sobota, 31 stycznia 2009

czy można kochać czyjeś dziecko?

    Już mnie wcale nie zdziwił, ani nie wzruszył dzisiejszy buziak dziewczynki na dzień dobry i pełna torba ze spakowanymi przez nią w ukryciu różnymi różnościami, która wylądowała na moich butach z automatycznym pytaniem "prawda, że mogę iść do was?" Prawda, prawda...
I tak sobie teraz patrzę na te dwa łepki małe i zastanawiam się nad wszystkim. Nie jest prawdą, że dziewczynka wypełnia jakieś moje instynkty macierzyńskie, bo te realizują się przy draniu bardzo intensywnie. Nie jest prawdą również, że podświadomie chcę córeczkę, bo mogę ją przecież mieć. A nawet jeśli będę miała kolejnych pięciu synów, nie zmieni to mojego podejścia do sprawy dziecka konkretnej płci, ponieważ dziecko kocha się za to, że w ogóle jest, a nie za to, że jest chłopcem czy dziewczynką. I może jestem masochistką, ale chętnie przeżyję kolejną ciążę, poród, karmienie, pieluchy, niedospane noce, więc... dziewczynka jest...? No właśnie. Czy można kochać czyjeś dziecko? Można. Czy każde wobec tego nieswoje kocha się tak samo? Chyba nie. Co zatem wypełnia we mnie dziewczynka, a co ja wypełniam w jej życiu, bo chyba i to pytanie powinnam sobie już zadawać? A przecież dopiero rok temu poznałam Luizę i dziewczynkę, kiedy to po powrocie do powiatowego wracały powoli dawne znajomości. Po pięciu miesiącach odgrzanej znajomości On sobie pozwolił na zawał pierwszy i ostatni, rozległy jak jasna cholera, zostawiając swoje dziewczyny same. Matoł i dureń. Sam tego pewnie żałuje bardzo. Może to wtedy coś we mnie pękło? Bliski kolega ślubnego, z takim samym poczuciem humoru i podejściem do życia co ślubny, w tym samym wieku, tak po prostu z dnia na dzień przestał być, zostawiając dziewczyny z obowiązkami i kłopotami ponad ich siły. Może to wtedy, kiedy ślubny w kościele przestał być w moich oczach chłopakiem, a stał się mężczyzną z charakterystycznymi tylko dla facetów bólem i powagą wypisanymi na twarzy i kiedy to doszłam do dziewczyn, biorąc je za ręce i w myślach prowadziłam swój dialog - monolog z...? No właśnie, z kim? Z nim? Może i z nim. Zapewniałam wtedy przecież i jego i siebie, że zawsze będę blisko nich. Jestem blisko.
"Musimy kupić drugi fotelik do samochodu" - zasugerowałam ślubnemu, kiedy sprzątaliśmy po kolacji. "Mhm" - odpowiedział ślubny całując mnie w czoło. A jaki on ma do tego wszystkiego stosunek? Jest naturalny i wszystko przyjmuje jako rzecz oczywistą - nie dziwi się i chyba nie zastanawia. Czy chciałby mieć córkę? Mówi, że zdrowie dziecka jest ważniejsze, niż płeć. Cały ślubny... Racjonalne podejście do życia. Póki co wiem, że najodpowiedniejszy moment na dziecko przegapiliśmy jakieś dwa lata temu. Teraz będzie, kiedy będzie. Każda chwila jest równie dobra, co równie duży zamęt wprowadzająca. No tak... więc jednak myślę o tym. Myślę. Jasne, że myślę, ale nie jest to myśl nachalna - mam wszystko, czego chciałam od życia. Brzmi może patetycznie, ale jednak - jesteśmy zdrowi, mamy siebie i jesteśmy szczęśliwi. Jeśli dane nam drugie dziecko, to we właściwym dla siebie momencie się pojawi. Reszta to rzecz nabyta.
Ale co z dziewczynką? Jaką pustkę wypełnia? Jaką my wypełniamy w jej świecie? Najszczęśliwsza i rodzic mój płci męskiej też nie mogą się nadziwić, że dziewczynka aż tak do nas lgnie. Brakuje jej wyraźnie dziadków, bo i ich została pozbawiona przez życie. Najszczęśliwsza przygarnia ją delikatnie, a ona chętnie się temu poddaje - cieszy się, że ma wspólną z draniem babcię Anię. Rodzic płci męskiej jest natomiast w jej oczkach obrazem dziadka, który dużo opowiada, siedząc w fotelu mięciuchu z wysokim oparciem.
"Wiedziałam, że z dziewczynką dzisiaj wrócicie" - powiedziała przed chwilą przez telefon najszcześliwsza. "Okryj maluchy pierzynkami, bo noc będzie mroźna " - dodała.
Idę zatem po pierzynki...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz