Sobota.
Późne popołudnie. Słońce grzeje, co jest miłą odmianą po kilku dniach
deszczowych. Idziemy. Niespiesznie. Luluś drepcze przed nami. Jakby wiedział,
dokąd mamy zamiar dojść i jaką drogą. Stare miasto mijamy nie jego środkiem.
Ulica Szewska. Wąska i kolorowa. Przy walących się kamienicach małe
restauracyjki. Miłe. Na pewno kiedyś do nich wejdziemy. Z zewnątrz klimatyczne.
Obrazek jak z krakowskiego Kazimierza. Zaczyna mruczeć mi coś w środku. Znaczy
na pewno tak jest. Odpadający miejscami tynk nie razi, a jasne ściany i
odbijające się w nich słońce mile kontrastują z ciemnymi ramami okien. Z lewej
strony, za linią zabudowy, są ulica i rondo. Idziemy. Szewską. Dalej. Z prawej
ślady po wyburzonej kamienicy. Dużej. Teren ogrodzony, a na szczątkach kolejnej,
która musiała być w oficynie, ktoś uparcie mocuje podpory. Bez sensu, bo na
piętrze. A może z sensem. Nie zastanawiam się nad tym w tej chwili... Z lewej
ściany frontowe jakiegoś domu bez dachu, bez okien i drzwi. Wewnątrz panoszą
się bujnie drzewa. Na oko 6 - 7 letnie. Idziemy. Pełno dźwięków wokół. Za nami
miarowy stukot mocowanych podpór. Przed nami kakofonia. Muzyka. O ile to można
nazwać muzyką. Chyba nie mi oceniać, grunt, że komuś sprawia radość. Zatem...
muzyka. Jakby na przekór dźwiękom grupka maluchów usmarkanych po pas ściga się
na rowerkach kompletnie nie zważając, że brama, że ulica z kocich łbów, że może
jakiś samochód... Kolejna kamienica. Ładne kwiaty w doniczkach na parapecie.
Nisko osadzone okna. Ładne pręty bramy. Hałas dobrej zabawy dziecięcej. Grupka
rozbawionych dzieciaków tworzy niesamowity żywioł. Zerkam zaciekawiona. Kilku
chłopców z mokrymi od potu grzywkami gra w piłkę. Dziewczynki w kolorowych
ubraniach biegają pomiędzy murami - chyba się ścigają. Ktoś w dali skacze na
skakance. Patrzę z zachwytem. Tak. Dosłownie. Klimatyczne. Idziemy. Drugie
skrzydło tej samej bramy, mur, nekrolog, na nim długie nazwisko czarnym tuszem
na tle bez grafiki. Obrazek intrygujący. Pomimo, że idziemy, czuję się
emocjonalnie zatrzymana w czasie. Życie trwa dalej. Barwne i wesołe. Po raz
kolejny koń generała Józefa Bema przeskoczył jego grób na sposób norwidowski.
Koniec sceny pierwszej.
miasteczka. Wiem, że mąż mój własny i osobisty tylko zobaczy wyraz twarzy i ogłosi powrót do domu. Wie, że to zbyt trudne. Nie chcę, żeby widział. Muszę walczyć. Dźwięki wżynają się boleśnie we mnie. Patrzę na miasteczko w dole. Próbuję zapomnieć, że za plecami mam kilka hełmów z piórami. Ładne te pióra. Podczas Bogurodzicy mąż mój własny i osobisty pokazał mi je mówiąc, że pięknie falują w rytm. Fakt. Falowały. Pięknie. Jego myśl trafna i miła. Podoba mi się ta myśl. Ale czasem ja nie lubię falowania. To jak na łódce bez wioseł. Horyzont ucieka. Wżyna się podprogowo. Koncentruję się na napisach w dole. Jest lepiej. Walczę ze sobą, żeby wrócić twarzą do zgiełku i znaleźć jakiś punkt, na którym skoncentruję uwagę. Robię to powoli. Wzrokiem omijam pióra. To trudne. Patrzę przed siebie. Na wprost mnie kobieta. Wiek trudno ocenić. Bardzo gruba. Wiem... powinnam bardziej politycznie, ale nie da się. Zaczynam zastanawiać się, jaka to może być choroba. W zasadzie zaczynam jej współczuć. To musi być coś poważnego. Wyraźnie ma ograniczoną możliwość ruchu. Patrzę. Bez oceny. Nagle obok niej siada chłopiec. Jeśli to choroba, to on też ją ma. Ma też siatkę ciastek w ręku. Odwracam głowę w kierunku męża własnego i osobistego powoli, bo jeszcze czuję, że komórki ćmią boleśnie. Hura! Tylko ćmią, ale jednak. Wracam do punktu, czyli kobiety. Nie wierzę. To nie może być prawda. Trzyma w ręku but. Granatowy, płócienny, na białej koturnie. Trzyma go przy twarzy i wącha. Nie dowierzam samej sobie. Znowu kieruję głowę w stronę męża. Mojego. Jego wzrok potwierdza, że nie mam omamów. Co jest pocieszające. Wracam do punktu. Szok. Kobieta trzyma but w ręku. Nie. Już nie przy swoim nosie. Podsunęła go pod nos tego chłopca. Patrzę nadal. Nie mogę wykonywać tak często ruchów głową przy tym rodzaju bólu, nawet jeśli już tylko ćmi. Kobieta stawia
but na ziemi i wsuwa w niego stopę.
co za kobieta? a otyłość jest dziedziczna, głównie dlatego, że dzieci nie wiedzą co jeść powinny a co nie :(
OdpowiedzUsuńa bólu głowy nie zazdroszczę, mam nadzieję że jest lepiej