niedziela, 28 listopada 2010

salonowiec, czyli o rodzinnym poklepywaniu się

- Dzieci nie wolno bić, prawda? - zapytał mój szwagier, kiedy odprowadzał mnie i drania do samochodu. Nigdy nas nie odprowadzał. Ba! z draniem rozmawiał zdawkowo w myśl zasady, że dzieci niewiele mają do powiedzenia. Dziś taki akurat miał kaprys. Ślubny wyszedł parę minut przed nami od teściów moich drogich, żeby odśnieżyć samochód i ogrzać odrobinę. Nie protestowałam, bo niby czemu miałabym mu odprowadzenia nas zabraniać. Słysząc pytanie struchlałam. Nie dlatego, że bałam się odpowiedzi, ale dlatego, że znowu włączyła mi się lampka kontrolna ostrzegająca mnie o perfidii, albo bezmyślności, albo zwykłej chęci dokuczenia. Nie powiedziałam nic. Drań za to zrobił ogromne oczy, zatrzymał się i pełen przekonania o słuszności swego zdania oświadczył swojemu ojcu chrzestnemu, że dzieci wolno bić.
Szwagier spojrzał na mnie niczym hugenot zwycięzca i zdziwiwszy się niby zapytał:
- Taaaak? A kiedy? Opowiedz mi o tym, bo nie wiedziałem.
- No na przykład w przedszkolu niektóre dzieci biją dzieci. Ostatnio dziewczyny się biły o domek wróżki. A bił się też Leon z Mikołajem, bo mu Mikołaj zepsuł gormita i wtedy to dopiero było, bo pani się zdenerwowała i.... - i tu beztrosko drań streszczał całą historię, a szwagier mój robił coraz to głupszą minę, bo zaczął powoli rozumieć, że nasze dziecko nie zna innego bicia. A już na pewno nie takiego, o jakie zapewne jemu chodziło.
- A rodzice mogą bić dzieci? - złapał się ostatniej deski ratunku brat ślubnego.
- No coś ty wujek! - drań zaśmiał się perliście i pobiegł do samochodu, żeby ślubnemu opowiedzieć, jaki wujek jest śmieszny. Bo istotnie śmiesznym się okazał. A przy okazji mściwym. A za co? Wydaje mi się, że za to, iż może dwie godziny wcześniej oświadczyłam wobec teściów moich drogich obu encyklopediom, że ich dziecko powinno być nieco lepiej wychowane, skoro namiętnie czytają książki na ten temat i wszystkim je polecają, a tymczasem ich własne kopie naszego psa, zalewa sokiem babcine tapicerki, zrywa listki kwiatkom i drze się wniebogłosy. Nie sądziłam jednak, że aż tak spróbują się odwinąć. Ślubny zakrztusił się śmiechem, a ja do teraz zastanawiam się, co by zrobili, gdyby drań powiedział, że jest, albo kiedykolwiek był bity. Kolejna miła niedziela za nami. Ślubny właśnie oświadczył, że musimy sobie gdzieś pojechać i odpocząć. Świetna myśl. klik

piątek, 26 listopada 2010

o zaniepokojeniu, czyli krewni i znajomi Królika

    Kiedyś znajoma zauważyła niemalże filozoficznie, że faceci zawsze przesadzają: albo nie ma żadnego na horyzoncie, albo pchają się w pęczkach i nie wiadomo, którego wybrać. Właściwie to mogłam jej tylko przytaknąć, bo nie zgodzić się z tą oczywistością byłoby zbrodnią. Okazało się szybciutko, że jej kłopot z urodzajem zaczął się, kiedy nabyła na jakimś straganie takie małe rzeźbione z drewna buciki, zawieszone na czerwonej wełence. Sprzedawca zapewniał, że podwójność pomaga na związki. No i w jej przypadku pomogło: jednocześnie jeden brał prysznic, drugi dzwonił, trzeci przysyłał sms, czwarty kwiaty, a piąty zagadywał na komunikatorze. Po kilku tygodniach zabrała mnie jako ciało wsparcia na poszukiwania sprzedawcy ze straganem w ramach reklamacji. Nie znalazłyśmy. Nie znalazłam jednak u siebie takich bucików. Ba! nie znalazłam nawet żadnych podwójności. Jak więc zatem owe pęczki wytłumaczyć od lat licealnych? Osobisty bardzo wytrwale znosił moich kolegów - bo kolegami istotnie byli i przyjaciół - wszak się przyjaźniliśmy, nazywając ich krewnymi i znajomymi królika. Znosił fakt, że ten lub ów kolega, z którym np. wychowywałam się, ma ochotę odwiedzić nas bez uprzedzenia, a inny ułańską fantazję podarować mi ogromny bukiet tulipanów na przeprosiny, że oświadcza się innej. Ironią losu było to, że im mniej dbałam o bukiety nie od osobistego, tym dłużej stały świeże. Czasem co prawda usłyszałam od niego, że jest zaniepokojony. A raz to nawet usłyszałam, że jest zazdrosny. Ale to było dawno temu i na samym początku, więc nie wiem, czy się liczy. Bo ślubny to w zasadzie nigdy się nie denerwuje. Jeśli już, jest co najwyżej zaniepokojony. Uwielbiam to słowo. Chociaż czasem mam ochotę po jego usłyszeniu eksplodować - zwłaszcza, gdy ja ledwo mogę ze zdenerwowania myśleć, a ślubny ze zdziwieniem i zaniepokojeniem mnie obserwuje... zaniepokojony. Ponoć jest to kwestia zaufania. A to jeszcze gorzej - ja sobie nie ufam, a ślubny mi a i owszem. To koszmar. Normalnie takie brzemię na mnie złożył. Dzisiaj jednak zawiózł mnie do pracy. A taką miał myśl, żeby czterdzieści km w jedną stronę zrobić... po tym, jak zadzwonił znajomy z pracy, że zimno, a będzie obok. Mówię mu zatem, że ciut za dorosły na takie podchody, a jak chce moje myśli poznać, to ja mu zawsze bardzo chętnie je wszystkie opowiem. No i co mógł ślubny stwierdzić? Ano... stwierdził, że woli nie znać ani jednej, bo do końca życia cierpiałby na bezsenność i po prostu chce sprawdzić opony zimowe. Phi! gadaj tu z takim. klik

wtorek, 23 listopada 2010

Moje ciało murem podzielone...

    ...nie jest już od bardzo dawna.
Pamiętam, a ostatnio jakoś dużo rzeczy mi się przypomina, zbyt wiele momentów z życia, zupełnie, jakby życie zaczynało mi przebiegać przed oczami, jak mąż mój własny i osobisty śpiewał mi tę piosenkę. Właściwie to on zawsze coś mi śpiewał. Pamiętam doskonale imprezy u taty dziewczynki, który wtedy nawet nie przypuszczał, że w ogóle kiedykolwiek dziewczynka zaistnieje. Zawsze podziwiałam cierpliwość jego sąsiadów. W jednym pokoju stały ogromne kolumny, a w trzypokojowym mieszkaniu gromadziło się ponad trzydzieści osób. Był zawsze dobry rock i makabrycznie mało jedzenia. Nikt zresztą wtedy o jedzeniu nie myślał. Morze wódki mnie przerażało co prawda, bo wtedy nie brałam jeszcze do ust alkoholu. To przyszło dopiero wiele lat później. I jakby bezboleśnie. Samo z siebie, po prostu. Ile ja bym dała za możliwość odtworzenia jednej z tych imprez... Niepowtarzalny zapach kadzideł zmieszany z dymem papierosów palonych już oficjalnie i wcale nie dla zasady. Zapach skóry, wody po goleniu na policzkach z zarostem jeszcze nietwardym i długie włosy zebrane na karku. U wszystkich. No prawie... ja miałam rozpuszczone niemal do pasa, z przedziałkiem, nałożone na uszy. Istniał tam jakiś inny wymiar czasu. Działo się dużo, a do rana było wciąż bardzo daleko. Pamiętam rozmowy o demokracji i świadomych wyborach. Pamiętam dyskusje o religii i reformie Kościoła. O literaturze, kinie i fizyce kwantowej, ekologii, komputerach i filozofii. O zaczętych już przez większość studiach, wykładach i planach na potem. Byłam w maturalnej klasie, a i tak wiedziałam lepiej. I na wszystko miałam gotową receptę. I kłótnie na tematy nas absorbujące, rzucanie przykładami, popieranie się cytatami zapamiętanymi, bądź wyszukiwanymi prędko w książkach stojących na półce, obok których walały się paluszki, popielniczki, szklanki, bluzki, bransoletki i cała reszta, która nigdy nikogo jakoś nie zdziwiła. Jacy my mądrzy wtedy byliśmy. I stateczni. Pogrupowani parami niczym przykładne małżeństwa. Zabawne, że te pary przetrwały do dzisiaj. Co jeszcze pamiętam? To, że się popłakałam, kiedy usłyszałam arahię w radiu, kiedy już byłam studentką UJ i potwornie tęskniłam za osobistym, który nie chciał rezygnować z Politechniki w stolicy. Do dziś mam wszystkie listy od niego. Pudło ich. Nigdy do siebie nie dzwoniliśmy. Nigdy do siebie nie przyjechaliśmy. Aż do wtedy, kiedy wieczorem popłakałam się i upaciałam cały przód bluzki Kajki, rano spakowałam plecak na stelażu, a ona bez mrugnięcia powieką oka odprowadziła mnie na pociąg. Do stolicy. Był koniec stycznia, mróz trzaskający, skrzypiący śnieg i piękne słońce. Pociąg z Zagórza opóźniony był sześćset minut, więc pojechałam do Skarżyska i tam udało mi się złapać ekspres. Przeniosłam się. Pamiętam nasze pożegnanie - ona twierdziła, że nigdy do Krakowa nie wrócę, ja byłam pełna wiary w to, że wrócę z osobistym. Kaja miała rację. Chciałam jego, nie Kraków. Chociaż było to moje miasto marzeń. Osobisty był właśnie w trakcie załatwiania przeniesienia. Ubiegłam go. Pamiętam imprezę jeszcze taką licealną dla nas obojga, kiedy śpiewał i dzielił moją twarz palcem wskazującym od czoła, po brodę, szyję, dekold i... i niżej już jeszcze nie zjechał. A ja już wtedy byłam pewna, że podzielona to ja nigdy nie będę. Nie jestem.
    Dzisiaj wieczorem usłyszałam arahię w radiu. Stałam przy oknie kuchennym wpatrzona w jakieś obrazy sprzed wieku i chyba dobrze, że nie dałam się podzielić. Dobrze, że nie zrobiłam tego również na własne życzenie. Osobisty jest cierpliwy i opanowany. Ja niestety jadę na emocjach, których nie potrafię uśpić. Rodzice ucieszyli się z mojej nieoczekiwanej zmiany miejsc. Chociaż dowiedzieli się tydzień po fakcie. Ponoć zawsze byli spokojni o moje bezpieczeństwo przy osobistym. W sumie... oni zawsze mnie zaskakiwali.
Minęło wiele lat. Dziewczynka jest jak nasze drugie dziecko, jej taty już nie ma wśród żywych, Kraków w sierpniu odwiedziłam po raz pierwszy od dziesięciu lat, po raz drugi od wyjazdu po osobistego, ślubny uśmiecha się, bo zobaczył, co piszę. Od lat nie śpiewa mi arahii.To chyba dobry znak. klik

poniedziałek, 22 listopada 2010

o sensie

    Jestem szczęśliwa. Jest mi dobrze. Jestem zadowolona z pracy, w której się realizuję. Mam cudownego męża i wspaniałe dziecko. Mam rodzinę i przyjaciół. Mam rewelacyjnie poukładane życie, które samo w sobie ma sens. Tak myślę. Za to dziękuję i nawet potrafię sobie wybaczyć fakt, że większość innych spraw zwyczajnie zaczynam mieć tam, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Może to wygodnictwo, albo egoizm. Albo jakieś inne -ictwo, bądź, - izm. Ale jestem szczęśliwa. Wiem już na pewno, że właściwie postąpiłam. Zmniejszyłam dystans zwiększając go. Pozornie nonsens. Ale przecież w samym nonsensie sens już jest zawarty.

o kurzu i nieprzewidywalności

    Usunęłam tancerkę flameco już bardzo dawno temu. Potem usunęłam obcas wysoki i czerwony. A potem zauważyłam, że wytrwale usuwam siebie. Jakoś podświadomie wycofuję się i zaczynam milczeć. ... a przecież nie o to chodzi. Nie zmienię adresu, chociaż taki miałam początkowo zamiar. Linku z autografu nie usunę również. Zbyt długo ten blog towarzyszy mi, abym go unicestwiła. Jednak sekretnia pozostaje obecnie jedynie archiwum tego, co pisałam dawniej. Zaczęłam ją pisać dla żartu z grupą znajomych blogowych, stała się wreszcie miejscem eksperymentowania, jak pisać "na polecenie". Już mnie to nie bawi. Sekretnia nigdy nie była miejscem prywatnym, chociaż kilka razy próbowałam ją takim właśnie uczynić, bo bardzo tego potrzebuję. Nie ma sensu ciągnąć czegoś, co od początku poważne nie było. Znikam zatem. Nie wiem... może kiedyś wrócę. Mam bowiem pełną świadomość własnej nieprzewidywalności. Ale póki co, na szarym kurz aż tak bardzo w oczy nie będzie się rzucał...

kawa i diabeł, czyli teoretycznie o Alasce

    A pani dzisiaj jest na prawie wagarach. A tak. Pani bowiem wstała, pobiegła do kuchni, żeby zaparzyć kawę, spojrzała w okno i... stwierdziła, że powiatowe częścią Syberii przez noc się stać musiało. Wróciłam więc do łóżka. Ani nie mam pługa, ani nie jestem amfibią. Dwie godziny później, kiedy akurat do przełożonych dzwonić miałam, telefon zabrzmiał sam, abym się nie przebijała przez śnieg i nie denerwowała, ponieważ wszystko prześlą mi na skrzynkę. No proszę... podoba mi się! Nie ma to jak logiczne podejście i racjonalne. Pani przeciągnęła się zatem leniwie, włączyła laptop na przepastnym łóżku i otoczyła się opowieściami Erica-Emmanuela Schmitta. Super. Taki poniedziałek podoba mi się. Spodobało mi się również powiatowe, które dzisiaj zaczęło przypominać małe miasteczko na końcu świata, w którym wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Zasypało tak, że nawet diabeł ze swoim "dobranoc" skrył się gdzieś. A kiedy poszłam po renety i cynamon, miałam radochę i z zasp i z padającego śniegu i z braku samochodów na ulicach i ze spowolnienia wszystkiego i wszystkich w mieście. Cieszyłam się prawie tak jak drań. Chociaż nie... ja prawdopodobnie cieszyłam się bardziej, bo on dzisiaj ostatecznie stracił zaufanie do dziadków, którzy wzięli jego sanki na przechowanie i obiecali przywieźć je w sobotę - nie zjawili się jednak ani sami, ani z nimi. Dla mnie norma, dla niego kolejne rozczarowanie. I jak zazwyczaj podwójne.
Ale wracając do tempa i śniegu i bieli i śniegowców, które wdziałam... Już rozumiem kolegę, który od dziesięciu lat mieszka na Alasce i twierdzi, że jest tam jak w raju. Zaczynam także powoli rozumieć, dlaczego ślubny od jakiegoś czasu chce się przenieść do małego sennego miasteczka. Może nie jest to takie głupie? Do teatru i muzeum wszak doprowadzą mnie wszystkie drogi. Zawsze. W ostateczności te światłowodowe. klik

sobota, 20 listopada 2010

tango mieszane

    Pani wstała dzisiaj o godzinie przyprawiającej ją o zawrót głowy. Być może dlatego, że do drugiej w nocy grałam ze ślubnym w szachy. A być może dlatego, że rano chłopaki stosownie cicho zachowywali się nad stertą lego i warcabami. Prawdopodobnie dlatego właśnie zaczęłam funkcjonować w miarę sprawnie dopiero po trzecim kubku kawy z mlekiem. Nie, nie żebym je tak naraz jednocześnie. Kilka minut przerwy było między nimi przecież. Bo przecież wiem, wiem. Tylko czemu ślubny taki rześki? Ma chyba większą zdolność regeneracyjną. Hm... czy normalne małżeństwa w piątkowy wieczór grają w szachy? Powiedzcie, że tak. Chyba jestem przemęczona. I z choróbska wyjść nie mogę. Nie mogę też nadziwić się reorganizacji wokół mnie. Wszystko idealnie nie na swoim miejscu. Nawet storczyk, który powinien był przekwitnąć, zakwitł ponownie. W dodatku zabawki nabyły umiejętność szybkiej zmiany miejsc i nagłej. Natomiast szarlotka spaliła się w wyłączonym już piekarniku, a sikorki stały się wybitnie bezczelne i chcą jeść tylko słoninkę. No i kurz sam się nie ściera. W dodatku siedzę i czytam, bo się wciągnęłam przy pierwszym łyku kawy. Pokusiło mnie wziąć do ręki nowo nabytą książkę... A jak znam życie obiad się sam nie zrobi. Zdecydowanie soboty powinny być wykreślone z tygodnia. Przecież nie da się tak funkcjonować! klik

piątek, 19 listopada 2010

powód jeden z kilku, czyli jestem Kubusiem Puchatkiem nad garnkiem miodu (ale miodu w nim nie ma niestety)

    Zastanawiam się. Właściwie to często się zastanawiam. Świat budzi bowiem we mnie od zawsze zachwyt, ciekawość i podejrzliwość. Już sam przypadek - istnieje czy nie? Jeżeli wierzyć w przypadek, to moje życie w ciągu ostatniego roku drastycznie mu podlegało. Jeśli przypadek nie istnieje, to sama pokierowałam sobą w sposób chaotyczny, ale jednak zwieńczony głębszym sensem. Zastanawiam się nad tym, dlaczego tak często milkniemy i poddajemy się. Poddałam się bowiem klasycznie. Poddałam się bezradności i bezmyślności. Nie... niezupełnie... poddawałam się od kilku lat. Na początku miałam siłę na asertywność, potem cierpliwość do sprostowywania nadinterpretacji i niedomówień. Potem popadłam w obojętność graniczącą z bezradnością. W ciągu ostatniego roku  równią pochyłą w dół zjechałam w coś w rodzaju żalu. A może pretensji. Nie wiem. Trudno jest mi jeszcze nazywać uczucia moje i jednocześnie kontrolować się, aby w sposób absolutnie beznamiętny wyrzucać z siebie słowa na ten temat, żeby nadać im ton obiektywny i nie krzywdzić. A zaczęło się od tego, że brat ślubnego poznał kobietę swojego życia. Właściwie to poznał tylko kobietę. Drugi człon ona mu wmówiła. Jest im dobrze. To dobrze. Trudno jednak z encyklopedią rozmawiać. Z taką, która występuje w dwóch tomach i w dodatku errat nie przyjmuje, jest jeszcze trudniej. Mój mąż brata nie miał, odkąd przyszłą bratową zyskał. Na nasze życie nałożyły się kolejne ich interpretacje naszych zachowań, a jak czegoś nie mogli pojąć, dodawali własną wersję. Teściowie patrzyli jak w obraz. Nam przestali patrzeć w oczy. Nie powiedzieli nam nawet o ich ślubie. O ślubie powiedział natomiast brat, który postanowił być wspaniałomyślnym i oświadczył, że jednak pragnie nas mieć w tym dniu obok. Szkoda, że zrobił to dwa dni przed. Za to fantastycznie okrągłe oczy zrobili teściowie widząc nas na miejscu, chociaż jeszcze dzień wcześniej nie pisnęli słówka. No i ostatnio właśnie okazało się, że mój szwagier drogi czyta mnie. Czyta mnie również jego żona. Moi teściowie. Siostra ślubnego. I wszyscy inni, którym dał adres. Właściwie powinnam być dumna. Nie jestem. Nie chcę stać naga przed nimi. Nie chcę dawać z siebie dużo, kiedy o nich nie wiem nic. Brzmi to zabawnie co prawda, ale owo nic to jest niestety faktem. Faktem jest również, że ślubny nazwisko swojej szwagierki poznał dopiero na ich ślubie. A teraz powoli poznajemy nowo powstałą rodzinę. Dopiero. Powoli. Wbrew logice chcę ich poznać. Chcę może nawet się i zaprzyjaźnić. Nie szukam wrogów. Lubię kochać ludzi. Lubię wpadać do kogoś z ciastem. Lubię otwierać drzwi niezapowiedzianym bliskim, nawet jeżeli mam na sobie koszulkę nocną i brak makijażu. Mam dosyć żółci i walki o coś, czego nie rozumiem. Rozumiem natomiast, że rodzina to podstawa. Nie mogę owej podstawy odciąć ślubnemu. Popieprzone to wszystko. Wiem, wiem... Sama to ledwo ogarniam rozumem i czuję się jak Kubuś Puchatek, który bardzo lubi miód, ale rozumek ma malutki i nie wie, jak go znaleźć. A może źle robię. Może powinnam zalewać się żółcią i brnąć w zaparte, domagać się posypywania głów popiołem? Hm... tak też robiłam. Na początku. Mam dość. Nie chcę. Chcę spokoju. Chcę móc się uśmiechać. Strasznie niefajny ten rok dla mnie. Wybory, decyzje, plany, zmiany. Kolejne rozdroża. Czemu jestem na siebie zła? Czy aby robię, co należy? Znowu wbrew sobie? Aga powiedziała mi nie tak dawno, że autograf to taki przykładny blog i grzeczny, a powinnam czasami walnąć pięścią i wylać żółć. Nie umiem. Wylałam za to morze łez w wannie. A może i dwa morza nawet? Czy postępuję słusznie - nie wiem. Powinnam trwać w walce o zasadę, czy po raz kolejny się poddać? Bo chyba jest to jednak kapitulacja... A może tak lepiej. Może dzięki temu będę spokojna i opanowana i świadoma, że świat ma horyzont? Jestem w ślepym zaułku. Nie potrafię myśleć racjonalnie. Jest mi tak zwyczajnie ciężko na duszy i klasycznie źle. Moja psychika rozłamuje się na tysiące puzzli. Składam je powoli. Chciałabym zrobić to dobrze. Od czegoś trzeba zacząć. Zaczęłam od tego bloga... Autoterapia i oddech. Nic innego nie wymyśliłam. Jeszcze.

czwartek, 18 listopada 2010

bo życie piękne jest, zwłaszcza z perspektywy pokryzysowej

    Kombinowałam i kombinowałam i chyba przekombinowałam. A może po prostu wykombinowałam. Wreszcie. Coś. Bo ile można wytrzymać? Wiem, wiem... dużo można. Tego byłam pewna za każdym razem, gdy musiałam tego doświadczyć. Do czasu, aż wreszcie coś w środku krzyknęło wyraźnie DOŚĆ i zaczęło domagać się uzewnętrznienia. Choćby miał nim być taki zwyczajny, ludzki rzyg w stylu Gombrowicza. Mogła to być również nieco mniej malownicza chwila zastanowienia, głębsza niż zazwyczaj, nad kubkiem mocnej kawy z rana pewnego rana. A może już niemalże malownicza refleksja nad książką, która wpadła w moje ręce mniej lub bardziej przypadkowo - zależy, czy się wierzy w przypadki. Mogło być i wszystko to jednocześnie. W sumie tak było. Coś zrozumiałam, z czegoś się otrząsnęłam, coś przemyślałam. Zamknęłam pewne etapy konsekwentnie. Konsekwentniej niż kiedykolwiek. On zniknął z horyzontu. Gdzieś tam błąka się co prawda w pamięci, ale nie ma szans. Wiem. Tak samo, jak wiedziałam, że muszę mu kazać pójść wolno i szybko, bez oglądania się i płaczu. A i oni stali się zwyczajni i staram się nie denerwować myślą o. Ba! nawet ową myśl o nich postanowiłam oswajać każdego dnia. I siebie postanowiłam oswajać. Miłe to oswajanie. Po pierwsze lubię się. Po drugie kocham się. Po trzecie kocham świat. Po czwarte za wszystko dziękuję. Bo przecież, kiedy otworzy się oczy szerzej, niż w stanie kłopotliwego kłopotu, życie okazuje się takie ciekawe. No właśnie... Ciekawe, co z tego wyjdzie. Stoję na rozdrożu bez drogi, z telefonem w ręku i czekam na jakikolwiek znak. Ale wiem, że do tego miejsca musiałam dojść. Teraz będzie już tylko lepiej. Z każdym dniem. Wiem, bo wiem. Bo musi tak być, bo tak chcę. Tak. Od dzisiaj zaczynam budować swój prywatny świat własny i właśnie tworzę listę rzeczy niezbędnych oraz tych po prostu potrzebnych.

środa, 3 listopada 2010

"Zastanów się dobrze, o co prosisz...

    ... bo jeszcze to dostaniesz. A nie zawsze musi to być dobre dla ciebie."
Zastanawiam się, skąd ja znam tę myśl... Prawdopodobnie z którejś z ostatnio przeczytanych książek, albo z któregoś z ostatnio obejrzanych filmów. Ale to pozorne zawężenie pola poszukiwań i tak prowadzi w ślepy zaułek. Czytam bowiem średnio sto dwadzieścia stron dziennie, a raz w tygodniu robimy seanse filmowe z kilkoma filmami. Chociaż w sumie to nawet i nieważne, skąd ja to znam... Ważne zaś, że prawdziwe.
- Tak nie lubię tych dni, że najchętniej bym je przespała - powiedziała pani ślubnemu w sobotę, kiedy wracali z koncertu. A droga wiodła przez okolice cmentarza. Teoretycznie sceneria mroczna, praktycznie na drodze dużo chętnych do wsparcia akcji przeszczepu organów, a godzina świadcząca niezbicie, że sobota już minęła i nastał dzień kolejny. Który i tak sam w sobie zwichrowany jest, bo dał sobie dodać godzinę. Pamiętam, jak czytałam kiedyś o zegarach rozprawy naukowe i o czasie. Szatańskie wynalazki. Czas stając się mierzalny, zaczął odliczać ludziom ich życie, popędzać, śmiał się wprost, że się nic nie odradza, że natura już odeszła w przeszłość ze swoją cyklicznością. Zawsze szkoda robiło mi się ludzi, którzy usnęli 4 października, a obudzili się 15. Dawno to co prawda było, ale ja jakaś empatyczna jestem. Papież wszak zabrał im dziesięć dni z życia, o te dziesięć dni przybliżył ich do śmierci. (I nieważne, że to przecież nonsens.) A ta w średniowieczu i renesansie była codzienna, ale zupełnie niehumanitarna. Ale po co mi ta dygresja? Tak właściwie to sama nie wiem... Wiem jednak, że moje życzenie stało się. W niedzielę nie byłam w stanie wstać z łóżka, powalona gorączką czterdziestostopniową i migdałami powiększonymi bezwstydnie poza granice możliwości. Natomiast dzisiaj skonstatowałam z dużym oporem, że jest środa, a pozostałe dni przelały mi się przez palce z mniejszą lub większą świadomością. Ślubny co prawda twierdzi, że wracam do zdrowia, gdyż bardziej niż gorączka martwią mnie fałdy na pościeli, w której przyszło mi leżeć, a i ja sama jak tylko wstałam, wskoczyłam do wanny, ułożyłam włosy i upaciałam tuszem rzęsy.
Jaki z tego wniosek? Bo chyba ta narracja do jakiegoś mnie zmusza... Sama nie wiem... Może taki, żeby wracać do domu przed północą? klik