piątek, 30 lipca 2010

o czarnym humorze i słodkościach

- Z tą swoją miną i naiwnością czasami to po prostu jesteś... słodka - stwierdził ślubny z rozczulonym uśmieszkiem na pyszczydle, a ja poczułam się jakbym była swoją wersją blond ubraną w róż totalny i stała nad rozgotowaną wodą na kawę. A ja po prostu wypełniłam komuś stertę papierzysk i ani dziękuję, ani pocałuj mnie w... nie usłyszałam. Nie żeby pieszczoty były u nie na pierwszym planie... po prostu zawsze pomagam, gdy mnie ktoś o to poprosi i jedynie "dziękuję" mi wystarcza. No... i jeśli to może być główny powód (a niech będzie), to dlatego właśnie, jak typowa pink, wybrałam się z portfelem ślubnego na zakupy. Że niby odreagowywałam. Sam ślubny na zakupach jest zbędny. Stara się kontrolować sytuację i czas, a tak to tylko musi mnie odebrać. Zazwyczaj od Ewy, bo jakoś do niej zawsze po drodze na kawę. Ewa jest bowiem jak Rzym. I nie żeby taka stara była... I tym sposobem mam nowe tuniki.
A teraz zasiadam ze stertką płyt i zamierzam się dobrze bawić przy filmach Kusturicy. A potem to też znikam, bo "Dzienniki" Marii Dąbrowskiej wypożyczyłam. Nie kupiłam. Ślubny też się zdziwił. Nie kupiłam. Kupiłam przecież tuniki, bluzeczkę etc. etc. No tak... klik (dla tych z czarnym poczuciem humoru).

niedziela, 25 lipca 2010

o pisaniu pamiętnika

   Wieczór. Drań śpi i wcale nie słychać jego cichutkiego teraz oddechu. Mąż mój własny i osobisty siedzi zatopiony w książce i nie zwraca uwagi na moje pytania. A może ja wcale ich nie zadaję głośno? Pani czasem tak ma. Czasem jednak nawet domaga się odpowiedzi na nie. I to już czyni używając dźwięków. Dziwna jest pani czasem, ale jakoś ją rozumiem. Nawet lepiej niż dobrze. Niestety.
Drobnymi łyczkami smakuję afrykańskie. Dobre. Cierpkie. Szkoda, że nie palę. Nigdy nie paliłam czynnie. Biernie tysiące razy. A dzisiaj jest taki właśnie wieczór zupełnie jazzowy, w którym brakuje dymu w przyćmionym świetle. Spowolniony, klimatyczny. Lubię takie wieczory, kiedy wszystko jest w bezruchu. Jak i ja obecnie. Chociaż ten właśnie bezruch mnie już męczy. I schematy, które wokół się same utarły i zastały. Zazwyczaj łamałam wszystkie. Teraz nie wypada. Wszystkich. Takie mówienie, żeby nie powiedzieć, pisanie, żeby nie napisać. Jak w pamiętniku, pisanym tylko po to, aby ktoś go przeczytał, chociaż chowało się go w szufladzie biurka pod stosem pozornie niepotrzebnych i banalnych rzeczy.
Hm... nie mam już biurka. Nie mam również sterty niepotrzebnych rzeczy, bo wszystkie wyrzucam. Wszystkie, poza tymi sprzed wielu lat, które mają swoje miejsce w masywnych pudełkach zatopionych w szafie. Szafę mam. Czyli nie jest tak źle. Chociaż kiedyś nie miałam, ku zgrozie wszystkich i zachwycie ślubnego. Pyszne to afrykańskie... Nie mogę znaleźć odpowiedzi na pytanie, aby odzyskać hasło. Niby zbędne, niby niepotrzebne, a jednak nie lubię gubić. Myśli również to dotyczy. Trudno. Lubię naszą sofę i takie wieczory i afrykańskie. Nie muszę wtedy być odpowiedzialna i mądra, mogę bezkarnie patrzeć w światło lampki, która ma lat więcej niż ja i historię, jakiej można tylko pozazdrościć, aż oczy mnie zabolą i po zamknięciu powiek będę widziała pomarańczowe obwódki, a ślubny wie, że odpływam w swoje myśli gdzieś bardzo daleko i uśmiecha się.
Nie piszę już pamiętnika. Nie chce mi się go chować. I popsułam swój charakter. Pisma. klik

sobota, 24 lipca 2010

sennie

    Jest dobrze. Jest sennie i spokojnie. Jakbym w innej czasoprzestrzeni się znalazła nagle. Drań wraca do zdrowia powoli, ale skutecznie. Ślubny pracuje i jedynie na krótkie chwile daje się w ciągu dnia odciągnąć od wszystkich ważnych i bardzo ważnych spraw. A ja czytam Chwina i eksperymentuję w kuchni, którą tak naprawdę dopiero teraz zaczęłam oswajać. Łączę smaki i plączę kolory. Zapachami wabię chłopaków do siebie. Koty wylegują się na balkonie, psiunio zaanektował posadzkę w łazience. Odpoczywam i zaczęłam to czuć. Upał omijam myślą. W sumie go lubię, nie chcę zatem narzekać. Znajomi wyjeżdżają na wakacje na Syberię. Najpierw mnie tym rozbawili, potem przyznałam im dużo racjonalizmu. Nie mogę usnąć w nocy, rano śpi mi się lepiej niż dobrze. Nie smakuje mi kawa z mlekiem. Piję zatem bez mleka. Mój świat jakby stanął na głowie. Ale chyba dobrze mu tak. Tylko trochę sennie. klik

niedziela, 18 lipca 2010

już po morzu i szpitalu, więc po domu...

    ... chodzę i zastanawiam się nad słowami Mirona Biłoszewskiego, który w jednym ze swoich wierszy stawia się w roli stróża podobnego temu z książki Salingera i pisze "ja stróż latarnik nadaję z mrówkowca". Trochę tak się czuję i ja. Ten rok miał być lepszy. A nie jest. Taka ironia. W zasadzie nawet mnie nie dziwi. Nie przeraża. Jest jak jest. Rodzic mój płci męskiej jest dzielny, dziadek pradziadek również. Dorównuje im dzielnością drań, a może nawet przewyższa. Ja nie jestem dzielna. Już nie daję rady powoli. Pobyt nad morzem był intensywny i upalny. Pobyt u Asi domowy i przemiły. Pobyt w szpitalu nagły, pełen złych myśli. A miało być normalnie. Byliśmy na konsultacji, mieliśmy po powrocie ustalić termin operacji, ale ona sama się wymusiła zbyt nagle. Może za sprawą jodu w Ustce lub jego braku w powiatowym. Może za sprawą upału. Może za sprawą jeszcze jakąś inną. Nie wiem. Nie wiem również, czemu musieliśmy widzieć, jak nasze dziecko się dusi. Nie wiem, czemu musieliśmy czekać pod drzwiami bloku operacyjnego tak długo i bez informacji. Nie wiem, dlaczego był w pełnej narkozie ponad czterdzieści minut, chociaż normalnie zabieg trwa około piętnastu. Nie wiem, dlaczego ma grupę krwi z dwoma podgrupami, jedną jako dawca, drugą jako biorca i jako biorca jest w mniejszości. Wiem natomiast, że mogę znieść dużo w pełnej gotowości do działania, a ślubny jest obrzydliwie opanowany i rzeczowy zawsze. Wiem także, że coś, ktoś, może Ona nad nami czuwa.
    Za tydzień jedziemy do puszczy. Teraz drań dochodzi do siebie w warunkach sterylnych i domowych. Cieszę się, że nie zdążyliśmy zostawić go w ramionach dziadków, aby wyjechać z okazji kolejnej rocznicy ślubu. Nie mam siły myśleć, nie chcę gdybać. Nie chcę wyjeżdżać bez niego nigdy. Odpoczniemy w puszczy. A rocznic jeszcze wiele przed nami. O tej teściowie zapomnieli podobnie jak i o urodzinach. Ironia. No tak...  Ale na wszystko mamy jeszcze sto lat. Co najmniej. Przecież. klik

środa, 7 lipca 2010

głównie o bagażach

    - Nie masz się w co ubrać? - ślubny przystanął przy naszykowanych ubraniach zdziwiony ogromnie, że spakuję nas troje w jedną torbę. Hm... jednak naiwny ten mój mąż własny i udomowiony. Jasne, że nas nie spakuję w jedną torbę, reszta potrzebnych rzeczy będzie w torbie dziewczynki. A oprócz tychże będą jeszcze kosmetyki, żelazko i różne różności. Ale bagażnik się zamknie bez problemu. Tego jestem pewna. Nie lubię bowiem mieć za siedzeniami czegokolwiek poza dziećmi i psiunią.
    No tak... czyli jesteśmy gotowi. Mieszkanie wysprzątane z detalami, okna umyte, firanki zmienione, pościel również. Właściwie to nie wiem, po jaką cholerę zmęczyłam się jak bury osioł i kompletnie nie mogę pojąć, czemu uprałam sofę i chodniczki, ale nad sensem swojego działania zastanowiłam się dopiero teraz. Piękne, które łaszą się i przytulają niesamowicie, mają zapewnione jedzenie na jakiś rok i dwie opiekunki, czyli po naszym powrocie trzeba będzie je odchudzać. Kwiaty może przeżyją. Przeżyje może i Margarytka, która z otwartymi ramionami przyjęła nas w drodze powrotnej. Ja twierdzę, że ona niekoniecznie wie, co robi. Ona jest pełna optymizmu, co pozwala myśleć, że ktoś nas jednak lubi, chociaż ta myśl jest według ślubnego tak niedorzeczna, jak i to, że nad morzem trafimy tylko na upały, a dzieci będą spały przez całą noc, czyli drogę. Boosszzzeee... Zobaczymy. klik

niedziela, 4 lipca 2010

wiedzieć trza

   Pobyt w puszczy, chociaż  krótki, przyniósł liczne ukąszenia komarzyc. W tym roku szczególnie upodobały sobie moje stopy. I kolano drania. Dziwne jakieś one. Ale co się dziwić? Skoro krwiożercze, to mądre być już nie muszą. A puszcza jak to puszcza: szumi. No tak... lato znaczy w pełni. I upały, z których cieszę się niezmiernie. Upodobanie do nich mam chyba po dziadku, który niepokorny i przekorny nadal siedzi na ławeczce w samo południe i z lubością pali papierosy będąc jednocześnie pod stałą opieką pulmonologa. W czwartek natomiast ponoć zaszkodziły mu truskawki, bo nic innego przecież i dlatego babcia pogotowie wzywać musiała, bo oddychać nie mógł, ale najpierw postanowiła sprzątnąć po obiedzie i przewietrzyć mieszkanie, bo tak to nie wypada, a dziadek bez ogródek zapytał wchodzącego do pokoju lekarza o poglądy polityczne. "Z kim się ma do czynienia, wiedzieć trza" - podsumował dziadek ku furii babci i uciesze całej reszty. My zaś kręciliśmy się między puszczą a nimi, aż wreszcie stwierdziliśmy, że są niereformowalni i lepiej im nie pomagać, bo zaszkodzimy.
   A teraz czeka na mnie sterta prania, chociaż teoretycznie większość powinna być czysta i robienie specyfiku z goździków i spirytusu, który według babci komary odstrasza skutecznie, jak się tym człowiek spryska. Podejrzewam, że odstraszę nie tylko komary, ale mniejsza z tym - wszak w Kazimierzu rok temu nasmarowana cebulą chodziłam.

   Jeszcze nie wyhamowałam na tyle, żeby zacząć odpoczywać. Ślubny naczytał się o jakiś blokadach i się wymądrza, a ja słucham. Niech mu będzie. Jak mnie słońce opiecze, to i łatwiejsza będę w kontaktach międzyludzkich, chociaż dziadka swojego nie po kądzieli mam, a jego geny są silne. klik