Wróciłam więc do łóżka. Ani nie mam pługa, ani nie jestem amfibią. Dwie godziny później, kiedy akurat do przełożonych dzwonić miałam, telefon zabrzmiał sam, abym się nie przebijała przez śnieg i nie denerwowała, ponieważ wszystko prześlą mi na skrzynkę. No proszę... podoba mi się! Nie ma to jak logiczne podejście i racjonalne. Pani przeciągnęła się zatem leniwie, włączyła laptop na przepastnym łóżku i otoczyła się opowieściami Erica-Emmanuela Schmitta. Super. Taki poniedziałek podoba mi się. Spodobało mi się również powiatowe, które dzisiaj zaczęło przypominać małe miasteczko na końcu świata, w którym wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Zasypało tak, że nawet diabeł ze swoim "dobranoc" skrył się gdzieś. A kiedy poszłam po renety i cynamon, miałam radochę i z zasp i z padającego śniegu i z braku samochodów na ulicach i ze spowolnienia wszystkiego i wszystkich w mieście. Cieszyłam się prawie tak jak drań. Chociaż nie... ja prawdopodobnie cieszyłam się bardziej, bo on dzisiaj ostatecznie stracił zaufanie do dziadków, którzy wzięli jego sanki na przechowanie i obiecali przywieźć je w sobotę - nie zjawili się jednak ani sami, ani z nimi. Dla mnie norma, dla niego kolejne rozczarowanie. I jak zazwyczaj podwójne.
Ale wracając do tempa i śniegu i bieli i śniegowców, które wdziałam... Już rozumiem kolegę, który od dziesięciu lat mieszka na Alasce i twierdzi, że jest tam jak w raju. Zaczynam także powoli rozumieć, dlaczego ślubny od jakiegoś czasu chce się przenieść do małego sennego miasteczka. Może nie jest to takie głupie? Do teatru i muzeum wszak doprowadzą mnie wszystkie drogi. Zawsze. W ostateczności te światłowodowe. klik

sobota, 20 listopada 2010

tango mieszane

    Pani wstała dzisiaj o godzinie przyprawiającej ją o zawrót głowy. Być może dlatego, że do drugiej w nocy grałam ze ślubnym w szachy. A być może dlatego, że rano chłopaki stosownie cicho zachowywali się nad stertą lego i warcabami. Prawdopodobnie dlatego właśnie zaczęłam funkcjonować w miarę sprawnie dopiero po trzecim kubku kawy z mlekiem. Nie, nie żebym je tak naraz jednocześnie. Kilka minut przerwy było między nimi przecież. Bo przecież wiem, wiem. Tylko czemu ślubny taki rześki? Ma chyba większą zdolność regeneracyjną. Hm... czy normalne małżeństwa w piątkowy wieczór grają w szachy? Powiedzcie, że tak. Chyba jestem przemęczona. I z choróbska wyjść nie mogę. Nie mogę też nadziwić się reorganizacji wokół mnie. Wszystko idealnie nie na swoim miejscu. Nawet storczyk, który powinien był przekwitnąć, zakwitł ponownie. W dodatku zabawki nabyły umiejętność szybkiej zmiany miejsc i nagłej. Natomiast szarlotka spaliła się w wyłączonym już piekarniku, a sikorki stały się wybitnie bezczelne i chcą jeść tylko słoninkę. No i kurz sam się nie ściera. W dodatku siedzę i czytam, bo się wciągnęłam przy pierwszym łyku kawy. Pokusiło mnie wziąć do ręki nowo nabytą książkę... A jak znam życie obiad się sam nie zrobi. Zdecydowanie soboty powinny być wykreślone z tygodnia. Przecież nie da się tak funkcjonować! klik

piątek, 19 listopada 2010

powód jeden z kilku, czyli jestem Kubusiem Puchatkiem nad garnkiem miodu (ale miodu w nim nie ma niestety)

    Zastanawiam się. Właściwie to często się zastanawiam. Świat budzi bowiem we mnie od zawsze zachwyt, ciekawość i podejrzliwość. Już sam przypadek - istnieje czy nie? Jeżeli wierzyć w przypadek, to moje życie w ciągu ostatniego roku drastycznie mu podlegało. Jeśli przypadek nie istnieje, to sama pokierowałam sobą w sposób chaotyczny, ale jednak zwieńczony głębszym sensem. Zastanawiam się nad tym, dlaczego tak często milkniemy i poddajemy się. Poddałam się bowiem klasycznie. Poddałam się bezradności i bezmyślności. Nie... niezupełnie... poddawałam się od kilku lat. Na początku miałam siłę na asertywność, potem cierpliwość do sprostowywania nadinterpretacji i niedomówień. Potem popadłam w obojętność graniczącą z bezradnością. W ciągu ostatniego roku  równią pochyłą w dół zjechałam w coś w rodzaju żalu. A może pretensji. Nie wiem. Trudno jest mi jeszcze nazywać uczucia moje i jednocześnie kontrolować się, aby w sposób absolutnie beznamiętny wyrzucać z siebie słowa na ten temat, żeby nadać im ton obiektywny i nie krzywdzić. A zaczęło się od tego, że brat ślubnego poznał kobietę swojego życia. Właściwie to poznał tylko kobietę. Drugi człon ona mu wmówiła. Jest im dobrze. To dobrze. Trudno jednak z encyklopedią rozmawiać. Z taką, która występuje w dwóch tomach i w dodatku errat nie przyjmuje, jest jeszcze trudniej. Mój mąż brata nie miał, odkąd przyszłą bratową zyskał. Na nasze życie nałożyły się kolejne ich interpretacje naszych zachowań, a jak czegoś nie mogli pojąć, dodawali własną wersję. Teściowie patrzyli jak w obraz. Nam przestali patrzeć w oczy. Nie powiedzieli nam nawet o ich ślubie. O ślubie powiedział natomiast brat, który postanowił być wspaniałomyślnym i oświadczył, że jednak pragnie nas mieć w tym dniu obok. Szkoda, że zrobił to dwa dni przed. Za to fantastycznie okrągłe oczy zrobili teściowie widząc nas na miejscu, chociaż jeszcze dzień wcześniej nie pisnęli słówka. No i ostatnio właśnie okazało się, że mój szwagier drogi czyta mnie. Czyta mnie również jego żona. Moi teściowie. Siostra ślubnego. I wszyscy inni, którym dał adres. Właściwie powinnam być dumna. Nie jestem. Nie chcę stać naga przed nimi. Nie chcę dawać z siebie dużo, kiedy o nich nie wiem nic. Brzmi to zabawnie co prawda, ale owo nic to jest niestety faktem. Faktem jest również, że ślubny nazwisko swojej szwagierki poznał dopiero na ich ślubie. A teraz powoli poznajemy nowo powstałą rodzinę. Dopiero. Powoli. Wbrew logice chcę ich poznać. Chcę może nawet się i zaprzyjaźnić. Nie szukam wrogów. Lubię kochać ludzi. Lubię wpadać do kogoś z ciastem. Lubię otwierać drzwi niezapowiedzianym bliskim, nawet jeżeli mam na sobie koszulkę nocną i brak makijażu. Mam dosyć żółci i walki o coś, czego nie rozumiem. Rozumiem natomiast, że rodzina to podstawa. Nie mogę owej podstawy odciąć ślubnemu. Popieprzone to wszystko. Wiem, wiem... Sama to ledwo ogarniam rozumem i czuję się jak Kubuś Puchatek, który bardzo lubi miód, ale rozumek ma malutki i nie wie, jak go znaleźć. A może źle robię. Może powinnam zalewać się żółcią i brnąć w zaparte, domagać się posypywania głów popiołem? Hm... tak też robiłam. Na początku. Mam dość. Nie chcę. Chcę spokoju. Chcę móc się uśmiechać. Strasznie niefajny ten rok dla mnie. Wybory, decyzje, plany, zmiany. Kolejne rozdroża. Czemu jestem na siebie zła? Czy aby robię, co należy? Znowu wbrew sobie? Aga powiedziała mi nie tak dawno, że autograf to taki przykładny blog i grzeczny, a powinnam czasami walnąć pięścią i wylać żółć. Nie umiem. Wylałam za to morze łez w wannie. A może i dwa morza nawet? Czy postępuję słusznie - nie wiem. Powinnam trwać w walce o zasadę, czy po raz kolejny się poddać? Bo chyba jest to jednak kapitulacja... A może tak lepiej. Może dzięki temu będę spokojna i opanowana i świadoma, że świat ma horyzont? Jestem w ślepym zaułku. Nie potrafię myśleć racjonalnie. Jest mi tak zwyczajnie ciężko na duszy i klasycznie źle. Moja psychika rozłamuje się na tysiące puzzli. Składam je powoli. Chciałabym zrobić to dobrze. Od czegoś trzeba zacząć. Zaczęłam od tego bloga... Autoterapia i oddech. Nic innego nie wymyśliłam. Jeszcze.

czwartek, 18 listopada 2010

bo życie piękne jest, zwłaszcza z perspektywy pokryzysowej

    Kombinowałam i kombinowałam i chyba przekombinowałam. A może po prostu wykombinowałam. Wreszcie. Coś. Bo ile można wytrzymać? Wiem, wiem... dużo można. Tego byłam pewna za każdym razem, gdy musiałam tego doświadczyć. Do czasu, aż wreszcie coś w środku krzyknęło wyraźnie DOŚĆ i zaczęło domagać się uzewnętrznienia. Choćby miał nim być taki zwyczajny, ludzki rzyg w stylu Gombrowicza. Mogła to być również nieco mniej malownicza chwila zastanowienia, głębsza niż zazwyczaj, nad kubkiem mocnej kawy z rana pewnego rana. A może już niemalże malownicza refleksja nad książką, która wpadła w moje ręce mniej lub bardziej przypadkowo - zależy, czy się wierzy w przypadki. Mogło być i wszystko to jednocześnie. W sumie tak było. Coś zrozumiałam, z czegoś się otrząsnęłam, coś przemyślałam. Zamknęłam pewne etapy konsekwentnie. Konsekwentniej niż kiedykolwiek. On zniknął z horyzontu. Gdzieś tam błąka się co prawda w pamięci, ale nie ma szans. Wiem. Tak samo, jak wiedziałam, że muszę mu kazać pójść wolno i szybko, bez oglądania się i płaczu. A i oni stali się zwyczajni i staram się nie denerwować myślą o. Ba! nawet ową myśl o nich postanowiłam oswajać każdego dnia. I siebie postanowiłam oswajać. Miłe to oswajanie. Po pierwsze lubię się. Po drugie kocham się. Po trzecie kocham świat. Po czwarte za wszystko dziękuję. Bo przecież, kiedy otworzy się oczy szerzej, niż w stanie kłopotliwego kłopotu, życie okazuje się takie ciekawe. No właśnie... Ciekawe, co z tego wyjdzie. Stoję na rozdrożu bez drogi, z telefonem w ręku i czekam na jakikolwiek znak. Ale wiem, że do tego miejsca musiałam dojść. Teraz będzie już tylko lepiej. Z każdym dniem. Wiem, bo wiem. Bo musi tak być, bo tak chcę. Tak. Od dzisiaj zaczynam budować swój prywatny świat własny i właśnie tworzę listę rzeczy niezbędnych oraz tych po prostu potrzebnych.

środa, 3 listopada 2010

"Zastanów się dobrze, o co prosisz...

    ... bo jeszcze to dostaniesz. A nie zawsze musi to być dobre dla ciebie."
Zastanawiam się, skąd ja znam tę myśl... Prawdopodobnie z którejś z ostatnio przeczytanych książek, albo z któregoś z ostatnio obejrzanych filmów. Ale to pozorne zawężenie pola poszukiwań i tak prowadzi w ślepy zaułek. Czytam bowiem średnio sto dwadzieścia stron dziennie, a raz w tygodniu robimy seanse filmowe z kilkoma filmami. Chociaż w sumie to nawet i nieważne, skąd ja to znam... Ważne zaś, że prawdziwe.
- Tak nie lubię tych dni, że najchętniej bym je przespała - powiedziała pani ślubnemu w sobotę, kiedy wracali z koncertu. A droga wiodła przez okolice cmentarza. Teoretycznie sceneria mroczna, praktycznie na drodze dużo chętnych do wsparcia akcji przeszczepu organów, a godzina świadcząca niezbicie, że sobota już minęła i nastał dzień kolejny. Który i tak sam w sobie zwichrowany jest, bo dał sobie dodać godzinę. Pamiętam, jak czytałam kiedyś o zegarach rozprawy naukowe i o czasie. Szatańskie wynalazki. Czas stając się mierzalny, zaczął odliczać ludziom ich życie, popędzać, śmiał się wprost, że się nic nie odradza, że natura już odeszła w przeszłość ze swoją cyklicznością. Zawsze szkoda robiło mi się ludzi, którzy usnęli 4 października, a obudzili się 15. Dawno to co prawda było, ale ja jakaś empatyczna jestem. Papież wszak zabrał im dziesięć dni z życia, o te dziesięć dni przybliżył ich do śmierci. (I nieważne, że to przecież nonsens.) A ta w średniowieczu i renesansie była codzienna, ale zupełnie niehumanitarna. Ale po co mi ta dygresja? Tak właściwie to sama nie wiem... Wiem jednak, że moje życzenie stało się. W niedzielę nie byłam w stanie wstać z łóżka, powalona gorączką czterdziestostopniową i migdałami powiększonymi bezwstydnie poza granice możliwości. Natomiast dzisiaj skonstatowałam z dużym oporem, że jest środa, a pozostałe dni przelały mi się przez palce z mniejszą lub większą świadomością. Ślubny co prawda twierdzi, że wracam do zdrowia, gdyż bardziej niż gorączka martwią mnie fałdy na pościeli, w której przyszło mi leżeć, a i ja sama jak tylko wstałam, wskoczyłam do wanny, ułożyłam włosy i upaciałam tuszem rzęsy.
Jaki z tego wniosek? Bo chyba ta narracja do jakiegoś mnie zmusza... Sama nie wiem... Może taki, żeby wracać do domu przed północą? klik

czwartek, 28 października 2010

pani, zebranie wspólnoty i chochlik osobisty

    Prawdopodobnie mam osobistego chochlika. Do dzisiaj o jego istnieniu nie wiedziałam co prawda, chociaż czasem podejrzewałam, że coś musi być na rzeczy. Ale od dzisiaj to już jestem pewna. Jest i to nie na rzeczy, a na ramieniu, blisko ucha. Złośliwy jest i lubi prowokować. No bo innego wytłumaczenia nie ma... Nie ma i już. Bo niby dlaczego czasem jęzorem chlapnę i nie mogę przestać? I chociaż staram się zawsze ogromnie kontrolować, to czasem się nie da. Normalnie nie da się i tak jak dzisiaj na przykład, nie dość, że poszłam na zebranie wspólnoty mieszkaniowej, to jeszcze siadłam i słuchałam i nagle patrzę, a ja stoję i gadam. I gadam. I gadam. I nagle czuję, że idę i wertuję jakieś dokumenty. I gadam. I tłumaczę. A reszta mnie słucha. Widzę wręcz na ich uszach wysiłek, bo wszak średnia wieku to prawie siedemdziesiąt lat, a i tak, nie chwaląc się oczywiście, ową drastycznie zaniżałam. A jak już się opamiętałam, to okazało się, że w zarządzie jestem, pokłóciłam się właśnie z notariuszem, a panu od zagospodarowania przestrzennego nawtykałam...
    ... a zaczęło się od tego, że w ogóle postanowiłam pójść na zebranie. Nigdy nie chodziłam, bo nie miałam kiedy. Dzisiaj natomiast coś mi podpowiedziało, że przecież akurat mam czas. No to umalowałam usta starannie, włożyłam płaszcz i poszłam. Grzecznie siadłam z tyłu, wpisałam się na listę obecności i wyciągnęłam pismo, żeby sprawdzić porządek zebrania. I zaczęłam słuchać. A potem jakoś tak coś mi zaczęło podpowiadać, że c.o. jest przecież ewidentnie źle naliczane, opłaty za straty wody brakiem logiki dorównują jedynie rozliczeniom remontu bloku, a zaplanowany nowy śmietnik będzie źle usytuowany... I że nikt tego nie widzi. I to jest właściwie początek opowieści. Pod jej koniec okazało się, że faktycznie pracownik administracyjny pomylił się w wyliczeniach, a pan od zagospodarowania lubi dyskutować.
    A miałam odpoczywać przez cały tydzień. Pewnie nawet dlatego zgromadziłam stosik filmów, które co prawda już widziałam, a które odznaczają się czarnym humorem i czarno-białą wersją. We wtorek na przykład ten i tamten byłam na znakomitym wykładzie poświęconym postaci Chopina w życiu i twórczości George Sand, a wczoraj znalazłam się wcale nie przypadkiem w klubie dyskusyjnym na filmowej adaptacji tej powieści Tomasza Manna, która Nobla mu przyniosła. W piątek idziemy na wieczorną imprezę kulturalno - jubileuszową, a w sobotę jedziemy na koncert do muzeum. Więc po co dzisiaj polazłam na to zebranie? Zamiast obejrzeć sobie coś?
                                      ***
- Mamusiuuu - zaczął drań po wieczornej porcji prozy - a czy to prawda, że każdy ma anioła stróża?
- Prawda.
- I jak ktoś się rodzi, to on się przy nim pojawia?
- Uhm...
- I ja mam anioła stróża?
- Oczywiście, że masz.
- I ty też?
Zupełnie nie wiem, czemu ślubny parsknął śmiechem w drugim pokoju. A poza tym to przecież nieładnie jest podsłuchiwać czyjeś rozmowy. klik (dla lubiących humor czarny)

piątek, 22 października 2010

o sztuce kochania wprost...

Napisałam. Skasowałam. I tak raz i czwarty. Nie drażnię się ze sobą. Szukam słów odpowiednich. Żadne nie pasują do mojej złości. A może do mojego rozczarowania? Nie wiem... Może nawet i do obojętności. Jakiś płaszczyk emocji negatywnych okrył bowiem nasze relacje z osobami poniekąd najbliższymi. I znowu złe słowo... okrywał przecież od kilku lat. Jak widać skutecznie. Teraz jednak ktoś sprawnie zapiął jeszcze guziki i postawił kołnierz. I to chyba właśnie nas obudziło. Od lat tkana nadinterpretacja naszych słów i zachowań, mówienie, co powinniśmy, przekazywanie naszej codzienności dalej dokonały cudu. Po prostu. Tak zwyczajnie. Tyle pisania o dzieciach gorszego boga, o relacjach, o negacjach i nagle brak słów. Ale jak powiedzieć i co? Zwyczajnie? Że dobrze? Że to było do przewidzenia? Pewnego dnia sierpniowego obudziliśmy się i stwierdziliśmy, że coś trzeba zmienić. Zamknąć drzwi. Wyciszyć telefon. Wytyczyć inne ścieżki. Prawdopodobnie trzeba było zrobić to na wstępie. Wieki temu. Ale wtedy mieliśmy nadzieję, że chwilowe niesprawiedliwości tylko chwilowymi pozostaną. Źle się dzieje w okolicy. Ale jak się ma dziać, skoro jej mieszkańcy doradców mają stronniczych.

czwartek, 21 października 2010

pudło i Tycjan, czyli o schodach

    Pani właśnie weszła na zaplecze swojej pracowni i niczym w podrzędnym dramacie wpakowała do pudła koloru świadczącego o absolutnym jego braku całą stertę swoich rzeczy. Zdając sobie doskonale sprawę z komizmu sytuacji, a zwłaszcza z dramaturgii owego pudła. No ale ono jest jednak najwygodniejsze, żeby wrzucić doń Słownik z całą masą fiszek z etymologicznego, Markowską, Kubiaka, Wyspiańskiego, Gombrowicza, Hłaskę, Grabińskiego, Poego i całą resztę wspaniałych i wspaniałych. Na wierzchu pani położyła album Impresjonistów, Van Gogha i kilka reprodukcji Pissaro. Z boku pudła było wystarczająco dużo miejsca, aby wsunąć kubek z Adelą Klimta i herbatę jaśminową. Kawę zostawiłam dziewczynom. Obok pudełka śliwek w czekoladzie. A niech mnie wspominają mile. Zawiasy drzwi zaskrzypiały ochryple, kiedy pani wyszła na korytarz i stukając obcasami zbiegła po schodach, dwa ostatnie załatwiając kompletnie nieprzyzwoitym zeskokiem. Lubię schody. Szkołę średnią wybrałam ze względu na zapach i schody właśnie, na wydziale w stolicy miałam wspaniałe wijące się z rzeźbioną poręczą, a w Krakowie do pracowni poetyki wspinałam się po wąskich i trzeszczących. Że niby pani schody w życiu towarzyszą? Możliwe. Niewykluczone wręcz. Jeszcze tylko kilka całusów u pani pedagog, kilka uszczypliwości u trenerów i miła rozmowa z dyrekcją. A reszta niech się naburmusza i narzeka. Wszak co się stać ma, to się stanie w myśl Bułhakowskiego oleju rozlanego przez Annuszkę. Skoro szkolenia dotyczące pozyskiwania i pisania zaliczyłam dwa po godzin zbyt wiele każde, to szkoda byłoby wiedzy w życie nie wcielić. Wcześniej nie chciał nikt, teraz chce wielu, a ja piekę na ogniu trzy pieczenie. I znikam, zmykam, zamykam drzwi za sobą bo ślubny przyjechał. Przede mną tydzień odpoczynku. Tak w rekompensacie braku ferii i wakacji, ale mówi się trudno i w duszy żałuje. Za tydzień zaczynam coś nowego w ramach poszerzania kwalifikacji. Za miesiąc zacznę dokańczać coś zaczętego w ramach ich pogłębiania. A w sobotę spotykam się z uczniami w muzeum w ramach ich posiadania. I kontynuowania. Postawiłam świat na głowie. Ale całkiem niezły z tej perspektywy jest i można go planować.

- Bo wie pani - wytłumaczyłam swojej fryzjerce zdziwionej faktem, że farbujemy, ale nie obcinamy, bo zapuszczamy - ja teraz zaplanowałam mieć rudy Tycjana i kręcone włosy. klik

wtorek, 12 października 2010

rozmowy damsko - męskie, czyli draniowo - rodzicielskie

- A krasnale mają szyje? - jednym tchem zapytał drań, więc niekoniecznie wyodrębniłam wszystkie słowa.
- Kto ma co?
- Krasnale mają szyje?
- Mają.
- Wiedziałem! - wrzasnął drań - Ale nie widać jej, bo mają brodę?
- Tak.
- To dobrze narysowałem. A Igor narysował dzisiaj krasnala bez szyi. I wyglądał jak bałwan.

                                       ***

- Zrobimy naleśniki?
- Nie lubię naleśników.
- W przedszkolu jesz.
- A to mam być głodny?

czas, czyli co

    Moje obcasy stukają miarowo po parkiecie sal szkolnych i dudnią energicznie na schodach. Jeszcze. Ale na moim macierzystym wydziale stukają równie donośnie, a sale pachną tak samo, jak za moich czasów. O czym przekonałam się w tym miesiącu. Przekonałam się jednak również, że trudno jest istnieć w jednym tylko wymiarze i względność czasu jest opozycyjna do naszych chceń i zachceń. Zauważyłam też, że znowu mam skronie jasne, a to niepodważalny dowód na to, że upłynęły dwa miesiące. W sumie tylko dwa, a sierpień jest już dla mnie tak odległy, jak średniowiecze, które fascynuje mnie nieodmiennie od lat osiemnastu. Może to i dobrze? Zaczęłam ponadto boleśnie i werbalnie zauważać, że odległe ode mnie jest również mieszkanie w bloku. Ciepłe, miłe i przytulne. I kompletnie inne niż w kamienicy. Ale ja chyba jednak do tego drugiego jestem stworzona. Nie żałuję naszych decyzji, ale nie potrafię się odnaleźć. Ja to nie ja, sufit to nie sufit, a rzeczy w komodach podświadomie poukładane w sposób tymczasowy. Nasze mieszkanie musi być wysokie, z piecami kaflowymi, podwójnymi drzwiami i fasadą i takie, żebym mogła się poczuć w nim jak u siebie od już. Magiczna nazywa to karmą. Moja karma na pewno jest mocno niewspółczesna w kwestii mieszkania i wymagająca we wszystkich pozostałych, a w całości pokręcona. Za kilka dni ma padać śnieg. Aż nie chce mi się w to wierzyć. Jeszcze nie ma przecież dostatecznie dużo suchych liści, a ja nie przygotowałam antonówek w słoikach na szarlotki zimą. Ale pewnie zawsze zostaje coś niezrobione, coś niedokończone, niedopowiedziane. A jednak rodzic mój płci męskiej stara się zamykać wszystkie sprawy metodycznie i definitywnie. Jego czas wyznaczony przez lekarzy powoli kurczy się, a ja mam wielką nadzieję, że oni wszyscy się mylą i jego odrzucenie medycyny jako szarlatanerii ma sens. Jestem zmęczona. Chwilami czuję się jak Schliemann, który czuł, że żyje jedynie wtedy, gdy odkrywał nowe stare światy. Albo jak udomowiony biegun Tokarczukowej, który biegnąc marzy o domu, w domu natomiast planuje nowy bieg po świecie. Wygrałam konkurs. Musiałam przygotować stertę papierów i papierzysk, odpisów dyplomów i całej sterty rożnych różności. I odpowiedzieć na pytanie, dlaczego uważam, że się nadaję. Dzisiaj musiałam wytłumaczyć draniowi, dlaczego już za kilkanaście dni to nie ja go będę odbierać z przedszkola. Przed komisją było mi zdecydowanie łatwiej. Szkoda mi tych kolejnych godzin poza domem, ale czuję niepohamowaną satysfakcję. Wiem, że moje wykształcenie i wszystko, co robię w tym względzie dla siebie, ma sens. A jednak szkoda mi. Szkoda mi również, że drugi maluszek majaczy w perspektywie dopiero kolejnych kilku lat. O ile w ogóle. Zdecydowanie potrzebuję jeszcze chociaż jednego metra wysokości w mieszkaniu. Albo mam gigantyczny i klasyczny pms. Sama nie wiem. Trudno ostatnio mi się jednoznacznie określić. klik

poniedziałek, 27 września 2010

egoistycznie

    Psiak trafił w dobre ręce. Smutno mi. Cieszę się. Nie pożegnałam się nawet,  bo jak żegna się z psem? A wspólnie z nowym panem będzie polował na ptactwo, jak na setera przystało. Polubili się. Za to ja nie lubię takiej huśtawki emocjonalnej. Jak mu tam jest i będzie? Minęło dopiero sześć godzin. Chyba dobrze, skoro ów pan nie dzwoni. Z drugiej strony szkoda. Ponoć psy żyją teraźniejszością. To dobrze. Dla niego dobrze. Więc dlaczego chce mi się płakać? Przecież rano muszę wstać i znowu muszę być piękna, mądra i elokwentna i w ogóle wspaniała i skromna też, więc muszę się wyspać. Ale spać mi się nie chce wcale i raczej nie zachce. Ślubny coś tam mówi, żem głupia jest. Może i tak. Wrzesień już się kończy. Cieszy mnie ten fakt, który przecież musiał zaistnieć w pewnym momencie. Morderczy był to dla mnie miesiąc. Nawet nie słyszałam stukotu obcasów, bo myśli dudniły mi w głowie zagłuszając wszystkie dźwięki zewnętrzne. Zmiany, zamiany, zmiany. Ponoć zmiany to rozwój. Czyli nie jest źle. Czyli dobrze jest. klik

sobota, 25 września 2010

rozmowy damsko - męskie, czyli małżeńskie

ja:  nie śpisz?
ślubny: śpię
ja: to czemu gadasz po nocy?
ślubny: bo mnie pytasz
ja: ja?
ślubny: no kazałaś mi 'b' od 'p' odróżniać przecież
ja: ????
ślubny: dziękibogu tak przez sen się tylko zachowujesz...

                         ***
ślubny: zrobić ci herbatę?
ja: tak, nescafe, ale bez mleka

niedziela, 19 września 2010

dziecięca logika

- A wiesz mamusiuuuu... uczymy się teraz o Chopinie... - zawołał drań wbiegając do kuchni w celu uskubania kawałka placka ze śliwkami, który właśnie zdążyłam wyjąć z piekarnika.
- On tak pięknie grał... - drań zrobił buzię w ciuk i właściwie to można było mieć wrażenie, że moje dziecko się zadumało.
- I umarł! - drań zakończył swoją zadumę wciskając do buzi niemały kawałek ciepłego ciasta.
No i wniosek z tego chyba taki, żeby nie grać na fortepianie. Albo inny. Kiepska jestem w wyciąganiu wniosków z wypowiedzi pięciolatka. A ten wypowiada się ciągle. I komentuje. I interesuje się wszystkim. I na wszystko posiada odpowiedź szybką i gotową. A jego logika jest zawsze prosta i żelazna. Świat magiczny istnieje i nie ma co dywagować na ten temat, ponieważ jest pożyteczny. Zło i nieszczęścia zawsze zostaną wyparte przez dobro, bo tak jest w baśniach, więc nie jest źle. Obserwuję każdego dnia, jak moje dziecko racjonalizuje sferę magiczną i zaczarowuje rzeczywistość. I w sumie to czasem sama nie wiem, może on ma rację? Może tak właśnie trzeba funkcjonować, balansując na pograniczu nagiego realizmu i ogromnej empatii, zakładając z góry, że wilk musi pożreć baranka, ale baranków na świecie jest dostatecznie dużo przecież, a skupić się na tym, co narusza prawa odwieczne. Co uświadomił mi wczoraj podczas oglądania programu dokumentalnego na temat pierwszych ludzi, którzy dotarli na tereny Australii, kiedy przerażony, zdziwiony i zgorszony powtórzył za lektorem:
- Kobiety kradły nie tylko żywność, ale i dzieci?

czwartek, 16 września 2010

Et si je n'existais pas...

    ... prawdopodobnie nie stałoby się nic, świat byłby taki sam. Piękny. Ale ja tak bardzo lubię to istnienie. Tak po prostu i zwyczajnie. Może trochę nawet i naiwnie. Chociaż lubię też ostatnio i paprykę chili. Zagryzam ją do wszystkiego. Piecze. Smakuje mi. Popijam ją ulubionym wieczorem i osłabiam węgierkami. Właśnie skończyłam pracę. Ułożyłam w niemały stos kartki, karteczki, karteluszki i wydruk właściwy. W takich momentach moja satysfakcja sięga ilinx. Jak wszystko w moim życiu. Alea i agon eliminuję bowiem na wstępie, mimicry podziwiam z otwartą paszczą, bo sama nigdy nie potrafię się dostosować i przystosować. Adrenalina siłą opanowywana działa cuda, a ja mogę w takich chwilach jeszcze więcej. Toteż i więcej chcę. Czemu mam nie chcieć? Czas decyzji zbliża się nieubłaganie. Nieubłaganie kończy się lato. Drań zbierał dzisiaj kasztany ekscytując się każdym z nich. A ja nie stoję pozornie w miejscu i wybiegam myślami w następne stulecie. Tylko jeszcze słów mi brakuje, żeby wyartykułować wszystko wyraźnie, bo milczenie obecnie działa na moją korzyść. Najmilsze są bowiem takie zwroty akcji, gdzie wszyscy już witają się z gąską, a gąski okazuje się nie być od samego początku.

  klik

czwartek, 9 września 2010

ogłoszenie!! znaleziono psa

    Nie miała pani problemów, więc znalazła psa. Albo pies ją... I dlatego szukam. Intensywnie. Właściciela. Może być ten stary zagubiony, ewentualnie może być i nowy, pełen dobrych chęci. Koty prychają, psiunio jest zazdrosny, drań szczęśliwy. Ślubny też. W zasadzie to nie ma powodu do bycia nieszczęśliwym. Ma taką wspaniałą żonę i takie mądre dziecko. Przecież... Tylko jak tu cholera znaleźć tego właściciela? A psiak jest śliczny i wdzięczny. Młodziutki i dobrze utrzymany. I wychowany. I trochę przerażony. Bynajmniej nie mną. Trzymam więc wersję, że sytuacją. A poza tym, to po prostu muszę znaleźć mu dom... Taki, który będzie jego domem, bo na razie znalazłam tylko na chwilę i tylko zastępczy. I on o tym wie. Niestety. Bo to mądry psiak.

 

wtorek, 31 sierpnia 2010

koniugacja

 Wieczór, za oknem listopad, centrum powiatowego. Koniec świata prawie. Diabeł siedzi gdzieś w kącie i mówi mi dobranoc, a ja popijam sok z malin rozcieńczony wodą w ilości tak małej, że nieprzyzwoitej. Drań śpi. Ślubny w stolicy. Nie lubię spać sama. Usypiam zawsze wtedy nad ranem zmęczona niespaniem i zła na siebie, że tęsknię za wtuleniem się i zapachem.
A maliny zbierałam jeszcze nie tak dawno. Pachniały cudnie. Drań zaczyna trzeci rok przedszkola, ja kończę czwarty rok pisania bloga. Wyprawka na jutro naszykowana z detalami i dodatkami. Blog zaniedbany nieco. W szkole ruszyły szturmem ciała pedagogiczne do pisania rozkładu materiału każde z osobna i na wyścigi. A ja popijam sok z malin. Ja nie piszę. Jeszcze mam czas. Jeszcze nawet nie odbieram telefonów. Jutro teściowa moja droga ma przyjść i pewnie zada pytanie sakramentalne niemalże na temat moich decyzji, a ja nie powiem nic. Tajemnice to tajemnice. Jak to ślubny stwierdził, gdy jechaliśmy na ślub jego brata: skoro chcą bawić się w milczenie, niech wygra lepszy.
Jutro idę nabyć kalosze kolorowe. Dzisiaj wyjęłam płaszczyki. Storczyk kwitnie na równi z fiołkami, pelargonie zagościły w mieszkaniu. Wczoraj przemeblowałam pokój drania i kuchnię.  A jeszcze kilka dni temu biegłam w lekkiej sukience na ramiączkach i śmiałam się z sąsiada zsypującego węgiel do piwnicy. Dobrze mi i błogo. I jesiennie. Lubię jesień i jej szare koszmary. Nawet takie zmoknięte. klik

wtorek, 3 sierpnia 2010

regeneracja

    Planujemy, mapujemy, małpujemy i notujemy w przewodniku dodatkowe informacje, których tam brakuje, a chcielibyśmy je mieć pod ręką. Czyli w mojej torbie. O ile torby przepastnej nie zapomnę zabrać ze sobą oczywiście. Albo przewodnika uzupełnionego. Jakoś tak bowiem się dzieje, że najciemniej zawsze pd latarnią, a wszystko, co położę w widocznym miejscu, ginie bezpowrotnie i żadne logiczne punkty myślenia nie mogą do zguby doprowadzić. Co do zguby faktycznie doprowadza, bo wtedy to już zupełnie nie wiadomo, co zwiedzać wpierw, a co najsamprzód i robi się bałagan poznawczy, a przy draniu ten bałagan jest niepożądany. Chociaż w zasadzie to trochę głupie, że po wyczytaniu wszystkiego na stronach, gruntownym przeczytaniu przewodników i obejrzeniu kilku setek grafik, przebyciu wirtualnych spacerów i doczytaniu legend chcemy jeszcze w dane miejsce pojechać. No ale kto powiedział, że jesteśmy normalni? Hm... no właśnie... kto?
I jakoś mnie nawet przestała przerażać pogoda, która psuje się, ilekroć kurs na południe obieramy. A niech jej... jakoś to będzie. Przeżyłam wczoraj nasmarowanie twarzy przez pomyłkę balsamem do stóp, przeżyję deszcz. No bo się pomyliłam. W sumie... ten regeneruje i regeneruje... klik

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

w powiatowym już żyje się lepiej, co widać

    Wiele ulic jest aktualnie w przebudowie, placów zabaw przy okazji w rozbiórce. Baseny... są! Dwa. Kryte. Za małe, zatłoczone i niewarte ceny. Nic więc dziwnego, że dzieci się nudzą. Chociaż nie ma deszczu, a piękne słońce świeci wakacyjnie i mocno. Dlatego też niektóre dzieci kąpią się w fontannie. Jednej. Pozostałe fontanny zostały bowiem zlikwidowane. Chociaż nie... przepraszam. Jest jeszcze jedna. Tak mała, że sama siebie nie dostrzega. No ale jest. Obok parku rozkopanego akurat na okres wakacji, aby nie można było pójść na spacer, rower, lody, po prostu, aby odpocząć. Czyli powiatowe ma m.in.: dwie fontanny, park w przebudowie i wiele rozebranych na części pierwsze placów zabaw. I kilka tysięcy małych dzieci. No i politykę prorodzinną w tle. I reklamy Shreka, wyświetlanego aktualnie w jednym (jedynym) kinie, rozklejone we wszystkich możliwych miejscach. A co za tym idzie, zestaw figurek z bajki, które można nabyć w McDonald's jako dodatek do zestawu dla dzieci. Chociaż czasami mam wrażenie, że to sam ten zestaw jest dodatkiem do zabawki. I tu dochodzę do meritum mojej myśli... McD. jest usytuowany (jeden z trzech - o dziwo!) na zbiegu centrum i dwóch dużych osiedli. Ma zestawy, w nich figurki, a obok swojego ogródka plac zabaw z rurą do zjeżdżalnia i wielkie "pudło" do chodzenia, przechodzenia, chowania się i wspinania. Całość ustawiona na miękkim syntetycznym podłożu. Nic zatem dziwnego, że dzieci chcą się tam bawić. Mają przede wszystkim możliwość zabawy, a poza tym jest tam czysto i miło.
Drań podczas naszych ostatnich wypraw zebrał kilka figurek z tej kolekcji. Brakowało jednej. Poszedł więc z nim ślubny po zestaw, aby kolekcję dopełnić i... i się przeraził. Dzieci dużo, rodziców adekwatnie i zabawa wspaniała. I tylko drań z zestawem, a cofnąć się nie bardzo było jak. Frytkami poczęstował dzieci, bułę zostawił na potem. Rodzice przeszukali portfele i niektórzy kupili albo lody na pocieszenie, albo zestaw. Nawet tam, gdzie było dwoje dzieci, jeden. Na dwoje.

Jestem coraz bardziej przerażona. Na plac zabaw i basen jeździmy do miejscowości obok. Pół godziny drogi, a czysta przyjemność. Na spacer chodzimy wieczorami poza granice centrum, bo w centrum nie ma miejsca na spacer. A spacerując powoli zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że robię zakupy. Niedługo pewnie będę się wstydziła, że chodzę do fryzjera i kosmetyczki.
Do łez i śmiechu doprowadzają mnie tłumaczenia, że jest dobrze i powinniśmy się rozwijać, czyli rodzić według modelu dwa plus trzy. No ale może jestem kiepska w logice. Chociaż na egzaminie dostałam pięć. A egzamin był pisemny, więc jednak słowa musiały się bronić same.

nie jestem świętą...

    ... i dobrze mi z tym. Cholernie dobrze. Nie muszę udawać. Nie muszę wikłać się w schematy. Nie muszę cierpieć. Nie muszę myśleć, co ktoś pomyśli i rozdzielać włosa na czworo przy byle okazji.
A świętych wokół nie brakuje. Świętych żon i mamuś. I córek. I pracujących kobiet, żyły wypruwających ku chwale własnej i ojczyzny. A wszystkie one muszą. Muszą, bo powinny musieć. A sumienne są, więc stale myślą, że powinny więcej. Chociaż napięcie ich mięśni świadczy o stresie i kompleksach. Ale o tym nie mówią, bo tego nie mogą. Świat bowiem dzieli wyraźnie i wyznacza, co można, czego nie wolno. Nie wolno się cieszyć z drobiazgów. Nie wolno się śmiać spontanicznie. Nie wolno być szczęśliwą w małżeństwie, mieć przyjaciół. Nie można mieć pracy, w której się realizuje, trzeba się bowiem męczyć. Nie wolno mówić głośno, że chce się więcej - nie obowiązków, ale uznania i gratyfikacji.

Nie jestem świętą. I cieszę się bardzo, że mogę umalować się, kiedy mam na to ochotę, a moja czerwona szminka nie jest od wielkiego dzwonu. Cieszę się, że mogę nosić pończochy, bo przecież są one dla kobiet. Cieszę się, że mogę pójść wieczorem na spotkanie z przyjaciółmi i siedzieć czasami do rana przy miłej rozmowie.

Cieszę się, że nie jestem świętą, bo one są potwornie nudne i zniechęcone. I święte. I nieomylne. I pierwsze rzucą kamieniem. Bo muszą. Bo one się poświęcają i po łokcie urabiają.

piątek, 30 lipca 2010

o czarnym humorze i słodkościach

- Z tą swoją miną i naiwnością czasami to po prostu jesteś... słodka - stwierdził ślubny z rozczulonym uśmieszkiem na pyszczydle, a ja poczułam się jakbym była swoją wersją blond ubraną w róż totalny i stała nad rozgotowaną wodą na kawę. A ja po prostu wypełniłam komuś stertę papierzysk i ani dziękuję, ani pocałuj mnie w... nie usłyszałam. Nie żeby pieszczoty były u nie na pierwszym planie... po prostu zawsze pomagam, gdy mnie ktoś o to poprosi i jedynie "dziękuję" mi wystarcza. No... i jeśli to może być główny powód (a niech będzie), to dlatego właśnie, jak typowa pink, wybrałam się z portfelem ślubnego na zakupy. Że niby odreagowywałam. Sam ślubny na zakupach jest zbędny. Stara się kontrolować sytuację i czas, a tak to tylko musi mnie odebrać. Zazwyczaj od Ewy, bo jakoś do niej zawsze po drodze na kawę. Ewa jest bowiem jak Rzym. I nie żeby taka stara była... I tym sposobem mam nowe tuniki.
A teraz zasiadam ze stertką płyt i zamierzam się dobrze bawić przy filmach Kusturicy. A potem to też znikam, bo "Dzienniki" Marii Dąbrowskiej wypożyczyłam. Nie kupiłam. Ślubny też się zdziwił. Nie kupiłam. Kupiłam przecież tuniki, bluzeczkę etc. etc. No tak... klik (dla tych z czarnym poczuciem humoru).

niedziela, 25 lipca 2010

o pisaniu pamiętnika

   Wieczór. Drań śpi i wcale nie słychać jego cichutkiego teraz oddechu. Mąż mój własny i osobisty siedzi zatopiony w książce i nie zwraca uwagi na moje pytania. A może ja wcale ich nie zadaję głośno? Pani czasem tak ma. Czasem jednak nawet domaga się odpowiedzi na nie. I to już czyni używając dźwięków. Dziwna jest pani czasem, ale jakoś ją rozumiem. Nawet lepiej niż dobrze. Niestety.
Drobnymi łyczkami smakuję afrykańskie. Dobre. Cierpkie. Szkoda, że nie palę. Nigdy nie paliłam czynnie. Biernie tysiące razy. A dzisiaj jest taki właśnie wieczór zupełnie jazzowy, w którym brakuje dymu w przyćmionym świetle. Spowolniony, klimatyczny. Lubię takie wieczory, kiedy wszystko jest w bezruchu. Jak i ja obecnie. Chociaż ten właśnie bezruch mnie już męczy. I schematy, które wokół się same utarły i zastały. Zazwyczaj łamałam wszystkie. Teraz nie wypada. Wszystkich. Takie mówienie, żeby nie powiedzieć, pisanie, żeby nie napisać. Jak w pamiętniku, pisanym tylko po to, aby ktoś go przeczytał, chociaż chowało się go w szufladzie biurka pod stosem pozornie niepotrzebnych i banalnych rzeczy.
Hm... nie mam już biurka. Nie mam również sterty niepotrzebnych rzeczy, bo wszystkie wyrzucam. Wszystkie, poza tymi sprzed wielu lat, które mają swoje miejsce w masywnych pudełkach zatopionych w szafie. Szafę mam. Czyli nie jest tak źle. Chociaż kiedyś nie miałam, ku zgrozie wszystkich i zachwycie ślubnego. Pyszne to afrykańskie... Nie mogę znaleźć odpowiedzi na pytanie, aby odzyskać hasło. Niby zbędne, niby niepotrzebne, a jednak nie lubię gubić. Myśli również to dotyczy. Trudno. Lubię naszą sofę i takie wieczory i afrykańskie. Nie muszę wtedy być odpowiedzialna i mądra, mogę bezkarnie patrzeć w światło lampki, która ma lat więcej niż ja i historię, jakiej można tylko pozazdrościć, aż oczy mnie zabolą i po zamknięciu powiek będę widziała pomarańczowe obwódki, a ślubny wie, że odpływam w swoje myśli gdzieś bardzo daleko i uśmiecha się.
Nie piszę już pamiętnika. Nie chce mi się go chować. I popsułam swój charakter. Pisma. klik

sobota, 24 lipca 2010

sennie

    Jest dobrze. Jest sennie i spokojnie. Jakbym w innej czasoprzestrzeni się znalazła nagle. Drań wraca do zdrowia powoli, ale skutecznie. Ślubny pracuje i jedynie na krótkie chwile daje się w ciągu dnia odciągnąć od wszystkich ważnych i bardzo ważnych spraw. A ja czytam Chwina i eksperymentuję w kuchni, którą tak naprawdę dopiero teraz zaczęłam oswajać. Łączę smaki i plączę kolory. Zapachami wabię chłopaków do siebie. Koty wylegują się na balkonie, psiunio zaanektował posadzkę w łazience. Odpoczywam i zaczęłam to czuć. Upał omijam myślą. W sumie go lubię, nie chcę zatem narzekać. Znajomi wyjeżdżają na wakacje na Syberię. Najpierw mnie tym rozbawili, potem przyznałam im dużo racjonalizmu. Nie mogę usnąć w nocy, rano śpi mi się lepiej niż dobrze. Nie smakuje mi kawa z mlekiem. Piję zatem bez mleka. Mój świat jakby stanął na głowie. Ale chyba dobrze mu tak. Tylko trochę sennie. klik

niedziela, 18 lipca 2010

już po morzu i szpitalu, więc po domu...

    ... chodzę i zastanawiam się nad słowami Mirona Biłoszewskiego, który w jednym ze swoich wierszy stawia się w roli stróża podobnego temu z książki Salingera i pisze "ja stróż latarnik nadaję z mrówkowca". Trochę tak się czuję i ja. Ten rok miał być lepszy. A nie jest. Taka ironia. W zasadzie nawet mnie nie dziwi. Nie przeraża. Jest jak jest. Rodzic mój płci męskiej jest dzielny, dziadek pradziadek również. Dorównuje im dzielnością drań, a może nawet przewyższa. Ja nie jestem dzielna. Już nie daję rady powoli. Pobyt nad morzem był intensywny i upalny. Pobyt u Asi domowy i przemiły. Pobyt w szpitalu nagły, pełen złych myśli. A miało być normalnie. Byliśmy na konsultacji, mieliśmy po powrocie ustalić termin operacji, ale ona sama się wymusiła zbyt nagle. Może za sprawą jodu w Ustce lub jego braku w powiatowym. Może za sprawą upału. Może za sprawą jeszcze jakąś inną. Nie wiem. Nie wiem również, czemu musieliśmy widzieć, jak nasze dziecko się dusi. Nie wiem, czemu musieliśmy czekać pod drzwiami bloku operacyjnego tak długo i bez informacji. Nie wiem, dlaczego był w pełnej narkozie ponad czterdzieści minut, chociaż normalnie zabieg trwa około piętnastu. Nie wiem, dlaczego ma grupę krwi z dwoma podgrupami, jedną jako dawca, drugą jako biorca i jako biorca jest w mniejszości. Wiem natomiast, że mogę znieść dużo w pełnej gotowości do działania, a ślubny jest obrzydliwie opanowany i rzeczowy zawsze. Wiem także, że coś, ktoś, może Ona nad nami czuwa.
    Za tydzień jedziemy do puszczy. Teraz drań dochodzi do siebie w warunkach sterylnych i domowych. Cieszę się, że nie zdążyliśmy zostawić go w ramionach dziadków, aby wyjechać z okazji kolejnej rocznicy ślubu. Nie mam siły myśleć, nie chcę gdybać. Nie chcę wyjeżdżać bez niego nigdy. Odpoczniemy w puszczy. A rocznic jeszcze wiele przed nami. O tej teściowie zapomnieli podobnie jak i o urodzinach. Ironia. No tak...  Ale na wszystko mamy jeszcze sto lat. Co najmniej. Przecież. klik

środa, 7 lipca 2010

głównie o bagażach

    - Nie masz się w co ubrać? - ślubny przystanął przy naszykowanych ubraniach zdziwiony ogromnie, że spakuję nas troje w jedną torbę. Hm... jednak naiwny ten mój mąż własny i udomowiony. Jasne, że nas nie spakuję w jedną torbę, reszta potrzebnych rzeczy będzie w torbie dziewczynki. A oprócz tychże będą jeszcze kosmetyki, żelazko i różne różności. Ale bagażnik się zamknie bez problemu. Tego jestem pewna. Nie lubię bowiem mieć za siedzeniami czegokolwiek poza dziećmi i psiunią.
    No tak... czyli jesteśmy gotowi. Mieszkanie wysprzątane z detalami, okna umyte, firanki zmienione, pościel również. Właściwie to nie wiem, po jaką cholerę zmęczyłam się jak bury osioł i kompletnie nie mogę pojąć, czemu uprałam sofę i chodniczki, ale nad sensem swojego działania zastanowiłam się dopiero teraz. Piękne, które łaszą się i przytulają niesamowicie, mają zapewnione jedzenie na jakiś rok i dwie opiekunki, czyli po naszym powrocie trzeba będzie je odchudzać. Kwiaty może przeżyją. Przeżyje może i Margarytka, która z otwartymi ramionami przyjęła nas w drodze powrotnej. Ja twierdzę, że ona niekoniecznie wie, co robi. Ona jest pełna optymizmu, co pozwala myśleć, że ktoś nas jednak lubi, chociaż ta myśl jest według ślubnego tak niedorzeczna, jak i to, że nad morzem trafimy tylko na upały, a dzieci będą spały przez całą noc, czyli drogę. Boosszzzeee... Zobaczymy. klik

niedziela, 4 lipca 2010

wiedzieć trza

   Pobyt w puszczy, chociaż  krótki, przyniósł liczne ukąszenia komarzyc. W tym roku szczególnie upodobały sobie moje stopy. I kolano drania. Dziwne jakieś one. Ale co się dziwić? Skoro krwiożercze, to mądre być już nie muszą. A puszcza jak to puszcza: szumi. No tak... lato znaczy w pełni. I upały, z których cieszę się niezmiernie. Upodobanie do nich mam chyba po dziadku, który niepokorny i przekorny nadal siedzi na ławeczce w samo południe i z lubością pali papierosy będąc jednocześnie pod stałą opieką pulmonologa. W czwartek natomiast ponoć zaszkodziły mu truskawki, bo nic innego przecież i dlatego babcia pogotowie wzywać musiała, bo oddychać nie mógł, ale najpierw postanowiła sprzątnąć po obiedzie i przewietrzyć mieszkanie, bo tak to nie wypada, a dziadek bez ogródek zapytał wchodzącego do pokoju lekarza o poglądy polityczne. "Z kim się ma do czynienia, wiedzieć trza" - podsumował dziadek ku furii babci i uciesze całej reszty. My zaś kręciliśmy się między puszczą a nimi, aż wreszcie stwierdziliśmy, że są niereformowalni i lepiej im nie pomagać, bo zaszkodzimy.
   A teraz czeka na mnie sterta prania, chociaż teoretycznie większość powinna być czysta i robienie specyfiku z goździków i spirytusu, który według babci komary odstrasza skutecznie, jak się tym człowiek spryska. Podejrzewam, że odstraszę nie tylko komary, ale mniejsza z tym - wszak w Kazimierzu rok temu nasmarowana cebulą chodziłam.

   Jeszcze nie wyhamowałam na tyle, żeby zacząć odpoczywać. Ślubny naczytał się o jakiś blokadach i się wymądrza, a ja słucham. Niech mu będzie. Jak mnie słońce opiecze, to i łatwiejsza będę w kontaktach międzyludzkich, chociaż dziadka swojego nie po kądzieli mam, a jego geny są silne. klik

czwartek, 24 czerwca 2010

No i się popłakałam...

    ... Publicznie. I sama nie wiem, czy z radości, szczęścia, czy żalu. Na koniec. Przy różach żółtych.
Udało się wszystko. Taaak... Udało. Chociaż rano sprzęt nagłaśniający nie działał i panowie specjaliści powiedzieli, że raczej nie zadziała. Chociaż w związku z tym próbę generalną robiłam bez chóru i muzyki. Chociaż nowe zmiany do scenariusza doszły, gdy już się zaczęło. Chociaż dekoracja wymagała zbyt wielu wykończeń jak na jeden dzień i jedną osobę. Chociaż w ostatniej chwili musiałam wysyłać delegację na mszę w parafii, chociaż tym sposobem straciłam konferansjerów i miałam nadzieję, że zdążą na czas. Chociaż zaplątałam obcas w spodnie i klasycznie wywaliłam się na jednym schodku. A mogłam wcześniej na jakiś dwudziestu, więc też się udało.
Udało się. Chociaż miękkie miałam kolana, kiedy poczet szedł bez muzyki marszowej i słychać było jedynie odgłos ich obcasów taki surowy i smutny, kiedy chorąży z żalem rozstawał się z szarfą, a asystentki poprawiały na przejmujących sztandar niewidoczne fałdki, kiedy panie woźne przy ostatniej niedzieli włączyły dzwonek robiąc mi tym niespodziankę przemiłą.
Udało się, chociaż tak trudno rozstać się z klasą trzecią i nigdy nie wiem, co im powiedzieć na koniec i to tak, aby zapamiętali.
Udało się pożegnać i z moim uczniami z klas drugich, którzy w akademię byli zamieszani czynnie i twórczo. Udało się nie zdradzić, że mnie już od września z nimi nie będzie, chociaż oni mają plany ogromne, bo zdecydowałam już, bo idę nieco dalej, nieco wyżej.
Udało się.

sobota, 19 czerwca 2010

w truskawkach cały sęk

    Jestem spokojna i opanowana. Jak nie ja. Ślubny nie dowierza, a mnie całkiem dobrze z tym spokojem. Nawet jeśli teściowie zapomnieli o moich urodzinach, drań wykasował papierologię moją z ostatnich dwóch dni, a ślubny oświadczył, że jechał za szybko, bo spieszył się do domu, ale to tylko rysa i załatwi do wyjazdu. Nie wyprowadziła mnie z równowagi rada klasyfikacyjna, ani zmiana w ostatniej chwili w scenariuszu uroczystości na czwartek. Ani zmienione arkusze ocen i świadectwa. Nie obeszło mnie nawet to, iż historyczka nazwała mnie cudem pedagogicznym, któremu wszystko się udaje, a mama Moniki z trzeciej płakała pod pokojem, żeby godzinę przed klasyfikacyjną wyżebrać ocenę dla niej. Nie denerwuje mnie nic. Ani brak snu, ani kilometry po schodach w szkole, ani fakt, że jeszcze nie zamówiłam kwiatów, a przecież zawsze na długo przed miałam wszystko zapięte na ostatni guz. Hm... wprost przeciwnie, teraz guziki to ja odpinam raczej. Właściwie to i jakby pora na to już...
    A poza tym to fajnie, że jest czerwiec. Bo go lubię. Mogę bezkarnie żywić się tylko truskawkami i spać przy otwartym balkonie. klik

niedziela, 13 czerwca 2010

z pokorą w tle, czyli koniec roku szkolnego

    Nic tak nie uczy pokory jak wychowawstwo w szkole. Nic tak również nie uczy wyciągania wniosków idących daleko, albo i jeszcze dalej oraz przekleństw szpetnych. Ha! a muszę je w dodatku przeżuwać bezgłośnie, co przypieczętowały draniowe "pieprzone sandały", które zakładał przed wyjściem do przedszkola i jakoś tak mu się nie dawały zapiąć. Chociaż w sumie... no ja też rano niecierpliwa bywam, więc dziecko własne rozumiem doskonale. Ale jeszcze tylko dwa tygodnie i będą wakacje. I mają być upalne. Bardzo upalne. I suche. I upalne. I w związku z tym ślubny zrobił rezerwację w Ustce mojej ulubionej i ja już chcę ten lipiec mieć. I chyba podstępnie z wiadomością o wyjeździe do  maksymalnego stężenia mojej irytacji czekał, żeby mi najgorętszy czas jakoś złagodzić i dać motywację. A potrzebna była bardzo. Zwłaszcza po wczorajszym spektaklu, na rzecz którego musiałam zrezygnować z koncertu Antoniny Krzysztoń i monodramu Aliny Czyżewskiej. A który okazał się tak absurdalny i nonsensowny jak i jego tytuł. Ale mus to mus. Mus miałam jednak i z mózgu dzięki zadającemu mi fizyczny ból "po pierwsze primo, po drugie secundo", a na domiar złego pogryzły mnie meszki. Koszmar jakiś. Ale przeżyłam... jakoś. No i jeszcze tylko dwa tygodnie. Dam radę. Co mam nie dać? Dam... klik

środa, 9 czerwca 2010

jak się nabrało obowiązków, to i kawę w usta nabieram

    Pani kupiła wczoraj sukienkę lnianą. I to jest normalne. Czerwoną - i to jest już zadziwiające. Przede wszystkim ślubnego. A i samą mnie w chwili obecnej. Przy czym raczej normalne wydawało mi się to wczoraj. Od dzisiaj upały. To dobrze. Nie męczą mnie. Wreszcie nie jest nijako. Od dzisiaj znowu mam maraton do niedzieli włącznie. A potem to już tylko zwyczajny maraton dwa. Czy czerwona lniana starczy na cały dzień? Bo musi, a jeszcze jesteśmy sobie całkiem obce i nie wiem, czy mogę na nią liczyć. I problem w tym, że o ile do szkoły idę na godziną wcześniejszą, o tyle teatr mam w godzinach wieczornych, a nieistniejący, chociaż jednak panoszący się międzyczas, wypełni mi tyle spraw i zajęć, że przed etiudami to ja jedynie szminką będę się miała czas maznąć. Ha! ale za to włosów nie muszę nawet przeczesywać, bo włosy to ja rano rozgarniam ręką ruchem okrężnym wokół głowy po kąpieli i już. A tak... tak się zrobiłam, że stały się elementem absolutnie niekłopotliwym. Już rozumiem facetów. Chociaż to straszne.
- Ojej, ale pani się króciutko obcięła - zapiszczała Klaudia, która głos ma prawdziwie piszczący i nic sobie z tego nie robi. I dobrze.
- A ja to pamiętam panią w blondzie - odpowiedział w sposób retoryczny Patryk. I jakoś nikomu nie przeszkodziło, że ja jestem w sali. Mnie też to nie przeszkodziło. Bynajmniej. Toż to normalne, że jestem. Przypomniało mi się tylko jak w sennym koszmarze, ile to trzeba było z tymi cudami się wtedy napracować.
No dobra... mleczna kawa dopita. Ale głupi wyraz... jak rodem z "Potopu", gdzie do Upity rysią jadą i wszyscy uczniowie zawsze się śmieją zanim sens złapią. A potem śmieją się z samych siebie. A ja już się nie śmieję.
Ładna ta czerwona. Pasuje mi do koloru paznokci u stóp. No proszę... Się mi dopasowało. Bo ja taka akuratna niby żem. I śpiąca mimo tej kawy. klik

niedziela, 6 czerwca 2010

w zasadzie to o pogodzie

    Od czwartku piwonie panoszą się w wazonach. Pachną mocno. Purpurowe. Sama nie wiem, który ich kolor lubię najbardziej. Czytam, spaceruję z draniem i opycham się truskawkami. Uwielbiam truskawki. Kapsuła spa co prawda rozleniwiła mnie wczoraj, ale za to spałam w nocy jak zabita i dzisiaj dopiero wielki kubek kawy z mlekiem zmotywował mnie do podniesienia się z chłodnego prześcieradła i pościeli, której kolor graniczy z czernią i czekoladowym brązem. Jeszcze kilka dni temu prawdopodobnie byłabym na dodatek i potargana, a drań zaśmiewałby się razem ze ślubnym, ale w piątek obcięłam włosy. Dzisiaj wskoczyłam w japonki i szorty. Pelargonie kwitną jak dzikie, róże zmarzły jednak, a przysiadające na nich sikorki najbardziej lubią zajadać w karmniku okruszki ciasta drożdżowego. Wychowały mnie już sobie. Mam nawet wyrzuty sumienia, jak muszę dać ptaszydłom coś innego. Mój świat znieruchomiał i zmienił czasoprzestrzeń od środowego popołudnia. Odpoczęłam. Dom staje się powoli magiczny, chociaż nadal wspominam fakturę ścian w starym mieszkaniu i kolor światła. Drań odkrywa każdego dnia jakąś tajemnicę przedbloku albo zabloku i ekscytuje się wszystkim, a ja cieszę. Czekam na wakacje. Łapię już na nie oddech. Boję się planować. Dzisiaj mieliśmy wrócić z wyprawy. Powódź plany zmieniła. Przeraża mnie ona i niepokoi coraz bardziej. Kraj nad Wisłą męczy mnie coraz bardziej i przydusza. Hm... no właśnie. Właśnie próbuję wytrawne mołdawskie i staram się nie zatapiać w myślach o tym, co postanowione.

czwartek, 27 maja 2010

o ziemniakach i róży, czyli pogranicze groteski prywatnej

   Jadę dziś rano przykładnie do szkoły, wcale nie śpiąca, wręcz przeciwnie, bo po dwóch kawach. Ludzi w autobusie tak średnio na jeża. Na wprost mnie siedzi starsza pani. Jedziemy. Na jednym z przystanków wsiadają kolejni pasażerowie. Pan w średnim wieku siada obok niej i nagle ni z tego ni z owego stwierdza:
- Ale drogie w tym roku ziemniaki!
- O tak. A jakie niedobre - odpowiada pani.
Myślałam, że może to znajomi. Nie. Za to o ziemniakach w powiatowym od dziś wiem dużo, a nawet więcej. Ba! wiem, że te holenderskie to są najgorsze, ponieważ mają dwa razy więcej pestycydów niż nasze. W życiu nie kupię holenderskich. Pan nawet pokazał te swoje ziemniaki. Nie holenderskie co prawda, egipskie bowiem drogą kupna nabył. No ładne... jak to ziemniaki. Wspomniał też, że kupił i pomidory, ale ich już nie wyjął z siatki, więc nie wiem, czy ładne. Wiem jednak za to, że wczoraj pani do obiadu ugotowała ziemniaki argentyńskie, ale kupiła małe, bo duże są szkliste.
Starałam się udawać, że nie słyszę ich wywodu i miałam nadzieję wielką, że nigdzie ukrytej kamery nie ma. Nie udało mi się natomiast ukryć zdumienia jeszcze większego w szkole, kiedy dopadła mnie klasa (od wczoraj moja, jeszcze bardziej osobista, ponieważ wychowawstwo w niej dostałam ze względu na wzgląd, a prawdopodobnie dlatego, że było mi za dobrze bez, a ktoś musiał) i chciała wielu informacji naraz. No jak można aż tyle chcieć za jednym zamachem? Toż ja przecież części komunikatów do tej pory nie rejestrowałam, ponieważ nie musiałam, a oni teraz chcą i to i owo i tamto też. I ja się doinformować musiałam w trybie natychmiastowym, a te informacje są w większości równe tym o ziemniakach... Boooossszzzeee... jak ja miałam do wczoraj sielsko i anielsko i w zasadzie to beztrosko. I sobie na domiar złego sprawy z tego nie zdawałam. Ale gdy ktoś się groteską zajmuje, groteska go dopada, a ja mam na tapecie i Mrożka i Gombrowicza i właśnie dzisiaj jeszcze transem w "Trans-Atlantyku" się zajmowałam i akademią na zakończenie roku, która w stanie obecnym niczym od "Kosmosu" się nie różni.
   - Chciałem ci mamusiu przynieść dzisiaj różę - szarmancko i dystyngowanie napomknął podczas kolacji drań. - Leżała na ziemi. Ale była za bardzo pognieciona.
klik

sobota, 22 maja 2010

pawie

   Jestem. Jestem zbyt długo w kilku miejscach naraz. Jestem lekko rozkojarzona jeszcze. Jestem szczęśliwa. Jestem powoli jak młody bóg. Jestem też i lekko zmęczona. Jestem w domowych godzinach zupełnie niepraktyczna. Wróciły obcasy. Na zieleń jasną i oliwkową ostatnio mnie nastroiło. A dzisiaj wróciło i ulubione, które małymi łyczkami smakuję. Teorie względności picia według Osieckiej są mi znane. Zgadzam się z nią. Życie trzeba smakować. Inaczej umyka podwójnie.
Nasz czwartkowy pobyt w stolicy ograniczyłam praktycznie do Łazienek. "Z tymi pawiami nie da się porozmawiać" stwierdził dobitnie drań. Ano nie da się. Dziewczynka też to zauważyła.  I chyba nie tłumaczy ich fakt, że są piękne. klik

zapędziłam się...

     ... w kozi róg. A przecież lubię kozy. Są takie pozornie głupie i śmieszne. Mam nawet zdjęcia z nimi. Mają wielkie oczy i miłe są w dotyku. Dają się głaskać. Szkoda, że w moim rogu kozim kóz nie ma. Róg tylko jest. I to wcale nie ten Almatei, tylko taki zwykły, w którym chwilami robi się duszno, a czasem nic nie widać. Bywa i tak. Biegam. Przeraża mnie powódź. Cieszy wyprawa do Nadrenii w wakacje. W tym roku na nie zasłużyłam bardziej niż zwykle. Drań rośnie i jest coraz poważniejszym chłopcem, a ja uprawiam papierologię stosowaną, doskonalę umiejętności i wyłapuję jednostki niepokorne, które wygrywają w kolejnych konkursach, a w wolnych chwilach siedzę w teatrze czy muzeum. A potem okrywam kołderką śpiącego drania, mijam ślubnego, który nie komentuje moich decyzji i dopiero przy porannej kawie wysłuchuję szczebiotu własnego dziecka, które opowiada mi swój świat. A wolne dnie wypełniamy wyprawami we troje, we czworo, czasem również z psem. Z czego zrezygnować? Cieszę się z tych wakacji, które ino mig...
Ostatnio zapatrzyłam się na umorusanego malucha w wózeczku, który mymłał bułkę i wcale ładnie nie wyglądał, a mnie zrobiło się jakoś tak... hm... szkoda? Tylko czego i czemu. klik

poniedziałek, 10 maja 2010

gdzie jestem, gdy mnie nie ma?

    ... od dwóch tygodni przeważnie w sypialni. O ile w domu. I wtedy to z kompresami, syropami, laptopem i jakimś filmem, który ma mi urozmaicić życie w gorączce. A jeśli nie w sypialni to już zwyczajnie: w tysiącu różnych miejsc. Życie w trójwymiarze ma jednak swój urok. Kroki zagłuszam kaszlem, mówię normalnie, słyszę jednak nieco mniej. Co bywa zabawne. I wygodne. Wirus mnie dopadł i odpuścić nie chce. Poszłam nawet do lekarza. Nawet na zwolnieniu byłam. Dwa dni. Co bowiem poradzić na to, że sama myśl o przychodni ozdrowiła mnie nagle i ani gorączki, ani gigantycznych migdałów, ani bólu mięśni nie wykazywałam? A jeżeli nie wykazywałam, to na rzekome osłabienie dwa tylko dni dostałam i właśnie tego drugiego dnia ponownie umierać na gorączkę i resztę całą zaczęłam. Ktoś tam w szkole nawet zapytał, czy w wolnych chwilach się biczuję dla rozrywki, ale obecnie dla rozrywki to ja nawet nie czytam, bo mnie oczy bolą i marzę jedynie o tym, żeby się tak po prostu po powrocie do domu położyć. Z pozycji horyzontalnej natomiast zarządzam domem i dyryguję. Fajne to nawet. Hm... tylko syropy się kończą, jak tylko smak polubię, tabletki się skończyły, kaszel nadal trwa. I w sumie to ile można? Można, co prawda, co drugi dzień do lekarza, ale tam stadnie dziadki i babcie usadowieni i panowie, którzy zwolnienie dostać muszą, a to jest mocno ponad moje siły. Więc chodzę. I kaszlę. Nawet sprawdziany robię. I lekcję otwartą mam w tym tygodniu i konkurs. A w weekend bawić będę na konferencji. I planuję dwie wyprawy. I ogólnie to nie jest źle. Tylko mięśnie brzucha mnie już bolą okrutnie i dupska. A myślałam, że kaszel jedynie na gardło wpływać może...

poniedziałek, 3 maja 2010

dialogi i damskie i męskie, całkiem niemałżeńskie

- Bo ja mam sześć lat a ty pięć - zawiązała dziewczynka rozmowę z draniem. Drań jednak zbyt mocno był zainteresowany tym, co za oknem.
- A jak ty będziesz mieć sześć, to ja będę mieć siedem. A potem ja osiem, a ty siedem. Ja dziewięć, a ty osiem. Ja dziesięć, a ty dziewięć. A jak będę mieć jedenaście, to ty dziesięć, dwanaście to ty jedenaście.
- A potem ty będziesz mieć dziewięćdziesiąt dziewięć a on dziewięćdziesiąt osiem - wtrącił ślubny w momencie, kiedy zastanawiałam się, kiedy ta różnica dziewczynce zacznie przeszkadzać i czy w ogóle.
- Super!!! - ożywił się drań.

                                            *****

- No sam nie wiem, dlaczego ten Igor nie lubi ogórków - zagaił drań podczas kolacji nawiązując do spraw przedszkolnych.
- Dzieci powinny jeść dużo warzyw - wylazła ze mnie jędza.
- Ja jem warzywa. Nawet ser jem biały - zapewnił mądrala.

środa, 21 kwietnia 2010

niedługo zamieszkam w teatrze (chyba) (jak tak dalej pójdzie)

    To, że pani płacze, stało się hitem dzisiejszego spektaklu. Ze śmiechu oczywiście. Nie wytrzymałam. Ale jak tu wytrzymać, kiedy ogląda się spektakl według Gombrowicza, a jego samego darzy się tyle miłością absolutną, co rezerwą potwornie denerwującą. No ale śmieszy, bo jak ma nie śmieszyć? A skoro śmieszy i się rozumie, to emocje puszczają. Puściła bowiem dzisiaj dyrekcja moje drugie klasy do teatru. Tak ad hoc co prawda i według mojego założenia, że tabula rasa zapełniona będzie najpierw wrażeniami pierwszymi i drugimi pierwszych, a dopiero rzucę ich na życiorys, dzienniki i tekst. I jak to zwykle bywa u mnie w takich wypadkach, pokierowałam ich swoimi emocjami. Kochają Gombrowicza niektórzy już, a pozostali cytują. Nawet stwierdzenie Grzesia, że facet był jeszcze bardziej zwalony niż on, czyli Grześ, było na miejscu, a i fascynacja lękiem przed upupieniem, którego praktycznie uniknąć się nie da, tudzież koniecznością dupy tak po prostu, przed którą w efekcie się ucieka.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

paź, czyli nożyczki i ja

    "Super!" - krzyknął zachwycony drań, podczas gdy ślubny stał się bardzo wyznaniowy i uzewnętrznił to w "O Boże!", ja zaś zadowolona z siebie stałam z nożyczkami w ręku, a obok mnie i drania na łazienkowej podłodze leżały kosmyki włosów. Draniowych. Tak samo to wyszło jakoś. Nie żebym się na tym znała, ale czemu by od czasu do czasu nie improwizować? Nie chciał bowiem drań iść do fryzjera... No ja to go nawet rozumiem. Ślubny też go rozumie i to bardzo. Tylko że dziecko nasze zaczęło już buszmena przypominać, więc coś z tym faktem zrobić trzeba było. A fakt był zauważalny z dużej odległości. I jakoś tak wyszło wczoraj wieczorem niechcący, że ja wzięłam sprzęt do cięcia, a drań uznał to za niezłą zabawę. Hm... zabawa niezła istotnie - trzeba przyznać. Miałam co prawda obciąć samą grzywkę, ale wyszło tak, że pojechałam jak po fajerce i wyszło co wyszło. Nazwijmy to paziem.
Panie w przedszkolu drania poznały dzisiaj, najszczęśliwsza wie jedynie, że drań obciachany i się cieszy, drań się faktycznie cieszy i główką podrzuca przed lustrem, ja też się cieszę i tylko nie wiem, czemu ślubny po powrocie dzisiaj do domu stwierdził, że jednak trzeba pójść do fryzjera. Stwierdził to rzekomo z perspektywy niewidzenia drania przez godzin kilka. Prawdopodobnie albo ma złą perspektywę, albo chce mnie obrazić. Tak czy owak nie wie, co robi i się pogrąża.
TU i TU

sobota, 10 kwietnia 2010

Światopoglądowo, czyli pewnie się pogrążam...

    ... co prawdopodobnie wyjdzie z wora dopiero za tydzień.
    Kiedy do wczoraj ktoś odkrywał, że ślubny i ja popieramy partię dla ponoć niepoważnych, najpierw patrzył ze zdumieniem, a potem próbował nawracać nas na rzekomo właściwy światopogląd. Hm... a mnie przecież z moim światopoglądem jest tak po prostu dobrze i spokojnie na sumieniu.
    Cieszę się jednak poprzez smutek niezmiernie, że dzisiaj po raz pierwszy w telewizji zobaczyłam normalne i ładne zdjęcia Prezydenta i Jego Żony. Nie ma się czemu dziwić - do tej pory były wybierane te inne, a mnie skręcało, że wszyscy dobrzy fotografowie i fotoreporterzy wyjechali widocznie za chlebem. Ucieszyłam się również, ponieważ usłyszałam dzisiaj w końcu, że był On osobą wykształconą, inteligentną i faktycznie kochającą Polskę, do tej pory bowiem bywało różnie z tą oceną. Przeżyłam co prawda i chwilę grozy, kiedy to tvn24 do studia zaprosiła wicemarszałka Sejmu Stefana Niesiołowskiego, ponieważ od kilku lat nie słyszałam z ust tego pana słów innych niż zjadliwe. Okazało się jednak ku mojemu zaskoczeniu, że potrafi On wypowiadać i zdania pozbawione żółci. Dobrze to rokuje. Ano właśnie... rokuje?
Czy w naszym pięknym kraju nad Wisłą jedynie tragedie narodowe mogą nas jednoczyć? Chwilowo oczywiście - za dużo już bowiem widziałam, aby mieć złudzenia, że owo trwałym być może.
   Cynizm? Cynizm. Po niedowierzaniu i smutku do głosu dochodzi bowiem również i złość i złośliwość. Na portalach i blogach czytam, aby spieszyć się kochać ludzi. To prawda wielka i piękna. Jednak zmienię ją dodając: spieszmy się też ich oceniać sprawiedliwie, bo potem możemy wyjść na ignorantów a kochajmy ich przede wszystkim po zakończeniu się żałoby narodowej, kiedy emocje się już zrównoważą i nie trzeba będzie ich pokazywać publicznie.

piątek, 9 kwietnia 2010

prawo Murphy'ego...

    ... czasami daje o sobie znać. Właściwie to daje o sobie znać zawsze, kiedy o nim pomyślimy. Bo właściwie po to chyba myślimy o nim, żeby się przekonać, że istnieje. Działa bez zarzutu. Przekonałam się o tym rano, kiedy jedną nogą byłam już za drzwiami, a drugą jeszcze w kuchni i dopijałam kawę z mlekiem podczas dopinania guzików białej koszuli. Ano właśnie... białej koszuli. Zdążyłam pomyśleć, że kawa zostawia plamy zwłaszcza na białym, kiedy na białej się plama pojawiła. Ostatni łyk jakoś tak sam z siebie bowiem zamiast do pyszczydła trafił na dekolt. Ten niestety był już zakryty.
    Zdążyłam się przebrać. Panowanie nad czasem jest miłe. Doba stała się dłuższa. Drań opowiada przeróżne historie, a ja po prostu słucham. Sterta prac klasowych i rozprawek poprawiła się w nieistniejącym międzyczasie. Za kilka dni jedziemy do Lublina. Dziewczynka jedzie z nami. W niedzielę przed nami teatr, obiad u najszczęśliwszej i rodzica płci męskiej, a potem muzeum i "Msza wędrującego".
    Patrzę na Klimta. Przede mną  lekcja otwarta z oprawą muzyczną i prezentacją poświęconą Szymborskiej. Lubię Klimta. Adela jednak już mnie znudziła, chociaż nadal doceniam jej piękno. Drań się przytula bardziej. Bardziej wsłuchuję się nocą w jego oddech. Ulubione piję z wodą mineralną. Portugalskie. W głowie mam mętlik i pustkę. klik