Jedne z życzeń, które
otrzymałam, skłoniły mnie do zajrzenia w swoje zakamarki blogowe. Zabawne...
Jeden klik! i przeszłość mam jak na dłoni. A z nią i zapachy i smaki, i nawet
barwy. Oj... doskonale pamiętam układ mieszkania w kamienicy. Tak, ta kamienica
była ważna w moim życiu. Czy żałuję? Nie, to nie o to chodzi. Raczej tęsknię.
Nie było wczoraj w oknie
sypialni widoku katedry i chłodnego powiewu. Nie było wieczorem świecących kuli
nad czerwonymi hydrantami. Nie było nawet filiżanki, w której piłam poranną
kawę. Nie mruczały dwie moje koty. Nie panoszyły się dumnie piwonie przynoszone
przez cały dzień i ciasno upychane w wazony. Nie było tych, którzy je
przynosili. Poza mamą. Były za to róże ogrodowe. W pracy. Pachnące i sobą i
powietrzem. Żółte, białe, pomarańczowe, herbaciane, czerwone, poplątane w
kakofonii barw. I potwornie kujące. Ogrodowe. Takie, jakie dostawałam zawsze od
dziadka do 18 urodzin. A to już daje do myślenia...
Pamiętam, że na Zielone Świątki
moja prababcia musiała mieć w domu tatarak. Dlaczego? Niestety jest to kolejne
pytanie, które wykluło się dopiero z czasem.
Dopiero wieczorem poszliśmy
dzisiaj na mszę. Wieczorem, chociaż była ona cały dzień w świadomości. Nie jako
przymus, czy konieczność. Raczej jako wybór i chęć. Bez gonitwy z czasem i
przestrzenią. Po prostu. Tak pewnie miało być. - Po co ci to na palcu - zapytał
Drań gdzieś między Główną, a Natolińską. Jak mu wytłumaczyć? Nie wytłumaczyłam.
Nawet nie spróbowałam. TO moje i dla mnie. Jest i już. I będzie, dopóki będzie.
Aż samo postanowi się zmienić. Uśmiechnęłam się właśnie do swoich myśli. Cieszę
się, że wtedy dałam się namówić na tak przełomową w moim życiu podróż wgłąb
siebie, wiary i emocji. Znowu święto. Nie. Nie ma przypadku. I nie ma chaosu w
tym, co teraz piszę. Zatem: Bazylika. Ludzi trochę. Więcej wolnych ławek. Puste
konfesjonały. Otwarte drzwi i wpadające światło wprost na figurę. Za nią
wyraźnie ludzki gest. Nad tabernakulum witraże. Czekałam na deszcz i burzę.
Powietrze stało w miejscu. Chłód murów wcale nie dawał złudzenia, że jest
inaczej. Dziwiło tylko to światło. Świadomi burzy, nie wzięliśmy parasola. Po
takim dniu deszcz na skórze byłby przyjemnością. Początek. Wyznanie. Drugi
ksiądz. Tak, to ten zmierzający w kierunku. Kiedy zawisła stuła na swoim
miejscu eksponując srebrny haft, podniosłam się z miejsca i u celu już
zdziwiłam ilością osób. No tak... Dlaczego niby tylko ja mam mieć taką potrzebę
w tym dniu. Usiadłam tam, już, blisko. Drań podszedł do mnie po kilku minutach
z tym samym zamiarem. Msza, odczytanie listu, kolejka bez zmian. Ktoś
potrzebował długiej rozmowy. Ciało i krew. Wreszcie ja, moja kolej znaczy.
Rozmowa. Otucha. Pewność. Kręgosłup moralny? Raczej obiektywne spojrzenie
poprzez pryzmat wartości. Tak, to mi jest potrzebne. Nigdy nie wierzyłam, że to
możliwe. Stało się. Rada silnie wbita w podświadomość. Podniosłam się. Filar.
Komunia. Tylko dwie osoby na schodkach. Ostatnie. Przyspieszyłam kroku.
Pomiędzy nawami zbyt wyraźnie było słychać moje kroki. Ksiądz zaczekał.
Najpiękniejsza komunia w moim życiu. Siadłam obok ślubnego. Za chwilę dołączył
drań. Początek czerwca, a on opalony jest na złoty kolor. Pamiętam czasy, kiedy
się nie opalał wcale. Po migdałach to się zmieniło. Całe szczęście.
Burza przeszła bokiem. Przy
pierwszej intensywności deszczu wiatr przygiął gałęzie drzewa na nasze okno
kuchenne. Akurat patrzyłam, czy drań wraca z piłką do kosza pod pachą. Wszedł
ze zmoczonym karkiem i kroplami deszczu na ramionach.
- Jest jeszcze to ciasto z
galaretką?
- Jest.
W zasadzie to o pogodzie
Od czwartku piwonie panoszą się
w wazonach. Pachną mocno. Purpurowe. Sama nie wiem, który ich kolor lubię
najbardziej. Czytam, spaceruję z draniem i opycham się truskawkami. Uwielbiam
truskawki. Kapsuła spa co prawda rozleniwiła mnie wczoraj, ale za to spałam w
nocy jak zabita i dzisiaj dopiero wielki kubek kawy z mlekiem zmotywował mnie
do podniesienia się z chłodnego prześcieradła i pościeli, której kolor graniczy
z czernią i czekoladowym brązem. Jeszcze kilka dni temu prawdopodobnie byłabym
na dodatek i potargana, a drań zaśmiewałby się razem ze ślubnym, ale w piątek
obcięłam włosy. Dzisiaj wskoczyłam w japonki i szorty. Pelargonie kwitną jak
dzikie, róże zmarzły jednak, a przysiadające na nich sikorki najbardziej lubią
zajadać w karmniku okruszki ciasta drożdżowego. Wychowały mnie już sobie. Mam
nawet wyrzuty sumienia, jak muszę dać ptaszydłom coś innego. Mój świat
znieruchomiał i zmienił czasoprzestrzeń od środowego popołudnia. Odpoczęłam.
Dom staje się powoli magiczny, chociaż nadal wspominam fakturę ścian w starym
mieszkaniu i kolor światła. Drań odkrywa każdego dnia jakąś tajemnicę
przedbloku albo zabloku i ekscytuje się wszystkim, a ja cieszę. Czekam na
wakacje. Łapię już na nie oddech. Boję się planować. Dzisiaj mieliśmy wrócić z
wyprawy. Powódź plany zmieniła. Przeraża mnie ona i niepokoi coraz bardziej.
Kraj nad Wisłą męczy mnie coraz bardziej i przydusza. Hm... no właśnie. Właśnie
próbuję wytrawne mołdawskie i staram się nie zatapiać w myślach o tym, co
postanowione.
Pani...
... wzięła długą,
nieprzyzwoicie długą, aromaterapeutyczną i zaskakująco chłodną kąpiel... I tak
dobrze ogromnie pani było...
Pani już w koszulce, z mokrymi
włosami i boso wyszła na balkon zabierając ze sobą jedynie myśli i ulubiony
kielich ulubionego cabernet sauvignon... Pani oparła się o barierkę, mając w
nosie wszystkich ewentualnych gapiów z naprzeciwka i tych z ulicy, którzy
przemykali krokiem szybkim, a niekiedy spacerowym w sobie jedynie znanym
kierunku. Pani wyprostowała przedramiona i mocno uchwyciła czaszę ulubionego.
Spojrzała pani w niebo ciemniejące i zauważyła jego swój ulubiony niebieski
kolor Chagalla... Taki cichy i delikatny, łagodny i głęboki...
Pani zamyśliła się nad tym
wszystkim, co dzisiaj miało miejsce i zastanowiła, co dalej... Pani rozczuliła
się nad słowami prawdziwymi, mówionymi z serca osób bliskich, chociaż oddalonych
albo kilkaset kilometrów, albo jeszcze więcej. I zastanowiła się pani nad tymi
wszystkimi pętelkami losu, kiedy mimo oddalenia emocje i bliskość dają znać o
sobie...
... pani stałaby tam jeszcze
pewnie i nawet wpatrzona w odcień chagallowski, zatopiona w myśli własne nie
zauważyłaby pustego ulubionego... - Trzeba było przełożyć na wczoraj albo
sobotę - powiedział ślubny - byłoby hucznie, uroczyście i liczebnie... - Nie
mogłam przełożyć, bo pętelka moja dzisiaj się dopełnia - powiedziała pani... gładząc
łepki piwonii... Jedynych kwiatów, które w tym dniu od początku dostaje.
jeden w roku dzień
Cisza jeszcze mnie otula
ogromna... I ogarnia mnie taki spokój przed burzą wewnętrzną spowodowaną
myślami biegnącymi wstecz, przez wspomnienia do początku. To wtedy tworzył się
mój układ planet i astralna przyszłość. Jeszcze kilka kwadransów i moja
supernowa zabłyśnie... Pewnie za kilka godzin mieszkanie przesiąknie zapachem
piwonii - moich pierwszych kwiatów, które dostaję raz w roku. Zawsze tego samego
dnia. Mija trzecia dekada. To nasuwa refleksje. Dobrze mi tu i teraz i w tym
wcieleniu. Choć nie zawsze łatwo było i cicho i spokojnie. Cieszę się że
jestem. Tu i teraz i z tymi ludźmi, których tak bardzo kocham.