środa, 6 lipca 2011

niedowiarki, czyli kurtka w nosie, udana ekspedycja i arbuzy

- A kiedy będzie lato? - lakonicznie zapytał drań przy dzisiejszym obiedzie.
- Zaraz po porze deszczowej - odpowiedział ślubny bez mrugnięcia powieką.
Nie wiem, iloma naszymi prywatnymi dowcipami nasiąka każdego dnia nasze dziecko, ale poczucie humoru wyrabia mu się w tempie zastraszającym i dorównują mu jedynie (równie błyskawicznie przejmowane) upodobania muzyczne. Ale jedno jest pewne: pora deszczowa trwa w powiatowym od naszego powrotu, a podczas naszego pobytu nad morzem trwała równie bezczelnie. W sumie śmieszne, że kurtki założyliśmy dopiero wysiadając pod domem. Chociaż... kto założył, ten założył, bo o kurtce męża własnego i osobistego zapomniałam w sposób klasyczny zostawiając ją w spokoju i w szafie, co uświadomiłam sobie 60 km od powiatowego. Ślubny powiedział, że wracać nie będzie i ma kurtkę w nosie. Znaczy nos powinien mieć niemały, to tak mu się przyglądam i przyglądam, ale wydaje się być całkiem zwyczajny, więc już sama nie wiem. Pogoda jednak była ku mojej uciesze i ku uciesze pozostałych członków ekspedycji nadmorskiej oraz ku zdumieniu wszystkich rodziców, krewnych i znajomych, tudzież wtajemniczonych sąsiadów, którzy każdego ranka myśleli, że marzniemy moknąc, a my wygrzewaliśmy się leżąc. Dobrzy ludzie podobno tak mają. Musieliśmy zatem mieć w okolicy Ustki co najmniej jednego dobrego ludzia. Nikt nam jednak nie chce w to uwierzyć, podobnie jak w pogodę. W sumie w to, że drań pożarł większość kurczaka przygotowanego przez Asię, która nas w drodze powrotnej ugościła, nakarmiła, przenocowała i (o dziwo!) zaprosiła ponownie, ja też nie mogę uwierzyć, a widziałam na własne oczy, więc nie dziwię się już niczemu. Nawet temu, że w lipcu jest listopad. Czytam Cejrowskiego, zajadam z draniem melony i arbuzy, oglądam komedie Bareji oraz zdjęcia z wakacji, które częściowo na blogu draniowatego drania, czyli tu i odpoczywam. Taaak...

niedowiarki, czyli kurtka w nosie, udana ekspedycja i arbuzy

- A kiedy będzie lato? – lakonicznie zapytał drań przy dzisiejszym obiedzie.
- Zaraz po porze deszczowej – odpowiedział ślubny bez mrugnięcia powieką.
Nie wiem, iloma naszymi prywatnymi dowcipami nasiąka każdego dnia nasze dziecko, ale poczucie humoru wyrabia mu się w tempie zastraszającym i dorównują mu jedynie (równie błyskawicznie przejmowane) upodobania muzyczne. Ale jedno jest pewne: pora deszczowa trwa w powiatowym od naszego powrotu, a podczas naszego pobytu nad morzem trwała równie bezczelnie. W sumie śmieszne, że kurtki założyliśmy dopiero wysiadając pod domem. Chociaż… kto założył, ten założył, bo o kurtce męża własnego i osobistego zapomniałam w sposób klasyczny zostawiając ją w spokoju i w szafie, co uświadomiłam sobie 60 km od powiatowego. Ślubny powiedział, że wracać nie będzie i ma kurtkę w nosie. Znaczy nos powinien mieć niemały, to tak mu się przyglądam i przyglądam, ale wydaje się być całkiem zwyczajny, więc już sama nie wiem. Pogoda jednak była ku mojej uciesze i ku uciesze pozostałych członków ekspedycji nadmorskiej oraz ku zdumieniu wszystkich rodziców, krewnych i znajomych, tudzież wtajemniczonych sąsiadów, którzy każdego ranka myśleli, że marzniemy moknąc, a my wygrzewaliśmy się leżąc. Dobrzy ludzie podobno tak mają. Musieliśmy zatem mieć w okolicy Ustki co najmniej jednego dobrego ludzia. Nikt nam jednak nie chce w to uwierzyć, podobnie jak w pogodę. W sumie w to, że drań pożarł większość kurczaka przygotowanego przez Asię, która nas w drodze powrotnej ugościła, nakarmiła, przenocowała i (o dziwo!) zaprosiła ponownie, ja też nie mogę uwierzyć, a widziałam na własne oczy, więc nie dziwię się już niczemu. Nawet temu, że w lipcu jest listopad. Czytam Cejrowskiego, zajadam z draniem melony i arbuzy, oglądam komedie Bareji oraz zdjęcia z wakacji, które częściowo na blogu draniowatego drania, czyli tu i odpoczywam. Taaak…