środa, 16 października 2013

widok z okna

- Masz niesamowity widok z okna... - podszedłeś do mnie cichutko, kiedy nalewałam kawę do filiżanek. 
Byłeś w poprawnej odległości ode mnie... A jednak zagęszczone podnieceniem powietrze iskrzyło.
Czułam twój oddech na karku, ramionach i plecach, których nie zdążyłam w porę przykryć, zasłaniając sweterkiem bluzkę na ramiączkach.
Czułam oddech, jego ciepło i... gęstość. Gęstość myślami zwielokrotnioną. Myślami, które o mój kark się obijały.
- Niesamowity... zawsze tak tu wszystko wygląda? - Stanąłeś tuż za mną. Zasłoniłeś mnie zupełnie. Ciepły prąd przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa...

Nie odwróciłam się, żeby spojrzeć ci w oczy.
Nie chciałam potwierdzenia, że patrzysz.
Bałam się, że włosami połaskoczę twoje usta.

Nie mogłeś opanować głosu. Przymykałam oczy i wsłuchiwałam się w ciepły, rozedrgany tembr, w którym brzmiał wyraźnie nieudolnie ukrywany erotyzm.

Nie mogłam opanować lekkiego drżenia rąk, gdy podnosiłam filiżankę...

                                                                   ***

 Taak... dzisiaj piłam z tobą najbardziej podniecającą mnie kawę... w najbardziej nierealnym na spotkanie z tobą miejscu.

Faktycznie... mam niesamowity widok z okna. Zwłaszcza jeśli spojrzę w nie twoimi oczami.
                                                                                               
                                                                              powiatowe, dawno temu

niedziela, 13 października 2013

Weronika postanawia umrzeć...

    ... to obecny klasyk czytany mi przez lektora, kiedy o świcie zmierzam poprzez puszczę do powiatowego. Drugiego powiatowego w moim życiu. A Weronika pozornie niecelowo zaczęła zmieniać coś w nim, odkąd słucham o jej zamiarach i okolicznościach, w jakie wpadła niczym śliwka nie do kompotu. Droga poprzez puszczę jest przecudna! Zapewne pisałam już, że uwielbiam kolory jesieni. Taaak... musiałam wywlec na światło blogowe nie raz swoją euforię obwarowaną sakramentalnym warunkiem, że moje uwielbienie jesieni wzmacnia się wraz ze światłem słonecznym.
Szybko rzuciłam oczami, patrzącymi obecnie przez szkła okularów, na poprzedni wpis i za nic nie mogę pojąć, że minął miesiąc. Minął i już go nie ma, chociaż szpilki są, zastukały jeszcze razy kilkanaście i dały kolejne sukcesy. Dwa sceniczne, a pozostałe takie po prostu i zwyczajne, choć dla niektórych nieprawdopodobne.
Pisałam, że nad wyraz lubię swoją pracę? Lubię. Tak. I wcale się tego nie wstydzę. Ostatnio byłam w stolicy na zebraniu niezwykle ważnych i poważnych akcjonariuszy. Ugarniturowani panowie starali się pokazać swoją wagę, przewagę, rozwagę i sami nie wiedzą co jeszcze. A ja i szefowa spędziłyśmy miłe godziny na rozmowach prywatnych. O życiu. O ludziach. O planach. O przeszłości. "Zyskujesz bardzo przy bliższym poznaniu" - stwierdziła. Hm... tak... to jest ten moment, kiedy przełożeni i współpracownicy zaczynają podejrzewać, że jednak niczym Poświatowska "mam ręce stopy usta i całą tę resztę balast który przez chwilę trzyma mnie w okolicy życia" i że nie wypełzam rano z formaliny, aby późnym wieczorem znowu do niej wleźć. A może to jedna z tych ostatnio coraz częstszych chwil, kiedy się odsłaniam przed tymi, co nie powinni znać mnie od strony innej niż zawodowa? Czemu to robię? Przywykłam po upływie trzech lat do ludzi i miejsc na tyle, że daję poznać prawdziwą mnie? Może... Może nie wspomnę o pochwałach za wielką imprezę, której się obawiałam w poście poprzednim, ale zaznaczę, że udała się następna jeszcze trudniejsza. Dodam opanowanie i racjonalizm, którego dotychczas nie wykazywałam w takim natężeniu i radość z przeprowadzki do nowego budynku. Mam piękny pokoik. Z oknem południowym i widokiem na kościół okolony sosnami. Cisza. Spokój. Grafiki surrealistyczne na ścianach i pegaz. Minimalizm mebli stojących na gresie dopełnił mojego chcenia. I biurko z szufladami zamykanymi na klucz. Pani dostała nowy fotel. Obrotowy we wszystkie strony. Śmigam na nim niczym nowym piórem po kartkach papieru z ramówką. Czuję każdą cząstką mnie, że jestem we właściwym miejscu i czasie, a dwudniowa konferencja zorganizowana przez Park Krajobrazowy wywołała u mnie natłok myśli pozytywnych zdążających do stwierdzenia, że ta bliskość puszczy to dar od niebios w momencie życiowym, którego w innym miejscu nie zniosłabym równie dobrze.
Spotkanie z Małgorzatą Kalicińską dopełniło moje ostatnie przemyślenia. Wspaniała i ciepła osoba, którą śmiało można zaliczyć do grona zołz z pazurrem. Skłoniła mnie do pewnych decyzji, ale o tym kiedy indziej.
Mąż mój własny i osobisty zanurza się w świecie swoich liczb i tabel. Wykresy i statystyki uzupełniają jego ciekawość o wartościach ujemnych i PKB. Pasje liczbowe przekłada również na dane podczas spotkań Rady Rodziców. I jeszcze kilku innych, o których potem. Pasja do liczb kiełkuje również w draniu. Ciekawa jestem, jaką to dziecko będzie miało duszę. W całej rodzinie ściera się bowiem pasja humanistyczna z ukochaniem matematyki. Ja zaczynałam studia równolegle na wydziale matematyki i cywilizacji śródziemnomorskiej na najstarszej uczelni w kraju mieszczącej się zaledwie dzieścia minut szybkim krokiem od Wawelu. Mąż mój pasjami ogląda liczby i układa je w wartościowe szeregi danych, z chęcią dając się porwać w wiry kulturalno - literacko - historyczne. Zobaczymy... Na razie zobaczyliśmy kolejne sukcesy na murawie. Chłopcy wyszli z grupy. Kolejne starcia ligowe wiosną. Teraz towarzyskie. A te spowodowały, że trenerka na korcie dokręciła śrubę. Przed nim dwa turnieje w stolicy.
Kolacje jedzone przy stole dają nam możliwość ponownego poznawania się. Dziecko nasze staje się osobą. Mąż mój własny i osobisty coraz bardziej mnie ciekawi. Ja nadal śmieję się z jego dowcipów. Kocham ich bardzo. Przestałam reagować nerwowo na zapytania szwagra i teściów, kiedy drugie dziecko. Kiedy? To przecież proste: kiedy ono samo zechce się zjawić. Widocznie to jeszcze nie jego moment. Naprawdę ludzie wielu spraw nie rozumieją, chociaż są śmiesznie oczywiste.
Dochodzi 17:00, a to czas dobry jak każdy inny na kawę, zatem idę, aby ją zaparzyć w filiżance z krwistoczerwonymi makami. Chłopaki śmigają na boisku. Koty śpią obok mnie. "Kotka na rozgrzanym blaszanym dachu" rozemocjonowała mnie po raz kolejny. Newmana też uwielbiam. Od co najmniej dwudziestu lat. Podobnie jak Janis. No dobra koniec, kawa, etc!


PS. "Mamusiu!! zobacz moje mięśnie na tym zdjęciu!! Widać je, prawda? No powiedz mamusiu!!" drań całym impetem oparł mi się na ramieniu, aby zawisnąć nad laptopem i ku rozpaczy swojego rodzica męskiego wodzić paluszkiem po monitorze stukając dynamicznie w matrycę.
Nooo... chyba tak. Chyba je widać. Jeśli się spojrzy bez wskazań drania. Zdjęcia dostaliśmy w tym tygodniu. Jakiś tysiąc zdjęć z obozu. Pokazują one nie tylko te owe mięśnie, ale także jak drań grał na automatach, jadał kilka lodów dziennie i wariował na przykład ten i tamten na zabawach typu tańce i karaoke. Trochę źle się czuję podpatrując go w ten sposób. Wolę skupić się na tych mięśniach. Hm... są czy ich nie ma? "Oto jest pytanie" jak to mawia dziecko moje nie chcąc wcale przyjąć do wiadomości, że dawno temu ktoś już je zadał stając się niezwykle sławnym. Ot! taka nasza prywatna metatekstowość dnia codziennego.