czwartek, 30 grudnia 2010

krople i kropelki, czyli ubaw w życiu mam albo duży, albo wielki

    Jest przedostatni dzień roku, siedzę jeszcze w pracy, piję rozkoszną herbatkę zieloną z ananasem, czekam na ślubnego i zastanawiam nad tym, co było. A było w tym roku wiele... dobrego, złego, bardzo złego, szczęśliwego, zmian. Jednak każdy rok zaczynam z nadzieją i kończę z nadzieją. Ponoć to matka głupich. Niech i tak będzie. W tych ogłupiałych czasach to właściwie komplement. Wczoraj, wracając z pracy do domu, widziałam trzy wypadki na odcinku zaledwie dwóch kilometrów. Straszne. Ogarnia mnie lekkie przerażenie, ponieważ zima za oknem, a my w każdy weekend stycznia mamy imprezy: w soboty studniówki, w niedziele koncerty. Tę ową trasę przejechać trzeba w dwie strony wzdłuż gęstego lasu po obu stronach drogi. Lubię tutejszy mikroklimat, ale droga jest dzięki niemu prawdziwie wredna. Zaczynam zatem już czarować, aby w styczniu śnieg nie padał w okolicach puszczy, starorzecza i powiatowego. Ponoć używamy jedynie kilku procent możliwości naszego umysłu. Może zatem faktycznie oczarowywanie i zaklinanie rzeczywistości jest w zasięgu ręki, wystarczy jedynie w to uwierzyć? Wierzę. Generalnie w wiele rzeczy wierzę. Od potężnych do całkiem bluźnierczych. Dzisiaj na przykład ten i tamten wykrzyczałam, że wierzę w siebie, we własne możliwości i cenię swoją wartość. Od czasu do czasu muszę niestety to przypominać innym, którzy mają tendencję do spychoterapii stosowanej i załatwiania wielu istotnych spraw na przedwczoraj. A ja lubię zamykać dzień w ramach. Poza ramy mogę wyglądać, owszem. Nawet to lubię. Bardzo. Ale tylko po to, aby coś zaplanować, albo podziwiać niczym ładny pejzaż. Ale wracając do początku, niczym rok, który tak właściwie to przecież nigdy się nie kończy, jak moje dywagacje, nie robię postanowień, nie planuję, nie zamykam. Podziwiam... naszą wytrzymałość, determinację i siłę wyparcia. Ale i tak przecież wszystkiemu nadaje wymiar dopiero perspektywa. Uwielbiam ją. Podobnie jak uwielbiałam egzaminy na studiach. Kwestię głupoty rozważyłam wyżej... Miałam same ustne. Na każdy szłam zestresowana i niecierpliwie czekająca na ten moment, kiedy wyjdę z pokoju z indeksem i kartą, wysoką notą i cudownym uczuciem nagromadzonej adrenaliny i endorfiny, a zapewne i dopaminy. Te momenty, kiedy jeszcze trzymał mnie stres, a już wstępowały zadowolenie i duma z siebie, były bezcenne. Nikt tego nie mógł zrozumieć. Po studiach miałam jeszcze kilka takich momentów. Może kilkanaście. I nigdy nikt nie wiedział, o co chodzi. Czułam się zapewne jak Pilot z Małego Księcia, kiedy nikt nie rozumiał jego rysunków. Perspektywa daje bowiem mieszaninę oczekiwania na zrealizowanie planów i możliwość oceny tych już zrealizowanych, a jednocześnie niepewność i ogromne chcenie. Nie chęć. Ano właśnie... nowy rok będzie wspaniały. Nawet jeśli będzie się chwiał chwilami, będzie cudowny. Czy już pisałam, że ja bardzo lubię żyć? W sumie to najlepsze, co może się przytrafić człowiekowi. Zwłaszcza wyznającemu ilinx. klik
(klik)

środa, 29 grudnia 2010

o kurach

    Odpoczywam tutaj. Teoretycznie rzecz irracjonalna. Kawałek sieci, jak każdy inny i pozorna świadomość, że nikt mnie tu nie znajdzie, że nie ma gonitwy za poleceniami, pisania pod publikę, podsycania liczby komentarzy. Nawet nie wiem, jak mam tutaj szukać innych blogów i czy są one ułożone tematycznie. Raz próbowałam znaleźć w celach rozpoznawczych i dałam sobie spokój. To trochę tak, jakbym wyjechała w Bieszczady i jadła korzonki, a cywilizację oglądała przez lornetę. A może to charakterek Marylin mi odpowiada i daje poczucie swobody zmieszanej z bezkarnością? Zawsze uważałam, żeby się nie uzewnętrzniać, a jak tylko otworzę tę stronę, zaczynam przypominać Rejtana rozrywającego na piersiach koszulę. Ale spokojnie... prawdopodobnie mi to minie.
Usypiam na siedząco. Dawno tak nie miałam. Praca absorbuje mnie bardziej, niż myślałam i wymaga ode mnie dużo więcej, niż było ustalone. Z jednej strony dobrze, z drugiej wszystko wskazuje na to, że jednak zacznę chodzić spać z kurami. Obym tylko jajek nie musiała znosić...

wtorek, 28 grudnia 2010

o zastanawianiu się ciągłym, zadziwieniu światem i zaufaniu do, czyli zbuntowany anioł i zakopower o wstydzie

    Czasem lepiej nie zastanawiać się i bezmyślnie czekać na rozwój wypadków. Wiem, wiem... a i tak zastanawiałam się, jak będą wyglądały te święta. Zastanawiałam się też, czego mam życzyć teściom moim drogim oraz obu encyklopediom. I czy w ogóle powinnam składać im życzenia, ponieważ te powinny być szczere i serdeczne, a serdeczności w stosunku do nich na końcówce grudnia zaczęło mi brakować drastycznie. Właściwie to i tak się dziwię, że dopiero na końcówce. Ale to zadziwienie nad wszystkim najwyraźniej musi być wpisane w mój horoskop. A sytuacja nagle rozwiązała się sama - drodzy oświadczyli, że jadą do encyklopedii, bo to oni w tym roku chcą urządzić wigilię i święta. Powiem szczerze, że nie była to zła opcja. Potwornie trudno funkcjonować w oparach absurdu. Tym bardziej, że z mojego punktu widzenia ani wytykanie im na bieżąco z uporem maniaka wszystkich wpadek, ani włażenia w d... jak to czynią dwa tomy encyklopedii nie jest dobre. I wiecie, co się stało? Drodzy pojechali na wigilię... którą w większości musieli dla wszystkich zaproszonych przygotować, bo encyklopedie to takie niezaradne misie i im się zdało, że można by, ale nie potrafią, a mama taka sprytna... Drodzy wrócili do domu w pierwszy dzień świąt zmęczeni, dziwnie markotni i kompletnie pozbawieni ciast, ryb, mięs i dobra wszelakiego. No więc ja, jako ta czarna owca, zapakowałam, co miałam i ślubny pojechał bez mrugnięcia okiem, żeby mieli i oni. Pomogłam również przygotować obiad, na który nas zaprosili w drugi dzień świąt, ponieważ od kilku tygodni słyszę o silnym bólu dłoni i nadgarstków teściowej mojej drogiej. W zasadzie to oni siedzieli, a my się krzątaliśmy. Było miło i nagle jakoś tak inaczej. Przy życzeniach i opłatku, bo nie odpuścili, droga popłakała się, a mnie udało się wpleść w moje życzenia życzenie poprawy stosunków między nami, co jeszcze bardziej ją rozkleiło. Wrednie może, bo leżącego kopać się nie powinno, ale nie powstrzymałam się w porę, a potem trzeba już było kontynuować. Jednak mam wrażenie, że jakby zaczynały im się coraz szerzej oczy otwierać. Ostatnie wydarzenia i nasze uwagi zaczęły przynosić rezultaty. Może wreszcie wróci wszystko do normy? Zaprosiliśmy jednych i drugich rodziców do nas w Sylwestra. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że ostatnio widzieli się na początku marca tego roku. Wcześniej spotykali się kilka razy w miesiącu u nas, u nich, na imieninach, urodzinach, rocznicach, świętach, bez pretekstu, na grilla, truskawki, kiszenie ogórków, po prostu. Chodziłam z mamami na zakupy, na kawę, na pogaduszki, do teatru, kina, ot tak na spacer. A potem zaczął się wyścig i rywalizacja, o której nawet nie zostaliśmy poinformowani. Męczy mnie ten temat, bo go nie rozumiem. Kiedy zapraszałam teściów, pomyślałam, że jeśli znowu odmówią (jak to było w moje urodziny, naszą rocznicę i jeszcze kilka nieco mniej istotnych okazji), nie ugnę się już nigdy. A oni ucieszyli się. Mąż mój własny i osobisty twierdzi, że widać było na ich twarzach ulgę. Może i mu uwierzę...
Dzisiaj teściowa do mnie zadzwoniła. Po raz pierwszy od bardzo dawna. I jak dawniej tak bez powodu, po prostu, żeby porozmawiać. Drogi wpadł dzisiaj do syna na kawę, bo był obok. Tym sposobem przyszedł do naszego nowego mieszkania trzeci raz odkąd w nim mieszkamy, a niedługo minie rok. Czy naprawdę tyle musieliśmy wszyscy przejść, żeby coś zrozumieć? I co właściwie zrozumieliśmy... Ślubny, że jego brat jest niestabilny, a rodzice labilni potwornie. Drań, że tylko najszczęśliwsza i rodzic płci męskiej to dziadkowie w każdej chwili bez względu na okoliczności. Encyklopedie, że się nie ścigamy. A ja i teściowie? Boję się pomyśleć, że zrozumieliśmy, że jestem na tyle słaba, że zawsze się poddam, na tyle empatyczna, że pomogę wtedy gdy trzeba i na tyle wyrozumiała, że można ode mnie oczekiwać pomocy, ale uczucia kumulować gdzie indziej. Nie wiem, co mam myśleć. Z jednej strony się cieszę, z drugiej boję się, że to chwilowe i może niekoniecznie świadczące o powrocie do tego, co było. Ponoć nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki...
Podświadomie czekam bowiem na jakiś nagły zwrot akcji u encyklopedii. Oni zawsze muszą być na wierzchu przerastając pozostałych nawet w tych kwestiach, o których nie mają bladego pojęcia. A może to tylko jakieś niepotrzebne rojenia mojej psychiki, których powinnam się wstydzić, co z resztą już encyklopedie zdążyły mi powiedzieć...? klik

wtorek, 21 grudnia 2010

o pupie, tak po prostu

- Mamusiu, mamusiu - przywitał mnie już w drzwiach drań żądny sensacji - a wiesz, że Ala dzisiaj pokazała pupę?
- A czemu Ala pokazala pupę? - pytam zatem zdziwiona i mocno niepewna ostrości swojego słuchu.
- Bo Roksana jej kazała.
No tak... to już raczej argument temat zamykający. Nie udało mi się jednak powstrzymać od śmiechu przez kilka minut, co poniekąd zniesmaczyło zarówno ślubnego, jak i drania, który już zupełnie nie wiedział, czy ma być zdziwiony zachowaniem koleżanek, czy matki własnej. A ja po prostu nie wytrzymałam absurdu tej sytuacji. Tym bardziej, że właśnie dziś w pracy osoba odpowiedzialna za montaż programu oświadczyła mi dobitnie, że gdyby zdjęcie własnej pupy wstawiła zaraz po planszy i tak nikt by nie zwrócił na to uwagi. Cóż... nie chciałam sprawy komentować, bo jakby nie było, każdy do własnej jest przywiązany i powiedzenie komuś, że jego akurat jest nieciekawa, mogłoby wywołać jakieś kompleksy tudzież fochy.
A swoją drogą... sympatycznie mają dzieci w przedszkolu i swobodnie. Na podobną swobodę jednak w pracy zgody wyrazić nie mogłam. Ale to był znak. Mam od jutra trzy dni wolne. W dolinie powiatowego najwyraźniej jakieś fluidy ekshibicjonizmu zapanowały, więc wolę nie ryzykować. klik

piątek, 17 grudnia 2010

czekanie na właściwy czas

    Pani wyszła odrobinę z mroku tajemnic i z amoku pracy. Teraz, kiedy już wszystko zostało ustalone i ustabilizowane, pani spokojnie siedzi. Pani czyta, pani pisze, pani stuka obcasami. Realizuję się obecnie w sposób prawie pełny w dziedzinie, o której dawno temu marzyłam intensywnie, chociaż marzyć się bałam, żeby nie cierpieć w razie porażki. Zauważyłam jednak, że zawsze w moim życiu, kiedy tylko podejmuję ważną decyzję, decyzje towarzyszące zaczynają się nawarstwiać, a wszystko zaczyna toczyć się sobie tylko wiadomą spiralą zdarzeń pozornie nieważnych i chaotycznych. I w finale spadam za każdym razem, czy może raczej: za każdą spektakularną decyzją, na cztery łapy i zawsze na lepszy dach niż planowałam. Prawdopodobnie dlatego chwilami pani zamyśla się. Jak tu bowiem nie myśleć o tak pozytywnym fatum? Nauczyłam się już, że wszystko musi mieć swój czas. Najwłaściwszy. Wystarczy tylko cierpliwie i stanowczo czekać. Cały czas zatem czekam na coś, czego chcę. Obecnie na zapach druku i emisję. I kosmetyczkę jutro oraz bardzo zasłużony weekend. Miłe to czekanie. klik

wtorek, 14 grudnia 2010

pryzmat tuż przed jasełkami

    Właśnie wyszłam z wanny wypełnionej po brzegi wodą, olejkami, kuleczkami i solą. Prawdopodobnie można to wszystko łączyć. Nie sprawdziłam co prawda w informacjach na opakowaniu, ale weszłam, wyszłam, mam skórę, nie mam reakcji uczuleniowej, znaczy można. W kubku obok mnie stoi kakao i pachnie. Wiadomości w tv mnie kompletnie nie interesują. Ślubnego jak najbardziej. Próbuję skupić się na "Jan Santeuil" Prousta, ale dzisiejszą normę stron przeczytanych wyrobiłam chyba z nawiązką.
Byłam ostatnio u okulisty. Zabawne, że zamiast powiedzieć, że nie wiem, jaka to litera, wysilałam wzrok, aby ją dojrzeć. Nonsens oczywisty, który jednak zauważyłam dopiero po wyjściu z gabinetu.
- A wiecie co?? - drań od progu postanowił sprzedać nam najświeższe wiadomości z przedszkola - Nie było dzisiaj Marii i był sam Józef i będzie tak, jakby to on urodził Jezuska.
Aż żałuję, że jutrzejsze jasełka w przedszkolu będę oglądać z nagrania kamerą. Zapowiadają się intrygująco. Intrygujące jest również to, że drań chętnie angażuje się w przedstawienia teatralne. Śmieszne natomiast, że ostatnio świat widzę głównie przez pryzmat kamery.

padam

    Boli mnie każdy mięsień nóg i przedramion. Bolą mnie nawet mięśnie policzków. Dłonie, nadgarstek i przedramię nie odstają od reguły i bolą również. Na równi z powiekami. Padam na pyszczydło. Tylko takie uśmiechnięte. A jeszcze nie tak dawno twierdziłam, że nie lubię kamery i za żadne skarby świata przed nią nie stanę. A jednak. Albo ta mi wyjątkowo pasuje. Czarna. Ma czerwone światełko. Więcej o niej nie wiem. Wiem jednak, że ją polubiłam. Potrafię mówić do niej, ale i  tak, jakby jej wcale nie było. Tylko mikrofon jest ciężki bardzo. Zwłaszcza, gdy muszę trzymać rękę wyciągniętą przez kilka minut. Zakres moich obowiązków powiększył się. Z przygotowania programu weszłam w kompetencje uczestnictwa przy nagrywaniu. Z kontrolowania wiadomości, przeszłam również w ich czytanie dwa razy w tygodniu. Z pisania na bieżąco weszłam w zakres przygotowywania cyklu, co mi odpowiada najbardziej. A do tego korekta ostatnia wszystkiego i odpowiedzialność za - uwaga: moją redakcję. Ciekawe jest to wszystko dla mnie i nowe. Tyle, że wieczorami padam zanim pomyślę o czymkolwiek.

środa, 8 grudnia 2010

to co lubię, czyli i o przegryzaniu się

    Jest siódma rano. Uwielbiam tę porę dnia, kiedy jestem ja i pusta redakcja w pustym wydziale. Sterty papierów leżą w totalnym nieładzie. Wyglądają, jakby zaraz miały runąć na podłogę, ale nic im nie szkodzi. Nawet moje ocieranie się, aby dotrzeć do drukarki. Ołówki sterczą z kubeczka Eli niezatemperowane. A prosiłam wczoraj... Chociaż właściwie pasują do tego nieładu artystycznego. Jest tak cichutko, że aż słyszę swoje myśli. Właśnie zarysowałam projekt na przyszły tydzień. Operator pewnie znowu się ze mną nie zgodzi, pewnie znowu nie da się według niego dojechać i prawdopodobnie według Bernardy całość nie uda się, bo tysiąc zdarzeń stanie nam na drodze. Moi malkontenci etatowi... A potem pójdzie jak po maśle. Zawsze tak jest. Pomysły, które pojawiają się w mojej głowie w stanie absolutnego nieskupienia nad konkretem, są zawsze najlepsze. Powoli dochodzimy w redakcji do ładu. Ja z nimi, oni z moimi pomysłami. Zaczyna się układać nawet całkiem przyjaźnie. Może dlatego, że od kilku dni stale ktoś naszą pracę chwali. To lubię. Wtedy i ja chwalę. Ale i więcej chcę.
Herbata zielona z echinaceą pachnie cudnie. Filiżankę koloru wrzosu kupiłam specjalnie do tego miejsca. Fiolet przegryza się z szarością wnętrza. Wszystko musi się kiedyś przegryźć. Również to, że zazwyczaj siedzę ze słuchawkami w uszach. Słucham jedynie tego, co nagrane i zmontowane. I tego, co faktycznie chcą mi powiedzieć. Zwykłe gadanie mnie już męczy. Wolę w spokoju czytać, albo sprawdzać, albo pisać. Znowu sypie. Za oknem szaro. Za dwie godziny jadę na spotkanie z kustoszem zespołu pałacowo-parkowego. Sceneria boska. Mówiłam już, że zaczynam bardzo lubić tę pracę? klik

niedziela, 5 grudnia 2010

korupcja i Mikołaj

    Ponieważ drań od mediów odcięty nie jest, w jednym z filmów zaobserwował, że amerykańskie dzieci Mikołajowi szykują pierniczki i mleko. Co prawda daleko od nas taki zwyczaj, ale postanowił go przyjąć. A nawet nieco zreformować... Na parapecie rozłożył serwetkę, a na niej ułożył mandarynki. Jak bowiem ten biedy Mikołaj obje się słodyczy, drań zaskoczy go deserem! Całość prezentuje się całkiem nieźle. Tym bardziej, że przewrotne dziecko do owoców list postanowiło jeszcze dołączyć. W myśl zasady, że to już może nikomu na myśl nie przyjdzie, a Mikołajowi miło będzie. Kilka minut temu oświadczył stanowczo, że idzie spać, bo już nie może znieść czekania. I poszedł. Śpi. Odczekamy jeszcze cztery godziny, w ciągu których spokojnie zapakuję prezenty leżące obecnie cichutko w szafie. List iście korupcyjny zabierzemy oczywiście, żeby dołączyć do stery dowodów na przyszłość i tylko nie wiem, czy skórkę z mandarynek rozsypać, czy ułożyć ładnie...

 

w ramach usprawiedliwienia się

    Zdecydowanie ze mną lepiej. Już lepiej. Nie wiem dlaczego, ale w tej połowie roku mam mniejszą kontrolę nad swoimi emocjami.Częściej się na mnie odbijają. Być może to zmęczenie materiału. Jakiś czas temu naukowcy amerykańscy zrobili zestawienie poziomu stresu charakterystycznego dla każdego z zawodów. Nauczyciel, według nich, ma poziom taki sam jak kontroler lotów. Coś w tym jest... Ale doradca kulturalny, jak to się obecnie pięknie nazywam, ma prawdopodobnie poziom znacznie większy, a i obowiązków dziwnie dużo. W dodatku, o ile w szkole zawiść jest na porządku dziennym, o tyle w urzędzie i wydziale panuje aura świętej głupoty i spychoterapii, ponieważ wszyscy doskonale wykształcili w sobie umiejętność odkładania sprawy na inny termin bądź inne biurko. Dramat. A właśnie... śniła mi się ostatnio moja szkoła i moje klasy. Kiedy ostatnio byłam u dyrekcji, dopadli mnie uczniowie. A mnie dopadły emocje. Ech... ale musiałam tak zrobić... A może tylko chroniłam swój tyłek? W powiatowym jest zastraszający niż demograficzny. Z roku na rok jest coraz mniej klas. Już w tym roku miałam mniej godzin. Od września prawdopodobnie miałabym tylko dwie klasy. Za dwa lata... nie wiem. A trafiło się. Dyrekcja wiedziała od czerwca o moich planach i dopingowała mnie, bo teraz mogę w pełni ze szkołą współpracować w oparciu o instytucje kulturalne, a jednocześnie zajmuję się również tym, co lubię. Na co dzień coś piszę, robię korektę, rozmawiam z twórcami regionu. I gdyby na tym był koniec. Niestety muszę rozmawiać też z całą rzeszą innych. A przy okazji wyraźnie słyszę rozmowy innych z wielkim pytajnikiem, dlaczego ja, przecież mógłby ktoś starszy, a kogo ja znam, a z kim załatwiałam, a to, a owo, a mieszka w powiatowym, a pracuje nie... Normalnie świat wokół mnie oszalał. A może po prostu niepotrzebnie wyczulił mi się słuch. Chociaż ten akurat wczoraj odmówił mi posłuszeństwa - słyszę niewiele na prawe ucho, które w dodatku potwornie boli. Pewnie niewyleżana grypa w listopadzie. Albo reakcja obronna organizmu. Ale już jest dobrze. Drań cieszy się, bo przecież dzisiaj w nocy Mikołaj będzie krążył nad światem. Właśnie z ogromnymi i ciemnymi z ekscytacji oczkami opowiada o tym, jak trudną drogę on będzie musiał przebyć, bo przecież i powiatowe i inne też, a renifery to chyba już się muszą przygotowywać i dobrze, że Mikołaj zna magię. Faktycznie... dobrze, że Mikołaj zna magię.

sobota, 4 grudnia 2010

o odruchach

- Bo nie chciałam uderzyć w barierkę i mnie odrzuciło w bok i osłoniłam ją i znalazłam się na drugim pasie krajowej i jechał ten tir i nie pamiętam, co zrobiłam, ale jesteśmy w rowie zakopane w śniegu i samochód jest uszkodzony. A ten tir tak strasznie trąbił... A ja jestem w cienkich butach - mówiła odrobinę nieskładnie Ewa wieczorem przez telefon.
    Dziewczynka jest u nas. Obecnie z draniem szaleją na sankach i górce. Ślubny marznie obok górki. Ja gotuję obiad. Czas płynie bez zawirowań i ekscesów. Za to moje emocje w tym roku przypominają elegancką cosinusoidę. Chociaż właściwie sama nie wiem... strach i nerwy to szczyt emocji, czy spadek. Skaczę bowiem od nerwów do euforii. Tyle dobrego, że mam przynajmniej świadomość tego, iż jestem w stanie odczuwać wszystkie dostępne emocje. A to chyba dobrze. Ewa póki co zbiera swoje ciesząc się, że jej dziecko spało wtedy. Niech tak myśli. Będzie jej łatwiej. Nie spała. Spała dzisiaj ze mną i przez sen mówiła wyraźniej, niż Ewa przez telefon.
A ja do swoich rozważań właśnie dołączyłam kolejne... Czy odruch bezwarunkowy ochrony samego siebie nie jest przypadkiem dużo słabszy od odruchu ochrony własnego dziecka. Ale to niech pozostanie teorią, bo lepiej nie sprawdzać w praktyce. klik

czwartek, 2 grudnia 2010

delilah

    Siedzę w przepastnym fotelu, słucham Toma Jonesa, sączę ulubione i właśnie po raz trzeci zaczynam pisać notkę. Słowa ciągle nie brzmią, jakbym chciała. A co właściwie chcę powiedzieć? To, że podjęłam dwie decyzje: nieodwołalnie farbuję w styczniu na rudo włosy, a od jutra się odchudzam. Druga banalna i bez sensu w zasadzie, a jednak. Co do pierwszej... minął okres ciemnych, króciutkich. Potrzebuję dalszych zmian. A może to ostatnie zmiany potrzebują utwierdzenia w kolejnych, dotyczących mojego wyglądu. Już wiem, że tych rudych nie zakręcę. Podobnie jak nie zakręciłam ich, kiedy były w wersji blond przez kilka miesięcy, a wcześniej przez kilka lat. A odcień nie będzie przytłumiony - musi żyć, każdy ma go widzieć, a ja mam mieć jego świadomość. A może chcę powiedzieć, że właśnie skończyłam czytać "Cheri" Colette i "Błazna królowej" Philippy. Dwie książki, które mnie drażniły  i fascynowały. Portrety psychologiczne spłaszczone w pierwszej, naiwna narracja w drugiej. A jednak coś z siebie we mnie zostawiły. I pewnie jeszcze to, że jak zamyka się jakiś rozdział w życiu, to jednak chwilami jest cholernie ciężko. Wszystko poukładałam, wymiotłam, przetarłam, że aż całość się błyszczy i nagle poczułam, że boję się po tak wysprzątanym terenie chodzić. Co jeszcze? Że chyba mam dzisiaj taki dzień, kiedy ktoś musi mnie przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, a życie jest piękne. Tymczasem ślubny nadal pracuje, drań śpi, a do rodziców nie chce mi się pojechać. Poza tym, co ja bym powiedziała, zwłaszcza o tej porze: mam wszystko, ale jakoś tak mi dzisiaj nijako? Przecież sama widzę, że to nie ma sensu. A może chcę powiedzieć samej sobie, że jestem zmęczona. Tak po prostu, po ludzku. I może powinnam zacząć respektować fakt, że jednak jestem tylko człowiekiem... klik