wtorek, 1 stycznia 2013

Everything at once

    W pracy zrobiłam porządki wczoraj. Sterty papierzysk uporządkowałam wkładając do odpowiednich segregatorów, którym nadałam nazwy na nowych karteczkach. Dwa ogromne kwiatki zostały wyrzucone. Kojarzyły się. Przytłaczały. Stolik dla tych, którzy mogli przysiąść przy kawie/herbacie/wybieraj wylądował u chłopaków, biurko złączyłam tyłem z biurkiem stażystki - mam ją na wprost i na oku, a dzięki temu do pomocy bezpośrednio. Stare kalendarze bez skrupułów trafiły do niszczarki. Przewiesiłam obraz z pegazem. A potem siadłam do sprawdzenia zaiksu. Był zrobiony dobrze. Wróciłam dwa tygodnie przed świętami do pracy, bo nie ogarnęłabym wielu spraw wraz z nowym rokiem. Bo tak... wróciłam. Tak... wyników nadal nie ma. Tak... nawet się już nie denerwuję, bo co ma być, będzie. Życzeń w tym roku nie składałam zbyt wiele, a telefon leżał nieużywany prze okres świąt. Od wczoraj wokół mam nowy rok. Stary wymiotłam skrupulatnie. Od dzisiaj zwykły dzień. Po prostu. Z nowymi emocjami i postanowieniami. Chociaż te ostatnie zrobiłam bez wypowiadania na głos. Wiem, czego chcę. Szczęścia życzę i Wam. klik

ze stycznia ubiegłego roku, czyli zapisane w arciwum było, a ja robię porządki

    Jestem. W domu. Ale właściwie to już nie wiem, gdzie dzisiaj byłam. Niby byłam pewna, że w miejscowości X, ale chwilami miałam wrażenie, że wtargnęliśmy na plan filmowy Rancza Wilkowyje. Kiedy bowiem rozglądałam się po okolicy i podziwiałam odchodzące miejscami z okolicznych budynków płaty farby, trzech panów z bełtami marki wino wyjrzało zza framugi drzwi sklepowych po to, aby się schować według siebie szybko i wychynąć ponownie, ale już ze szczerym uśmiechem i zainteresowaniem malującym się na twarzach wystających spod fantazyjnie naciągniętych na łepetyny zadziwiająco niegustownych czapek. Ten typ pijących wino, które zapewne jest ich ulubionym, ma istny dar do dobierania garderoby i przykładania ogromnego znaczenia do wyglądu nakrycia głowy. Nie mam pojęcia, gdzie oni takie czapki znajdują. Tak samo, jak nie mam pojęcia, dlaczego zawsze mają jasne spodnie, gustem co prawda dorównujące czapkom, ale jednak zadziwiające kolorem, jeśli weźmie się pod uwagę jakże intensywny tryb życia i niezmiernie ułański jego charakter. Ale wracając do początku... opowieści, ponieważ podróży to był akurat już końcowy etap w dniu dzisiejszym: panowie wychynęli, schowali się i jakby nabrawszy odwagi przestąpili próg sklepu z życiodajnym napojem.
- Chłopaki mają dzisiaj udany dzień. Coś się dzieje, będą mieli o czym rozmawiać - powiedział towarzyszący nam ugarniturowany pan, a ja w pierwszej chwili parsknęłam śmiechem. Staliśmy bowiem przed zabytkowym kościołem i próbowaliśmy dociec wyobraźnią, jak on będzie wyglądał po rewitalizacji mającej nastąpić niebawem, w co właściwie nikt i tak nie wierzył. Jednak w drugiej już chwili, kiedy rozejrzałam się po pustostanie miejscowości i totalnym spowolnieniu wszystkiego, co było wokół, już się śmiać przestałam. No... generalnie był kościół, panowie, ławeczka, sklep, skwerek, kilka domów, gniazdo bocianie, dzwonnica. Tymczasem panowie postanowili się zbliżyć i po wykonaniu karkołomnych kilku kroków, zasiedli na ławeczce. Tak, to zdecydowanie było ciekawe, co my robiliśmy. Pomyślałam nawet, że ja pewnie też bym piła, gdyby jedyną atrakcją dnia były praktycznie nieporuszające się w danej chwili osoby, które skądś przyjechały i gdzieś zaraz pojadą, tymczasem po prostu oddychają. Ale panowie się rozkokosili, zaczęli rozmawiać, a szkło zaczęło krążyć intensywniej pomiędzy spragnionymi rękoma. No tak... się wybrałam co prawda jak stróż w Boże Ciało na obcasach i w niezapiętym płaszczu, bo przecież ja płaszcza tweedowego nie zapinam, a wiatr mało głów nie urwał. Zmarzłam. W sumie lubię marznąć i są chwile gdy tego nie czuję, ale po głębszym zastanowieniu wyglądałam dziwnie. Musze przyznać. Z ich punktu widzenia byłam dziwakiem.