poniedziałek, 29 grudnia 2008

o zakupach i o kawie, czyli wszystko przez ślubnego

    Dlaczego właściwie dziewczynka nie ma u nas swojej piżamki? No dlaczego? Nie wiem. Ślubny też nie wie. A powinien wiedzieć on, skoro ja nie wiem. To jest nie do przyjęcia, aby o czymś ani jedno, ani drugie nie wiedziało. Przecież musi być jakaś równowaga w przyrodzie, nie? Skoro ja nie wiem, to wiedzieć powinien on. No bo jak on czegoś nie wie, to ja to wiem na pewno. Na pewno... Taaak... No ale to prowadzi tylko do jednego wniosku: na najbliższych zakupach muszę takową nabyć. A dlaczego? A dlatego, że humanitarnie dla siebie ewakuowałam się dzisiaj z draniem z domu, kiedy to ślubny rano z kubkiem kawy w ręku oświadczył, że dzisiaj w domu pracować zamierza. I jak tylko wyobraziłam sobie ten serwer gryzący się z ruterem i te sterty przewodów i te jęki ślubnego i sprzysiężenie się wszystkiego przeciw programowi i serwerowi i jeszcze czemu tam, co ślubnemu do szczęścia potrzebne, ubrałam drania poprosiłam o kartę albo kasiorę i czmychnęłam na zakupy. No w sumie to daleko nie pognałam, bo już koło domu część wydałam na lampę, która stoi na stole, świeci od góry i od dołu i wygląda bardzo ładnie i jak tylko ją zobaczyłam, to musiałam ją po prostu mieć. Właściwie to nie wiem, jak do tej pory mogliśmy nie mieć takiej lampy... To po prostu pozostanie dla mnie sprawą nieodgadnioną... Normalnie wpisuje się we wnętrze i uzupełnia je, a ja patrzę na nią i upewniam się, że ślubny nie ma mi za złe kolejnej lampy, bo ja oprócz butów zaczęłam ostatnio mieć manię lamp. Lustra za to mi w tym roku minęły. I to same jakoś tak wzięły i po prostu minęły, chociaż w zasadzie to i tak nie byłoby już ich gdzie wieszać. C'est la vie... i tak ślubny mnie kochać musi, a tak to przynajmniej ciemność mu nie grozi.
Nabyłam zatem lampę. Ale przecież nie będę z lampiskiem  żarówkowym odgórnym i oddolnym biegać po mieście, więc zadzwoniłam po męża własnego i osobistego i nakłoniłam go do porzucenia serwera i zejścia na dół, dałam zakup i pognaliśmy dalej. No ale ile można kupować? Nudne to dosyć i w sumie to wszystko mamy, a niech mi lampa kolejna, albo buty pod rękę wpadną... No to już by nawet i mnie zastanowiło, ale za to przy okazji dranisko ma nową kurtałkę i spodnie i rękawiczki pięciopalczaste, co jest dla niego hitem nieziemskim i lekko obładowani (a wszystko nabyte tuż pod domem) wsiedliśmy do autobusu, aby się do Luizy udać. Co będę dawała jej spokój po świętach? Ponoć mnie lubi, to czemu tego nie wykorzystać, a kawa w miłym towarzystwie jej nie zaszkodzi przecież... Miło było, długo gadałyśmy i plotkowałyśmy i paplałyśmy bez sensu też troszkę, ale było nie było do domu wracać trzeba, więc drania ubierać zaczęłam, na co dziewczynka z różowymi policzkami osaczyła mnie rączkami i całusem i pytaniem, czy mogę ją do nas zabrać na jeden dzień. No ja mogę dużo, a w zasadzie to wszystko mogę, bo czemu niby nie, więc powiedziałam, aby szczoteczkę do zębów i piżamkę ciepłą mi do torby załadowała i szybciorem wdziewała coś ciepłego, bo musimy wracać do domu i ratować komputery i ruter i dwa koty i puszkę z kawą. Luzia trochę, jak to zwykle podczas ewakuacji się z domu jej dziecka rodzonego, zdziwiona była. Nie wiem czemu ona się tak dziwi? Ja już przywykłam, że dziewczynka często ze mną wraca, albo od nas wyjść już nie chce, a ona ciągle przywyknąć nie może... No cóż matka zawsze tajemnicą pozostaje. Ale czemu ślubny jeszcze nie przywyknął to ja już zupełnie nie wiem? Tajemnicą przecież mąż mój własny i osobisty dla mnie nie jest, nie jest również ani skomplikowany, ani trudny, a jednak kiedy zadzwoniłam, żeby po nas wyszedł (nas - a nas może być dwoje, troje, czworo... przecież), bo idę z torbiszczami i jest mi ciężko i niewygodnie, a chcę jeszcze do warzywniaka wejść, to jak nas zobaczył, to nas nie poznał w pierwszej chwili. Ale w drugiej chwili już załapał, o co chodzi i jakoś tak nad tym do porządku dziennego przeszedł, a potem przeszedł z pracą do kuchni ku mojej radości niezmiernej, bo z pokoju sterta kubków z kawą zniknęła, a ślubny się przekonał, że nasza kuchnia zimnym pomieszczeniem jest.
No tak... czyli jednym słowem zakupy mnie znowu czekają. I obawiam się, że piżamkę muszę nabyć różową, bo dziewczynka innego koloru na siebie nie nakłada. Ale to nie jutro...  Jutro mam zamiar siedzieć z domu i się nigdzie nie ruszać, bo jakoś dobrze mi idzie nabywanie dóbr materialnym i dzieci, a jeszcze mam kilkoro znajomych kawoszy, którzy mają maluszki własne...

niedziela, 28 grudnia 2008

wstępem do czego jest lolitka?s

    Ponoć prostytutka to nazwa zawodu, ale k...wa (przepraszam) to już nazwa cechy charakteru. Podobno. Chociaż rozróżnienie wydaje się tyle rozsądne, co i zasadne. Ale w takim razie, kim jest lolitka? Wstępem do profesji, czy zbyt intensywną cechą? A może jeszcze jakieś inne miano czy wytłumaczenie należałoby tutaj znaleźć?
Skąd jednak te myśli u mnie? Jak w większości z obserwacji...
    ... wyszliśmy na krótki spacer świąteczny. Celem był park, a przed nim szopka w katedrze. Idziemy. Mijają nas tłumy zmierzające w tę i w przeciwną stronę. Pora zbliżającego się obiadu. Dzień przedłużający święta. Mija nas w pewnym momencie rodzina. Rodzice z córką. Rodzice ubrani cieplutko i elegancko. Dziewczyna w wieku moich uczennic. Idą miarowo, ale milcząco. Panna nadaje tempo marszu wysuwając się o krok przed rodziców. Niby normalka spotykana na ulicach niejednokrotnie, ale... Dziewczyna ma na sobie kusą kurteczkę wyszywaną srebrnymi dżetami i wysokie, czarne, błyszczące kozaki na wąskim metalowym obcasie, które doskonale harmonizują z wzorzystymi, cieniutkimi rajstopami i króciuteńką, błyszczącą, imitującą skórę różową spódniczką. Skojarzenie nasunęło się samo. Nie tylko nam. Trudno orzec, czy strój był ładny, czy brzydki, bo był po prostu wulgarny. Ale dziewczę nie szło samo... Nie szła również z grupą rówieśników, a i pora nie wskazywała na potencjalną szampańską zabawę do rana.
Nie widziałam buzi dziewczyny, nie spojrzałam na jej fryzurę. Mogę zatem ocenić sam strój. Właśnie... ocenić. Czy taki ubiór może być czystym przypadkiem, albo efektem nieświadomości w doborze poszczególnych jego elementów?  Zastanawiam się również nad rolą rodziców tej panny. Czy oni są już niemymi obserwatorami starającymi się nie widzieć, czy jeszcze naiwnymi świadkami zabawy strojem. Tak czy owak nie potrafię sobie równocześnie odpowiedzieć, czy lolitka to cecha, czy wstęp do stylu życia i co ważniejsze: wstęp albo cecha do cechy, czy do profesji?

są...

Są takie chwile,
gdy świat koncentruje się w źrenicy oka,
w źrenicy serca
w ziarnku dotyku.
Kiedy chłodny dotyk
mrozu
zaznacza na nas swoją linię niebycia.

Są takie chwile,
gdy wyraźniej czujemy czucie
i dokładniej słyszymy myśli.
Gdy czarne jest czarne,
a biel sama się wybiela,
kiedy spór rozsądku z emocją
milknie...

są..

Są takie chwile,
gdy świat koncentruje się w źrenicy oka,
w źrenicy serca
w ziarnku dotyku.
Kiedy chłodny dotyk
mrozu
zaznacza na nas swoją linię niebycia.

Są takie chwile,
gdy wyraźniej czujemy czucie
i dokładniej słyszymy myśli.
Gdy czarne jest czarne,
a biel sama się wybiela,
kiedy spór rozsądku z emocją
milknie...

piątek, 26 grudnia 2008

ciąg przyczynowo-skutkowy

    Kiedy pani się już uporała z wigiliami szkolnymi i rózgami oraz kiedy pani zdążyła zgubić pierścionek i parasolkę, i kiedy to przez to zmokła pani okrutnie dzięki jakiemuś paskudnemu śniegowi z deszczem, i kiedy jasnym się stało, że pani to może sobie odpoczywać przy sprzątaniu i przygotowywaniu świąt, okazało się, że pani co najwyżej może udać się do lekarza i poprosić o jakiś mega skuteczny antybiotyk szybkostawiającynanogi. Ale zanim pani do lekarza poszła, musiała pani wybić ślubnemu z głowy wzywanie w środku nocy karetki pogotowia i najszczęśliwszej. Że niby czterdziestostopniowa gorączka i silne dreszcze to powód wystarczający do takich wezwań... No... nie dość, że człowiekowi zimno i człowieka telepie i ma człowiek jakieś majaki, to mi ślubny własny i osobisty lekarzy w nocy wzywać chce i jeszcze rodzicielkę własną na mnie nasyła. No ludzie!! Toż normalne, że jak dojdę do siebie, to do lekarza pójdę, bo przecież wiadomo również, że do lekarza idąc, trzeba być dostatecznie zdrowym...
Ale jak już do lekarza poszłam, to lek faktycznie skuteczny dostałam, bo na nogach mocno stanęłam. Za to jak tylko stanęłam, to osłabłam, kiedy to zobaczyłam kalendarz i ogrom pracy, a kiedy jeszcze droga powiedziała: leż i odpoczywaj, a ja ci posprzątam, to nie dość, że ciśnienie mi się podniosło ideał swój osiągając, to i praca w rękach mi się palić zaczęła. No w sumie to i prawie dosłownie...
O! A teraz odpoczywam... Jestem świadoma tego, co wokół, jesteśmy wreszcie we własnym mieszkaniu, a lodówkę zakluczyłam i zabroniłam otwierać. Taaak... i wcale spać nie zamierzam. Zamierzam się delektować ciszą i spokojem i tym, że mam przed sobą jeszcze kilka wolnych dni. Zastanawiam się też przy okazji, jak tu namówić ślubnego na zabarykadowanie drzwi wejściowych i wyrzucenie telefonów na najbliższy tydzień...

sobota, 20 grudnia 2008

misz-masz przy ulubionym

    Gdzie się podziała magia świąt, którą powinnam już czuć? Jeśli ktoś ją znajdzie, proszę o podesłanie zbuntowanej i do mnie. Zgłaszam protest! Nie ma śniegu, nie ma mrozu, wczoraj padało jakieś świństwo i zmokłam, bo zgubiłam parasolkę. Pierścionek zresztą też zgubiłam. Mówi się ech... i wierci ślubnemu dziurę w brzuchu o drugi identyczny, ale po niego trzeba do Sukiennic się udać. Jak pech to pech, bo Sukiennice wcale nie są blisko mnie. No daleko są. Nawet bardzo daleko.
Czyli wracając do tematu: świąt nie czuję mimo sprzątania i zakupów. Właśnie sączę cabernet i biegam po kabarecie - w dniu dzisiejszym wersja klik bardziej mi się podoba niż ta z Lizą. Czyli mam gusta i guściki w obrębie gustu własnego. A i ulubione jakoś tak wyszło, że nie francuskie, tylko hiszpańskie. Ale sączy się dobrze i całkiem nieźle smakuje po dzisiejszej migrenie. Ba... sączy się nawet lepiej niż myślałam. Ale to jakby zaleta ulubionego. A sącząc się, sączy myśli najróżniejsze. Takiego przy okazji wypełniania nowego, zakupionego dzisiaj kalendarza nowego, dużego i osobistego bardzo też.

czwartek, 18 grudnia 2008

bumtararabum

    Pani jest właśnie po wigilii dla rady pedagogicznej, a jutro czekają mnie cztery następne. Wigilie, nie rady oczywiście. Każda klasa bowiem szczęśliwie / pechowo (niepotrzebne skreślić) ma swoją o innej godzinie, a od każdej klasy dostałam zaproszenie i od każdej to zaproszenie wypadało przyjąć. A ponieważ z pustymi rękoma iść nie wypada, to dzisiaj pani kupiła rózgi. Babina na rynku się ucieszyła, że jakaś wariatka wór rózeg od niej nabyła, a ja to się dopiero jutro będę cieszyć, jak w tych obcasikach i kostiumiku będę ten wór taszczyć. Ale co zrobić, jeśli w tym konkretnym wypadku moje działanie było szybsze niż moje myślenie... No cóż... nikt nie jest doskonały, więc i ja mogę miewać czasem jakąś wadę.
    Drań śpi, ślubnego jeszcze nie ma w domku i jeszcze długo, długo nie będzie. Idę po ulubione, bo jakoś tak po tych śledziach i przed tymi kolejnymi to tylko coś na trawienie strawić mogę.
No i jeszcze klik... lalalallaaaalaala... A czemu tak? Nie wiem i ja tego... Pewnie dlatego, że mam już ferie i pewnie dlatego, że dzisiaj zapisałam się na kolejną setkę szkoleń i nie mam jeszcze kalendarza, więc sobie one oscylują z datami w mojej głowie i na małych karteczkach w obecnym kalendarzu.
Taaak... no a poza tym, to wszystko dobrze.

wtorek, 16 grudnia 2008

ja smoczyca

    A ja nadal w konwencji klik. Tylko w nastroju już absolutnie przysiadalnym. Tak przysiadalnym, że tylko kawę nalewać sobie do kubka i siadać obok mnie i słuchać, bo do głosu nie dopuszczam. I w dodatku uszy mnie pieką. Obydwa dwa. A w zasadzie to jakby obydwa pięć, bo aż niemożliwe, że dwie sztuki mogą być do takiej purpury doprowadzone. Ale są i nawet mam policzki przaśne od nich. Tak zdrowo znaczy się wyglądam. Taaa... Jutro znowu mam lekcję muzealną, to sama będę jak eksponat, jeśli mi nie minie. No ale nie ma tego złego - było mi zimno, to teraz ciepło mi aż nadto. A jak jeszcze pomyślę o sobotnich planach mycia okien, pieców i drzwi, to do takiego wrzenia dochodzę, że w smoka mogę się bawić.

niedziela, 14 grudnia 2008

o mrozie i naszyjniku i już w sumie to o niczym

    W nastroju jestem nieprzysiadalnym i wcale nie jest mi z tym dobrze. Jestem zła. Nawet mi się nie chce szukać czegoś innego niż Waits i Świetlicki. Chcę mróz! Dlaczego jeszcze nie ma mrozu trzaskającego? Normalnie nienormalne to. Człowiek tak czeka na mróz, a tu jego totalny brak. I ani widu, ani słychu. Pogoda ze mną sobie pogrywa. No i nie tylko pogoda. Taki czas na przykład też sobie pogrywa. A ja w sumie to go ostatnio tak trochę lekceważę, a trochę nie zauważam. Szkoda, że on zauważa mnie. Ale to już jego sprawa. Niech się martwi. A ja się pomartwię czymś innym. No bo w końcu czymś trzeba. Tylko czym...? A właśnie... naszyjnik mi się popsuł w piątek. Nie! on się nie popsuł. On się totalnie... popsuł... Pani sobie w nim szła i było dobrze i dziecko pani odebrała z przedszkola i dziecko chciało na zapiekankę wejść. No to ja dziecku swojemu tłumaczę, czym taka zapiekanka się skończyć może, ale ono miało to gdzieś, więc weszliśmy i jak już dziecko pochłonęło ową i jak pani dziecko i się odziewała w kurtki, to się mi naszyjnik zaczepił i się wszystko mi po podłodze rozsypało i pani musiała wszystkich sterroryzować, żeby wszystkie elementy znaleźć... O! I wszystkie znalazłam. No właśnie... i chyba czas ślubnego o rekonstrukcję naszyjnika poprosić. No właśnie... klik

środa, 10 grudnia 2008

rozrabiam nadal i już do tego przywykłam...

    Pani obudziła się dzisiaj rankiem rankiem skoro świt, kiedy to do hymnu z Wieży Mariackiej nadawanego w programie pierwszym polskiego radia brakowało godzin siedem. Pani wstała i nacisnęła włącznik światła. Ciemność jednak pozostała ciemnością, a głuchy dźwięk oznajmił, że żarówki właśnie straciły swoją żywotność. Myśląc o uciesze ślubnego, który będzie musiał się z plafonem na suficie pokoju dziennego mocować, skierowałam się w stronę przedpokoju. Mamy tam ciepłe światło boczne, które dzięki przyciemnieniu w nocy ładnie oświetla mieszkanie, a z rana mami jeszcze półsnem, ale ono niestety nie omamiło mnie dzisiaj, ponieważ gdy tylko dotknęłam włącznika, aby światło uregulować, usłyszałam kolejny głuchy dźwięk. W duchu podziękowałam sobie, że po plafonie nie uparłam się, aby włączyć komputer i jednocześnie zaklinając, żeby oświetlenie w łazience nie wysiadło. Nie wysiadło. W kuchni też nie, więc uzbrojona w kawę oraz wystrojona turbanem na mokrych włosach postanowiłam zaryzykować i włączyłam komputer. Nie spaliłam, kawy nie wylałam - kawę w całości wypiłam. Wylałam za to make-up z buteleczki. No jakoś tak mi wziął i upadł i wpadł do brodzika i tam mażąc ściany wylał się. Nawet nie wiedziałam, że tak trudno go zmyć z glazury - z twarzy schodzi bez problemu. I kiedy myślałam, że tak w stylu naturell mi pójść przyjdzie, okazało się, że w sumie to się malować nie muszę, bo te hektolitry skrzypu i witaminy A robią jednak swoje i aż poczułam się dziwnie odkrywając swoją prawdziwą twarz. Czego to nałóg nie robi z czlowieka. Ale jak to powiedział ślubny... ponoć i tak zawsze po dwóch godzinach mojego make-up'u widać już nie było, ale bał się mi sugerować, że to wydatek zbędny. No niech mu będzie. Jednak poniósł go raz jeszcze, bo dla zasady kupić cudaka musiałam. Potem niczego już nie uszkadzając zaprowadziłam drania do przedszkola mocno zestresowana, czy aby będzie on chciał tam dzisiaj zostać, czy też może wyskoczy (jak wczoraj) z nagłym protestem i twierdzeniem, że on dzisiaj chce mieć wolne. Wczoraj wsadziłam go do taksówki i do dziadków-pradziadków zawiozłam, dzisiaj postanowiłam być twarda. Nie było takiej potrzeby, więc w skowronkach pognałam w stronę szkoły. A potem to już luzik... kontrola z kuratorium, tłum rodziców na każdej przewie i wypełnianie kart wycieczki na lekcję muzealną.
I tylko nie mogłam pojąć, dlaczego uczniowie się na mnie tak dziwnie patrzyli, kiedy zagnałam ich do sali, sprawdziłam listę, podyktowałam temat i zaczęłam prowadzić lekcję. Ostatnią moją w tym dniu. Twierdzili nawet uparcie, że dzisiaj nie jest czwartek, a oni powinni już iść do domu. Faktycznie... właśnie zauważyłam, że dzisiaj nie jest czwartek... Pracowałam wobec tego dzisiaj godzinę dłużej, a oni mają wiedzę o tekst Barańczaka poszerzoną. I to wcale śmieszne nie jest. Nic a nic, bo to znaczy, że do piątku jeszcze dwa dni, a nie jeden... klik

sobota, 6 grudnia 2008

przypadek

    Właśnie zamknęłam drugi tydzień ciężkiej pracy. Są efekty. Najlepsze z możliwych. I powiem szczerze, że da się drugi etat w ciągu trzech dni zrobić. Uff... A teraz właśnie zasiadłam z tomem Harrego Pottera, ponieważ na nic innego nie mam ochoty. Potrzebuję wyciszyć wszystko, co jest związane z realnością. Ślubny poszedł do kuchni po moje ulubione ulubione, a ja postanowiłam jeszcze tylko poszperać w muzyczce.
Jestem zmęczona. Nie myślałam, że to napiszę jeszcze w tym roku. Jestem. Wzięłam na siebie dużo, a nie chcę, żeby drań ucierpiał, więc cierpi blog. Podłota ostatnio stwierdził, że się skryłam i tak wzięłam za pracę, że wsiąkłam całkiem. Wsiąkłam. Nie skryłam się. Ale faktycznie... wsiąkłam. W te papierzyska i w te tomiszcza. Dłonie moje dzięki kredzie błagają o litość, ale uczniowie swoim zapałem rekompensują mi niedospanie i piekące oczy. Ślubny patrzy i tylko się uśmiecha. A właśnie... ślubny. Długa historia, albo jeszcze dłuższa, ale postanowiliśmy do jej początków sięgnąć. Chyba dobry to był pomysł.
Ale dzisiaj to już tylko klik, bo właśnie mam naszykowane ulubione i kocyk i Harrego i ślubny pewnie tylko przypadkiem ramieniem całe oparcie sofy otoczył. Jasne...

poniedziałek, 1 grudnia 2008

ciepło - zimno, czyli zabawa w odkrywanie siebie

    Od jakiegoś czasu obserwuję w sobie pewną tendencję. Albo bezwstydnie odkrywam emocje i czuję potrzebę ogromnej i szczerej spowiedzi myśli własnych, albo chowam się w sobie, otulam uśmiechem z miną mówiącą, że nic się nie stało, jest wszystko jak należy i zamykam słowa w samym ich zarodku. Nie pokazuję nic, nic nie mówię. Potem znowu przychodzi fala zwierzeń, a potem znowu trafiam na mur mój prywatny. Nie zależy to ani od ludzi, ani od kwadr księżyca. Bierze się jakoś tak po prostu,  z potrzeby własnej, chwili. Od lat ekstrawertyzm we mnie walczy z wielką siłą obronną własnej intymności. Odkąd pamiętam najbliższe są mi skrajności. We wszystkim. Nigdy nie zadowalały mnie półśrodki, albo coś, co nie dawało pełni.
Nie żałuję tego, co mówię. Nie żałuję tego, co ukrywam. Męczy mnie jednak już ta zabawa w ciepło-zimno, piekło-niebo. Czy nie można mieć tylko piekła, albo tylko nieba? Czy nie można żyć tylko w cieple, albo tylko w zimnie? Czy mój własny prywatny złoty środek to ta właśnie huśtawka uczuć, emocji, odczuć, pragnień, myśli, zdarzeń, planów, zwierzeń...?

sobota, 29 listopada 2008

"Nie podglądaj pani od spodu...

    ... bo to nie ładnie!" - krzyknął dzisiaj na Kubę Grzegorz, kiedy ten zanurkował pod ławkę przewracając ją, aby podnieść mój ołówek, chociaż sama podniosłam go zaraz, jak tylko zdążył znaleźć się na podłodze.
No i tym sposobem dzięki klasie wiem, że mam spód swój. Człowiek ponoć uczy się całe życie, a ja do dzisiaj np. istnienia swojego spodu nie byłam świadoma. Chociaż w tym tygodniu to nawet istnienia mojej głowy już świadoma nie byłam, a przyszły tydzień będzie jeszcze ciekawszy.
W pokoju nauczycielskim królował wczoraj dowcip o dwóch nauczycielach, starym i młodym: idą sobie razem, młody taszczy tomiszcza najróżniejszych książek, stary idzie z samym dziennikiem - młodszy patrzy na niego z podziwem i mówi "kolega to ma pewnie już wszystko w głowie", a stary odpowiada "nie, w d...." Ja jeszcze biegam z tomiszczami i jestem najczęstszym gościem biblioteki, ale przyznam, że od tego tygodnia zaczynam powoli mieć całą resztę dokładnie w tym miejscu, gdzie plecy tracą swoją nazwę szlachetną. Pewnych zachowań i pewnych absurdów bowiem nie zrozumiem nigdy. A skoro ich nie zrozumiem i są mi zbędne, pozostaje mi je umieścić w miejscu dla nich właściwym. Szkoda tylko, że to one właśnie ograniczają mój czas, a pozostają faktem jedynie na papierze. Trudno. Bywa. Będę miała na czym siedzieć.
Taaak... a teraz właśnie mój spód oklapł na piętach w siadzie po japońsku, włączyłam muzyczkę, sączę ulubione i relaksuję się rozmową ze ślubnym. To znaczy ślubny słucha, a ja mówię. Ponoć dziwi go, że ja mogę jeszcze mówić i mi się to nie nudzi. A czemu niby miałoby mi się to nudzić? Nie kumam... Nie mam takiego najgorszego głosu. Dobre to ulubione. Bardzo. Dawno nie piłam. Tak dawno, że aż wstyd się przed samą sobą przyznać. Cierpkie i w ogóle takie, jakie być powinno, odpowiednio schłodzone, a jako dodatek do niego dostałam właśnie przed chwilą paluszki krabowe i winogrono i ser. Jak nic ślubny coś knuje. Znam go. Nie trudno go rozgryźć. Mnie najwyraźniej też nie trudno, skoro w ramach przeprosinach klasa pierwsza sportowa zagrała mi na lekcji klik. No i tak jakoś wtedy mi się ten mój licealny zapał przypomniał i ten czas, kiedy to człowiek taki bardzo dorosły chciał być i tymi dobrymi chęciami własne piekło brukował.
No dobra... idę po dolewkę ulubionego, bo się zaraz opiszę nadto, a jeszcze muszę przygotować życzenia na karteczce ładnej i pod poduszką w zestawie ze szpilką umieścić. No bo jakby nie było dzisiaj wigilia andrzejkowa, a ja jej nie odpuszczam od czasów liceum właśnie.

niedziela, 23 listopada 2008

o uwarunkowaniach genetycznych i olejku migdałowym

    Pozbyłam się chłopaków wysyłając ich do najszczęśliwszej pod pretekstem wzięcia sanek z piwnicy. Bo mimo, że mamy swój  strych i piwnicę, to jeszcze część piwnicy najszczęśliwszej oraz rodzica mojego płci męskiej zaanektowaliśmy. To znaczy ja zaanektowałam. Jakoś tak wyszło. I wcale mi nie jest z tego powodu głupio. Najszczęśliwsza ma bowiem dar rozciągania każdej swojej przestrzeni i nawet kiedy człowiek myśli, że szpilki nie da się już wcisnąć, to ona wtaszczy do niej nie tylko szafę trzydrzwiową poniemiecką z lustrem, ale i kilka pudeł z różnymi różnościami, a na dodatek wszystko wygląda estetycznie, nie jest zakurzone i pasuje do się. Ale najszczęśliwsza tak już ma. Wszak to jej ciotka rodzona i najbliższa w garażu trzymała kwiatki w doniczkach, duże lustro i chodnik na podłodze. Co prawda wujek musiał przecierać koła samochodu zanim wjechał, ale czego się nie robi dla świętego spokoju... Taaak... mam zatem pewne uwarunkowania i staram się być ich nieświadoma, ale widzę, że z wiekiem (jakkolwiek to brzmi) wychodzą one ze mnie i stają się monstrami. I jak zwykle odbiegłam od tematu. To też rodzinne. Jak i całe gadulstwo moje i dywaganctwo i upodobanie do węzłów z włosów, kolorowych, miękkich szali i jedwabnych apaszek.
    ... a chciałam napisać jedynie, że drań i ślubny poszli, zostawiając mnie samą w zapachach cynamonowo-jabłkowych, pieczeniowych, kawowych i migdałowych. A czemu migdałowych? A temu, że mi buteleczka olejku migdałowego do ciasta spadła z półki i olejek wylał się na podłogę w kuchni. No i pachnie mi teraz. Niech sobie pachnie. Co mu pachnieć zabraniać będę.
A poza tym dobrze mi w tych zapachach w tej kuchni. Zwłaszcza, że laptopa do niej przytaszczyłam i siedzę przy stole. Z kubkiem kawy. Takiej bezmlecznej. Jak odstawiłam mleko, to kawa zaczęła mi smakować ponownie. Katedra ośnieżona, psiska po skwerku biegają, ludzie poowijani w szaliki tudzież inne wełniaczki, a mnie miło, ciepło, kawowo, smakowo, muzycznie i tak niedzielnie i magicznie bardzo, bo i pora roku taka baśniowa bardziej się robi. Wczoraj pierwszy raz od kilku lat cieszyłam się widokiem śniegu i zasypanych ulic. Przez kilka lat obchodził mnie on zupełnie tyle, co i nic, albo nawet nieco mniej niż mało, aż tu wczoraj nagle we mnie takie jedno wielkie buuuum! No i magicznie tak i baśniowo i mikołajowo-skrzatowo i książkowo i listowo i do tego jeszcze klik...

PS. Czy do kawy ajerkoniak pasuje bardziej, czy może irish cream? Wiem, wiem... ulubione jest najlepsze, ale ulubione to ulubione, a kawa to kawa. O i jak to łatwo zgromadzić wszystkie swoje uzależnienia (upodobania znaczy się) w jednej kuchni...

środa, 19 listopada 2008

fantastyka dnia dzisiejszego, czyli jak wiadomości wpływają na moją percepcję

    Obudziłam się dzisiaj obok ślubnego, a to już rzecz niezwykła ogromnie. Na tygodniu znaczy się niezwykła. No więc obudziłam się. Wyspana i zdziwiona, bo niezwyczajna taka. No i taka jakby dzika wręcz zerwałam się z okrzykiem, że mąż mój własny i osobisty zaspał i w dodatku nic sobie z tego nie robi. Równolegle do mojego zdziwienia przytupał do naszej sypialni drań, który stanowczo zażądał, aby dzisiaj zaprowadzić go do przedszkola. W sumie antybiotyk wybrał do końca, od trzech dni jest na specyfiku uodparniającym, ślubny w kilka minut się wyszukuje, to czemu by nie? Ubrałam malucha i wycałowałam na drogę wbrew jego okrzykom, że bez czułości ma się wszystko obyć, bo on tylko do przedszkola idzie i na to wkroczył do nas na poranną kawę dziadek-pradziadek, który o wpół do ósmej rano postanowił nas odwiedzić i przywieźć draniowi rogala. No i oczywiście wypić kubeł kawy, sugerując, żeby babci o tym nie wspominać, bo się ona może trochę zdenerwować na nas, że mu kawę robimy. Oczywiście. Kiedy dziadek-pradziadek wypił substancję smolistą, fusiastą, niesłodzoną i o dwóch szwedkach pognał jak skowronek w kierunku domu, ja w podskokach niemalże wskoczyłam pod prysznic. Długi taki i gorący. Co na tygodniu też jest rzeczą niebywałą. Że długi, nie że w ogóle znaczy się. Potem natomiast usłyszałam w porannej audycji radiowej o piratach grasujących w Zatoce Adeńskiej i zerknęłam do puszki z kawą, aby się przekonać, czy nie ma w niej żadnej domieszki. Nie było. Świadoma już zatem zawartości jedynie kawy w kawie (którą rano jednak chlupnąć muszę) przeczytałam wiadomości w gazecie wczorajszej - dzisiejszą bowiem przeczytam jutro - o bajkach gejowskich dla dzieci. Starałam się ani nie dziwić, ani nie gorszyć, ani nie zastanawiać. Nie zdziwiło mnie już natomiast potem pytanie uczniów, co sądzę o związkach homoseksualnych. Na ich miejscu też bym się bała, że nauczyciele zaczną literaturę dodatkową, czyli pięknie "inną" nazwaną wprowadzać. Zdziwiłam się natomiast, kiedy mąż mój własny i osobisty, który ochoczo do pracy zasiadł, zaczął przestawiać fotel, komputer, biegać z laptopem, wybebeszył stertę przewodów i syczał coś na pół głośno. No i przyznam, że wtedy to jednak wolałam, kiedy on rano wyszedł, wieczorem wrócił i w domu był porządek. Nawet zasugerowałam, że może by tak jednak z tym fotelem to na miejsce, a te kable to jednak schować, ale usłyszałam, że tak się nie da, bo ruter gryzie się z serwerem. Cokolwiek to znaczy. Ale jak się gryzą, to się gryzą. Ślubny jakby nie patrzeć wie lepiej. Mnie jednak nie gryzły się nigdy, wiec ta ich agresja jakoś taka podejrzana mi się wydała i chyba miałam rację, bo najbardziej wścieknięty to był ślubny, natomiast ruter grzecznie leżał na wykładzinie, a serwera to wcale w tym bałaganie nie było. Był za to ślubny rozciągnięty na podłodze i majstrujący zawzięcie. No to wyszłam do szkoły. Wolałam nie patrzeć na to dzieło zniszczenia, w którym biorą udział komputer i internet, który wziął i znikł ot tak. Coś tam co prawda jeszcze ślubny na pożegnanie o seksie powiedział ze śmiechem, że teraz to możemy rano mieć go wtedy, go on jest już w pracy a ja jeszcze w domu, ale ja już byłam po wiadomościach o piratach, o bajkach gejowskich i ataku serwera na ruter czy też odwrotnie.
W szkole natomiast czekała mnie nowa niespodzianka, a mianowicie ewakuacja szkoły. Po usłyszeniu komunikatu wzięłam dziennik i klucz do sali i wydając polecenia zarzuciłam torbę na ramię. Chyba minę miałam niezłą, bo klasę wyprowadziłam kompletną, w idealnym szeregu, pilnującą się mnie idealnie jako pierwsza z korytarza. Nie muszę Wam pisać mojej radości, kiedy okazało się, że to jedynie tak dla dowcipu było.

    Wypiłam właśnie kubek mleka. Jestem w cieplutkim szlafroczku. Ślubny znika na dwie godziny, bo coś tam jeszcze nie gra, a grać musi, chociaż na mój gust komputer to nie radio tylko. Biorę książkę pt. "Krzyżacy" i zmykam pod kołderkę z postanowieniem nie tykania żadnej pracy klasowej, bo jak rzuciłam w przelocie na nie okiem, to dowiedziałam się, że mit jest opowieścią o starożytnym Rzymie, a ja na dzisiaj mam dość fantastyki...
klik

wtorek, 18 listopada 2008

smaki zamrożone

    Szron, mróz i słońce dzisiaj u mnie za oknem, czyli to, co lubię najbardziej, a i piece jakoś takie gorętsze się nagle same z siebie zrobiły. Drań płacze, że chce już wracać do przedszkola, koty zlizują kropelki potu na szybach okna kuchennego. Sikorki siadły na poręczy balkonowej. Zaraz zawieszę słoninkę.
Właśnie maluję paznokcie, wygładzam linię brwi i czytam Szymborską. W sumie to bardziej Poświatowska do scenerii pasuje, ale i Szymborska nie jest zła. Dla Oli jest. Ola zaczyna zatapiać się w poezji. A ja mam wielką radość w sobie, kiedy obserwuję z boku jej zaczerwienione policzki. Napisała ostatnio doskonałą rozprawkę. Wiem, że już czeka niecierpliwie i pogania czas. Ja natomiast jeszcze ten czas zwalniam. Teraz mam go tylko dla drania i dla siebie. Jeszcze dwie godziny takie absolutnie prywatne i domowe. Dopiero po nich zacznę wyścig z zegarkiem w ręku i pracą strun głosowych.
Czy pisałam już, że ostatnio kawa mi nie smakuje? To niemożliwe co prawda, ale jednak. Piękny ten dzień dzisiaj. Idę po zieloną herbatę. Wieczorem mam jogę. Ślubny od jutra będzie w domu. klik

niedziela, 16 listopada 2008

złe sny drania i Dziadek Sen

    Kilkanaście dni temu w środku nocy przybiegł stukając głośno stópkami do nas drań, wtulił się z całej siły i trzymając mnie kurczowo za szyję zapytał, czy to był tylko sen. Z doświadczenia wiem, że z lepiej z nim w środku nocy nie wdawać się w dyskusje, więc przytaknęłam. Kolejnej nocy sytuacja się powtórzyła. Następnej również. I kolejnej... Zmieniały się jedynie pytania. Raz było pytanie, czy to tylko sen, innym razem, czy tego tu na pewno nie ma. Po kilku nocach zaczęłam się poważnie martwić, a kiedy któregoś wieczoru drań bał się usnąć i twierdził, że to coś to z okna wchodzi do jego pokoju przestraszyłam się wręcz panicznie. Lęk drania narastał i rady na to nie było. Tak, jak i nie było rady na złe sny. Nie ważne, że bajki, które on ogląda są mocno ocenzurowane, nie ważne, że posprawdzaliśmy wszystkie cienie i odblaski, że zasłoniliśmy dokładnie okno i że zmieniliśmy klosz jego lampki nocnej. Nic nie pomogło. Każdej nocy przybiegał i każdej nocy zadawał jedno ze znanych nam już pytań. Kiedy natomiast któregoś wieczoru sytuacja sięgnęła apogeum i drań płakał ze strachu przed uśnięciem, a ja razem z nim płakałam z bezsiły przyszedł mi do głowy pomysł z Dziadkiem Snem - mając w pamięci nakaz magicznej, że wszystko trzeba wypierać i dystansować się najbardziej jak to tylko możliwe. Powstał zatem Dziadek Sen, który właściwie to jest do Mikołaja bardzo podobny. Opowiada on dzieciom piękne bajki i śpiewa kołysanki, a jak dzieci już śpią, to czuwa, żeby miały piękne sny. Jest jednak jeden warunek: przed snem nie wolno myśleć o żadnych potworach i złych snach. Drań usnął uspokojony. Spał spokojnie. Nawet zaczął się znowu przez sen uśmiechać. Po kilku godzinach obudził się, wybiegł na przedpokój i zaczął mnie wołać... po to, żeby mi powiedzieć, że ma ładne sny. Ma ładne sny nadal. No ale jak ma ich nie mieć, skoro Dziadek Sen porzysłał mu ostatnio e-kartkę z Kubusiem Puchatkiem i pozdrowieniami? W sumie to tak dwa razy w tygodniu przysyła mu jakieś obrazki bajkowe. Zostawia mu też czasami jakieś słodkie drobiazgi na stoliczku.
W sumie to sama prawie w tego Dziadka Sna wierzyć zaczęłam...
Zastanawiam się jednak skąd się u dzieci biorą takie koszmary i lęki nocne? Wiem doskonale, że tłumaczenia racjonalne nie mają sensu. Wiem również, że świat dziecka jest pełen postaci fantastycznych. I tak myślę sobie, czy aby dzieci nie mają zdolności stawania na granicy irracjonalizmu...

dysonans pozorny

     Pani siedzi przy laptopie i myśli. Pani się próbuje skoncentrować i rozbiegane myśli pozbierać do jednego kociołka, w którym mogłabym zamieszać tworząc coś wybuchowego.
A wczoraj pomalowałam paznokcie u rąk kolorem karminowym. Rzadko dłonie barwię kolorem jakimkolwiek. Wczoraj mnie naszło. Wczoraj naszło mnie nawet więcej, niż chciałabym sama z siebie. Jakoś tak... Jakoś tak zmieniłam linię brwi, jakoś tak inaczej ułożyłam włosy, jakoś tak odsunęłam na bok stertę prac pisemnych, z których połowa nie na temat, a druga połowa ledwo czytelna i siadłam na sofie. Sama. Z kocem jedynie i ulubionym. Włączyłam jazz swój ukochany i zaczęłam delektować się każdą jedną sekundą pozornego dysonansu.
Są takie chwile, kiedy chciałoby się coś powiedzieć, ale się milczy. Nauczyłam się milknąć ostatnio. Tak wbrew własnej naturze i emocjom. Nie chce mi się już czasem mówić, bo ta mowa w finale o prośbę, albo groźbę zaczyna się opierać.  I to moje zmilczanie spraw jakimś losu zrządzeniem szybsze rozwiązania sprawom przynosi, chociaż myślałam na początku, że za oznakę kapitulacji poczytane zostanie. Nie zostało. Dużo muszę w sobie widać przerobić, a jeszcze więcej na żywioł puścić. Przerabiam więc popijając ulubione.
Pani myśli... Pani ma w myślach nieład prawie artystyczny.

piątek, 14 listopada 2008

wszyscy są równi, ale niektórzy równiejsi, czyli o kontroli biletów w autobusie

    Jadę dzisiaj rano autobusem do szkoły. Nawet nie jest źle: nie ma tłoku, ogrzewanie włączone na rozsądną temperaturę, nie pachnie żadnymi płynami i temu podobnymi, jest całkiem miło, bo akurat nie jedzie nikt pijany czy nieumyty. Nagle wsiadają trzy osoby, po jednej każdymi drzwiami. Nie da się nie zauważyć, że to kontrolerzy. Środkowymi wsiada gorliwa kobietka, która jeszcze przed wejściem wyjmuje legitymację i kontroluje osoby wysiadające, po wejściu zaś z marszu sprawdza bilety tym, którzy są na jej drodze. Ci, którzy dopiero wsiedli nie mogą jednak skasować biletu, bo kierowca widząc wsiadających kontrolerów zbyt szybko zablokował kasowniki. Super, że działają sprawnie i kierowca kasowniki zablokował - szkoda, że pani nie przyjmuje tłumaczeń do wiadomości. Robi się małe zamieszanie. Po kilku minutach sytuacja zostaje wyjaśniona z mniejszym i większym kompromisem, któremu towarzyszy wcale niedelikatna wymiana uwag na ten temat.
Po zajściu kobieta sprawdza bilety reszcie pasażerów. Kieruje się do dwóch wyluzowanych chłopaków. Prosi ich o bilety. Nie mają. Pani wyciąga bloczek i prosi o nazwiska. Jeden z nich lekceważąco wskazuje na jednego z jej towarzyszy, który pilnie sprawdza bilety na tyle autobusu i sugeruje, aby to jego spytała o nazwisko. Facet macha do niej ręką, kobieta chowa bloczek i promiennie uśmiecha się do chłopców.

    Autobus nie był na tyle długi, aby czyjejś uwadze owa akcja umknęła. Chłopcy dojechali na miejsce. Kontrolerzy wysiedli na najbliższym przystanku. Wszyscy są - jak widać na przykładzie tej historii - równi. Wspaniale. Szkoda tylko, że od zawsze niektórzy są i zapewne zawsze będą tymi równiejszymi. A ja po całej tej scenie mam bardzo złośliwą nadzieję, że ktoś z tych osób, które nie miały szansy skasowania biletu, złoży skargę w wydziale komunikacji.

wtorek, 11 listopada 2008

przemeblowanie siebie

    Nie gubię się jeszcze. Nawet zbyt dużo się nie zastanawiam. W sumie to wszystko idealnie poukładałam sobie na odpowiednich półkach swojego życia. Jeszcze nigdy nie byłam tak usystematyzowana. Wspaniałe uczucie. Poniekąd. Wystarczy sięgnąć i proszę - odpowiednia emocja, odpowiednia odpowiedź, odpowiednia reakcja. Uczucia dałam na tę najwyższą. Nie pomyślałam, że do niej z czasem trzeba będzie wziąć stołek, bo opasłe tomiszcza zapisane uczuciami naszymi obszernie i szczegółowo i ciężkie i delikatne i lepiej nie upuścić. A tak starannie i na początku samym systematyzowałam je właśnie dając im zaszczytne miejsce na samym szczycie wszystkiego. Kurz co prawda jednakowo osiada na każdej wysokości, ale najwyższa półka jednak najmniejsze zniszczenia za sobą pociąga. Szkoda tylko, że z niej zazwyczaj najrzadziej się korzysta, bo zbyt wysoka. Niedostępna. Przemeblowanie zatem mnie czeka i to niebawem. Tylko co ja dam na górę, jeśli zabiorę stamtąd uczucia...? Może codzienność. To jej chyba chciałabym obecnie używać najmniej.

niby ja, czyli zmiany i jeszcze raz zmiany, które sama już zauważam

    Zaczyna mnie powoli przerażać czas wyznaczany stukotem obcasów w ciągu dnia, stopniowym, ale znacznym ubywaniem atramentu czerwonego w buteleczce niby małej i kolejnymi zapisanymi kartkami w kalendarzu. Ostatnio uświadomiłam sobie, że zbliża się połowa listopada. Dopiero i już. W nocy zazwyczaj budzi mnie stukot zegara. Zabawne, że w ciągu dnia w ogóle nie słychać jego pracy, a w nocy kolejne sekundy i godziny przeszywają ciszę, urastając do rangi hałasu. Lubię obudzić się dzięki niemu tuż po północy i poczuć ciepło pościeli oraz własne rozleniwienie. Lubię wtedy leciutko wedrzeć się w sen męża własnego osobistego i usłyszeć równomierny oddech drania. Takie zatrzymanie się w czasie, a jednocześnie świadomość, że mam szansę na kilka godzin jeszcze odpłynąć w sen.
Im częściej jednak zwracam uwagę na stukot czy to obcasów, czy zegarka i im częściej myślę o sobie tu i teraz, tym częściej widzę siebie w innym mieszkaniu, w drugiej szkole, na kolejnych studiach, wśród innych ludzi. Niby ja, a jednak już nie ta ja. Niby jeszcze ta, która piecze szarlotkę ot tak i nadal ta, która ma czas na to, aby w ciągu dnia usiąść z kubkiem kawy i popatrzeć przed siebie. Tylko... tylko im częściej patrzę przed siebie, tym bardziej inność zauważam. Dwa ostatnie miesiące wniosły do mojego życia chyba zbyt wiele planów i zbyt wiele nowych podniet.
A jeszcze nie tak dawno czas odmierzał mi ignorowany przeze mnie zegarek i miarowe, szeleszczące przewracanie kartek kolejnych książek. Teraz zegarka staram się nie zauważać, ale już go nie ignoruję.
"Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było" - od zawsze bawiło mnie to zdanie. Nigdy jednak nie zwróciłam uwagi, jak bardzo jest metaforyczne.

raport wieczorny

    Wczoraj piekły mnie uszy. Dzisiaj pieką mnie policzki. Zaraz zwariuję. W dodatku jeszcze nie przyzwyczaiłam się do okularów na nosie, a ponoć tego się nie zapomina. Jasne. Kolejny kit. A przy okazji nad wyraz dokładnie widzę każdą jedną plamkę na szkle, co powoduje u mnie manię wycierania okularów. Każde jedno zdjęcie ich natomiast wywołuje stały tekst u drania, który twierdzi, że "naprawdę ci w nich dobrze", co prowadzi już mnie do głębokiego zastanowienia się na ten temat.
Poza tym ból gardła zelżał nieco. Być może za sprawą ulubionego, do którego dobrałam się wczoraj. Ale to wcale nie znaczy, że jestem całkowicie sprawna werbalnie. Plus ma to taki (ulubione znaczy), że optymistycznie patrzę na piętrzącą się górę testów do sprawdzenia i z uśmiechem na twarzy ułożyłam kolejne trzy. Podołam. Zawsze dawałam radę. Cztery dni sprawdzałam wypracowania i rozprawki, to testy przy tym pikuś. Ale już na poważnie zaczyna mi brakować czwartego pokoju, w którym urządziłabym sobie swój pokój do pracy. Ślubny śmieje się ze mnie co prawda, ale jak i on zacznie pracować w domu, to prawdopodobnie mieszkanie zmienimy szybciej, niż było to w planach. Jeśli zacznie. Bo jeszcze nie zaczął. Muszę chyba podłotę poprosić o przypomnienie mi terminów, bo ja jedynie pamiętam, że on pamięta.
Poza tym kompletnie nie mogę sobie uświadomić, jaki dzisiaj dzień tygodnia i cały czas bezwiednie obstawiam, że niedziela. No i tak w zasadzie to czemu nie piątek? Piątki są zawsze najfajniejsze. Chciałabym dzisiaj piątek. Kto by nie chciał? A jak przyjdzie piątek, to pewnie znowu będę w innym rytmie i będzie mi dwóch dni brakować. Kosmos jakiś. No i pełnia księżyca dzisiaj. Właśnie spojrzałam w okno. Czyli spać to ja dzisiaj nie będę mogła. Ano... nie będę mogła na pewno, bo właśnie zmierzyłam draniowi gorączkę no i ona hm... jest... I to wcale nie taka znów mała.

poniedziałek, 10 listopada 2008

pytanie podchwytliwe w wersji pink

    Mogę sobie planować i planować, a i tak się wszystko potoczy tak, jak sobie chce. Cztery dni mieliśmy nikogo nie wpuszczać do domu i nigdzie nie  wychodzić. Wyruszyliśmy się raz. Na kawę. Wróciliśmy z czterolatką, bo "ciociuuu... kochasz mnie?" No... prawdopodobnie kocham, chociaż nad tym się do tej pory nie zastanawiałam. Jednak kupując draniowi coś, zastanawiam się, czy tego samego w wersji pink nie wziąć owej. Zastanawiam się, czy jest zdrowa i jak się mają jej emocje. Zastanawiam się również, jak sobie poradzi w życiu i w ogóle to jakoś tak dużo się o tej istotce mi myśli w głowie pojawia, wiec odpowiedź najpierw padła, a potem zastanowienie przyniosła. Jednak skoro padła, to i kolejne pytanie się pojawiło. No i niech ktoś mi powie, jak tu zareagować na "a mogę do was iść, bo już się spakowałam?". W sumie reagować można różnie, ale jak do blond wersji w różu z wielkimi niebieskimi oczkami dołączy drań w wersji błękitnej z oczkami równie wielkimi  i jak te dwie pary się w człowieka wpatrują, a jedna osóbka trzyma siatkę z majtkami i stertą niepotrzebnych zabawek, to człowiek poprosi o spakowanie rozsądne i zapakuje wszystko do plecaka męża własnego i osobistego informując go w przelocie, że dzieci mamy na trzy dni dwoje.

Gardło mnie boli, katar się przyplątał, książki stoją na półce, ślubny śmieje się i całuje mnie w czoło, ja właśnie piję drugą kawę, proszę o sprzątnięcie kolejnej sterty zabawek.

PS. W nocy wędrowałam między tapczanikiem drania a sofą w pokoju dziennym. I jakoś tak nie wiem skąd dużo tego różu i tych koralików i jakoś namnożyło się filiżanek i cztery lalki się rozpanoszyły w pokoju drania i sama nie wiem już, czy aby na pewno tylko ja podrzucałam do plecaka ślubnego różne różności...

niedziela, 9 listopada 2008

jak historia Oli o moją się (nie)znacznie oparła...

    Ola ma lat naście. Ola zbyt długo matki przy sobie nie miała. Tyle, ile wymaga donoszenie ciąży. Potem Ola miała placówkę opiekuńczą. A potem poznała większe brudy świata i narkotyki. Może i przy okazji anioły jakieś z płonącymi skrzydłami poznała również. A teraz ja dostałam Olę pod swoją opiekę.
Bałam się potwornie. Ola zamknięta jest. Wrażliwa też jest. I uparta. Jak jasna cholera. Ja też.

   Olę poznałam, kiedy siedziała przy wielkim stole i malowała na szkle. Zwyczajna taka ta Ola. Myślałam, że będzie inna. A ona taka stereotypom wymykająca się ostro...
Ola do pokoju nauki weszła burcząc coś pod nosem i unikając kontaktu wzrokowego ze mną. Siedziałam naprzeciw, z całych sił prostując skuloną wrażliwość, która wiła się we mnie i wyła bezgłośnie po tym, jak opiekunka opowiedziała mi jej historię.

    Uprosiłam wychowawcę, aby pozwolił mi być z nią samej na czas lekcji, bo to tylko młoda dziewczyna, która wbrew pozorom boi się bardziej, niż ja.
Zaczęłam czytać na głos. Ola zaczęła słuchać. Po kilkunastu kolejnych minutach przyjrzała mi się i zapytała zdziwiona, czemu nie przysłali jej kolejnej starej baby, która będzie ją zmuszać do czytania czegoś z Mickiewicza.
Nie wiem. Pewnie dlatego, że stara baba kolejna uciekła, gdzie pieprz rośnie, "a pani, pani Agnieszko wzbudza szacunek wśród trudnej młodzieży, więc niech pani to jako nagrodę potraktuje, ale oczywiście może pani zrezygnować..."

                                     ***
- Ile lat miał ten Ikar i dlaczego poleciał do słońca? - zapytała Ola na koniec lekcji.

                                     ***
    Dzwoniąc do podłoty i opanowując przy okazji własne emocje, które nie wiem, czy bardziej Olą, czy bardziej ośrodkiem wywołane zostały, wiedziałam, że podołam i że właśnie biorę kolejny obowiązek na plecy. "Ładne glany pani profesor" - uśmiechnął się do mnie chowając za plecami papierosa Kuba z trzeciej, mojej, kiedy akurat dochodziłam do bramy szkolnej. Może i ładne, ale przede wszystkim wysokie i wygodne. Nie będę musiała ich jednak już na pokaz do Oli zakładać. Mogę tam też i na obcasach z perfumami i węzłem na karku. Ona już wie, że je mam.

sobota, 8 listopada 2008

bubamara

    Pani wczoraj odebrała swoje okularki. Nie są ani czarne, ani nie są kształtem podobne do lenonek, które długo, oj długo pani nosiła. Takie w kolorze starego złota są. Ładne takie. Są. Znowu są po kilku latach przerwy. Zapalenie gardła pani też ma, ale już mniejsze znacznie - mogę normalnie przełykać.
No i dużo dodatkowych nowych obowiązków ma pani również.
Ale dzisiaj sobota. Wieczór. Mąż mój własny osobisty kucharzy w kuchni. Ładnie pachnie. Świece też ładnie pachną. Mam nie wchodzić, chociaż już się zdążyłam przewinąć i popróbować. Tym sposobem wiem, że ulubionego jednak nie będzie ze względu na  antybiotyk.
Zaplanowaliśmy cztery dni bez gości i bez telewizora. Ze sobą. Ale do komputera wymknęłam się na chwilę: klik.

wtorek, 4 listopada 2008

na granicy mojej prywatnej

    Odkąd pamiętam jesień zawsze była dla mnie okresem granicznym.
To jesień zawsze przynosiła jakieś nieoczekiwane sytuacje i to jesień zmuszała mnie do podejmowania ważnych dla mnie decyzji. Być może jest to moment, kiedy po wiosenno-letnim rozemocjonowaniu życie każe mi wziąć się w garść i przypiera do muru wymuszając jakieś konkrety? Nie wiem. Może. A może to ja jesienią jestem bardziej skupiona i więcej zauważam, dłużej analizuję? Tak czy owak, moje życie toczy się od jesieni do jesieni. I każdego roku jesień u mnie wiele zmienia, coś dodaje, coś odejmuje, coś przekształca.
A tegoroczna jesień dodaje. Hojna jakoś wybitnie jest. Wzbogaca mnie w kolejne doświadczenia. Nie wszystkie są proste, ale są. I już tylko dzięki temu są dla mnie cenne. Tylko jak tak patrzę na siebie... to nie wiem, czy potrafię być na tyle statyczna i odpowiedzialna, aby niektóre nowości udźwignąć. A może nic nie dzieje się bez przypadku? Może aby udźwignąć niektóre sprawy trzeba podejść do nich z większym uśmiechem i świadomością, że zmysłami można odebrać nawet to, co jest kłujące?
    Myślę... Mam o czym myśleć... W dodatku jesień zawsze była dla mnie nostalgiczna. A to już mieszanka wybuchowa. Znowu mam emocje na skórze. Znowu mam stany emocjonalne skrajnie różne. Znowu... znowu jestem sobą.

poniedziałek, 3 listopada 2008

to radosny tydzień będzie

    Zaspałam dzisiaj. Klasycznie. Wyłączyłam budzik i przytuliłam się jeszcze do poduszki ślubnego. Rano to ja bowiem mogę się jedynie do jego poduszki przytulić. Ale za to poduszkę można sobie utłamsić i ułożyć wedle uznania, a ślubnego niekoniecznie. No i zaspałam... Ale i tak drań zdążył na śniadanko w przedszkolu, a i ja się wyrobiłam ze wszystkim, nawet włosy umyłam i ułożyłam, zanim do przedszkola wybiegliśmy. I nawet spacerem przez park przeszłam w tę i z powrotem. Mgła niesamowita, ale park aż kusił swoim zapachem. No i tak coś czułam, że ten poniedziałek i ten poranny pośpiech przepowiadają tydzień wyjątkowy. Bo u mnie to tak jakoś wszystko jakimiś znakami jest zawsze poprzedzane i zawsze wiem, że mam być gotowa na coś dobrego, albo na coś złego. No i z reguły jestem gotowa. A teraz to jestem już i powiadomiona, i gotowa nawet na to, że najprawdziwszą ciocią będę. Będę, jestem - zależy jak na to spojrzeć. Lubię takie wieści o magicznej treści.
A ten park z rana to po prostu nieziemski był... I tak mi się jakoś Klenczon skojarzył w nim i przypomniałam sobie dokładnie, jak to niefajnie było, kiedy ja byłam w Krakowie, a ślubny trzysta pięćdziesiąt kilometrów ode mnie. I przypomniało mi się, jak w tym właśnie parku się żegnaliśmy uparcie przez kilka dni na zapas i jak kasztany zbierałam potem przy kopcu i jak te listy czytałam i na nie odpisywałam i jakoś tak mi się wesoło zrobiło, bo to wszystko takie odległe już i takie bardziej cywilizowane teraz jest mimo całego swojego zamętu i rozgardiaszu.

    Tak więc mam całkowitą pewność, że zaczyna mi się tydzień z gatunku tych absolutnie niesamowitych, bo takie wieści i takie wspominki nie wróżą niczego zwyczajnego.

niedziela, 2 listopada 2008

dialogi damsko-męskie, czyli małżeńskie

ślubny: masz ochotę na kolację?
ja: a co na nią miałoby być?
ślubny: a może jakaś kanapeczka?
(po kilku minutach)
ja: to ile chcesz tych kanapek?
ślubny: no tak pięć - sześć z ciemnym chlebem

PS. ja nie jem kolacji...

kiedy z dzieckiem na cmentarz...?

    Zastanawialiśmy się nad tym pytaniem często. Wielokrotnie przeciwstawialiśmy się rodzinie nie zabierając drania na pogrzeb, albo celebrując obecne święto mszą świętą jedynie, w myśl własnej zasady, że cmentarz jest miejscem nie dla dzieci. A przecież jednak i one się tam znajdują. Wiem. Dzisiaj jednak postanowiliśmy zakupić kwiaty i znicze i pójść we trójkę. Po drodze delikatnie informowaliśmy drania, do kogo idziemy, jak to mniej więcej wyglądać będzie i dlaczego tak właśnie, a nie inaczej. Pogoda była przecudna - słońce pełne, wysoka temperatura i jedynie leciutki wiaterek. Drań był zdziwiony ilością grobowców. Z uwagą przyglądał się zdjęciom swoich prapra... i pra... Przy grobie tejktórejjużniema poczuł się swobodniej, ale i tu cichutko przycupnął obok zdjęcia i nie mógł zrozumieć, czemu to tak. Sama nie wiem, czemu to tak... Dobrze, że nie zadawał pytań, bo i ja ten spacer odczułam w sobie boleśnie. Przede wszystkim jednak dziwiłam się ogromem dzieci na cmentarzach. Dzieci w wieku przeróżnym - od takich maleńkich w nosidełkach, po maluchy w wieku przedszkolnym. (Starsze jakoś nie stanowiły już dla mnie sensacji.) Dzieci owe niesione były z całą stertą akcesoriów i zabaweczek, ewentualnie już same radosne szły zaaferowane... watą cukrową i nową, grającą zabawką, balonem wypełnionym helem, gofrem, albo jakimś innym atrybutem typowym dla odwiedzin grobów. W sumie to taka wata cukrowa albo gofr są dobre, a zabawki i baloniki kolorowe, więc nie ma się czemu dziwić. Czasem jakieś dziecko szło z zabawką najprawdopodobniej z domu zabraną, czasem biegało między pomnikami. Zazwyczaj jednak patrzyło zdziwione i znudzone na gromadkę rozbawionych mamuś, cioć i całej pozostałej rodzinki, która spotkanie towarzyskie urządziła w miejscu tak do spotkań towarzyskich typowym.
No więc kiedy z dzieckiem na cmentarz...? Bo ja nadal nie wiem.

zamęt

    Od zawsze zatracam się w tym, co robię. Inaczej nie potrafię. Jeśli kocham, to całą sobą. Jeśli nienawidzę, to każdym milimetrem swojego ciała daję temu świadectwo. Jeśli mam coś do zrobienia - poruszę cały układ słoneczny, aby zrobić to najlepiej.
Kiedy postanowiłam wrócić do pracy w szkole, mąż mój własny i osobisty zgłaszał zdecydowany sprzeciw. Nie wiedziałam czemu - on wiedział dobrze, że praca mnie pochłaniała zawsze, a praca w szkole zwłaszcza. Z ustawowych godzin zawsze robiło mi się ich więcej i więcej i więcej. Tym razem myślałam, że tak się nie stanie, bo dom, bo dziecko, bo ślubny, bo tysiąc innych obowiązków i przyjemności. A jednak... A jednak wprowadziłam zamęt w życie naszej trójki, planuję najbliższe stulecie bardziej niż intensywnie i cieszę się, że wróciłam do tych trybów, które tak bardzo moją rzeczywistość spotęgowały.

sobota, 1 listopada 2008

czuję wiele różnych czuć

    Czuję każdy jeden mięsień mojego ciała. Ale jest to akurat uczucie przyjemne. Wyciągają się, a moja sylwetka zauważalnie pionizuje. Zadziwiające, że bolą mnie jedynie mięśnie przedramion. Te akurat musiałam chyba faktycznie przeforsować, ale po roku przerwy nie da się jednak wrócić do ćwiczeń zupełnie bezkolizyjnie. Czuję również każdy jeden element moich strun głosowych, a to już wynik pogody i tego, że słońce sprowokowało mnie do zdjęcia płaszczyka i przemykania w samej bluzce. Czuję też, że moje ciśnienie leży na podłodze i kiedy idę, wlecze się za mną. A i idę tylko dzięki temu, że drugi dzbanek kawy wprawił moje tętno w zawrotne 64 uderzenia na minutę.
Czuję jednak coś jeszcze. Po przeczytaniu kilkunastu ostatnich postów czuję, że blog mój zaczął żyć sobie swoim własnym życiem, moje mając w poważaniu... hm... mniejszym niż wypada.
No i czuję, że mam zbyt duże zaległości w przekazywaniu nowinek i... napiszę chyba list do św. Mikołaja o dyktafon - wtedy będę tylko linki do własnych monologów wklejać... ;)
klik

dialogi damsko-męskie, czyli małżeńskie

ślubny: zrób jakąś asanę
(wolno i metodycznie robię półksiężyc - czemu mam ślubnemu nie pokazać...)
ślubny: i ile tak musicie wytrzymać?
ja: minimum dwie minuty na jedną stronę po dwa razy
ślubny: psychole

                      ***
ja: brać parasol?
ślubny: ja zmokłem, ale ty się wygniesz

wtorek, 28 października 2008

o niczym i o nocy

    Drań już śpi. Koty tworzą kwa kłębuszki w koszyku wiklinowym obok pieca cieplutkiego. Ślubny powinien zaraz wrócić. Dom cały dzisiaj pachnie wanilią i mandarynkami. Lubię zapach wanilii. Za oknem noc prawdziwa. A jeszcze nie tak dawno temu miałam otwarty balkon, zapach kwiatów i możliwość popatrzenia w noc z lampką ulubionego.
Za to zaraz przemknę sobie centrum powiatowego na jogę, którą jednak udało mi się na wieczór przenieść. Dobrze, że nie pada. Deszczu jesienią nie znoszę. A może to o wiatr jesienny chodzi? Idę. Tylko... jakoś nie lubię ostatnio chodzić nocą po powiatowym...

niedziela, 26 października 2008

monolog z kawą, piórem i kalendarzem

     Napełniłam pióro atramentem, położyłam obok wypełnionej gorącą kawą filiżanki w czerwone róże - tej od uczniów i siadając przy stole, otworzyłam kalendarz. Osobisty, mój, duży, z jednym dniem na jednej stronie. Ten sam, który do września był wypełniony co prawda, ale nie aż tak szczelnie. Upiłam łyk kawy. Gorąca. Oczyściłam stalówkę (nie lubię brudnych stalówek... są takie pozbawione tego, co piórom dodaje tego czegoś) i jak co niedziela siadłam, aby atramentem wyznaczyć swój przyszły tydzień. Najpierw rozpisałam tematy lekcji dla swoich klas. Potem naniosłam to, co mam do załatwienia. Następnie wcisnęłam kilka spotkań i wiele dodatkowych obowiązków. Nie lubię, kiedy czas przecieka mi między palcami, chociaż lubię niekiedy czuć, jak namacalnie płynie obok mnie.
Upiłam kolejny łyk kawy. Dopisałam zajęcia z jogi. Od jutra wracam. Udało się. Rano mam na to czas. Szkoda, że rano, ale dobrze, że w ogóle. Ślubny pocałował mnie w ramię i zapytał, czy jeszcze trwa we mnie moje prywatne solilokwium, które od kilku tygodni nie daje mi spokoju. Ano trwa... Myślę jeszcze i rozważam, a przecież wiem doskonale, że decyzję już właściwie podjęłam podświadomie na samym wstępie. Dopiero teraz widzę, ile czasu przepuściłam między palcami podczas tych trzech lat draniowi oddanych, mimo że każdy z tych dni miał sens i żadnego nie dałabym sobie zabrać.
Upiłam kolejny łyk kawy... Marzenia przecież są po to, aby móc je realizować, a w każdym razie próbować je osiągnąć. Inaczej byłyby tylko majakami. Więc dlaczego ja swoje zostawiłam kilka lat temu? A może dopiero teraz nadszedł ten czas, kiedy dorosłam do decyzji, którą kiedyś zawiesiłam w sobie? Może...
    Kiedy filiżanka była w połowie pełna, błyszczącą i czystą stalówką wygospodarowałam na delikatnym papierze koloru ecru mojego kalendarza jeszcze kilka godzin tygodniowo dla mnie... Tak... musiałam jakoś je znaleźć, bo przecież za rok wracam na uczelnię, żeby zrobić drugi fakultet. Urodziłam dziecko siłami natury - nie ma dla mnie rzeczy nierealnych. Muszę tylko na nie znaleźć czas. klik

sobota, 25 października 2008

po

    Jestem. Cała i zdrowa. I nawet nie tak bardzo zmęczona. I zadowolona. Było super. I na części oficjalnej, i tej oficjalnej dużo mniej. Zabawne tylko, że ta druga w konwencji weselnej się toczyła, ale niech będzie... Jakiś czas temu nauczyłam się poddawać klimatowi zabawy - dużo milej wtedy człowiekowi i zabawa staje się całkiem niezła. A jak do tego wszystkiego jest jeszcze ulubione, kominek i wesoła ekipa świętujących, to po prostu musi być rewelacyjnie. I tak też było. Obcasy jakimś cudem nie mają zdartych fleków, bo i muzyczka fajna była, chociaż co jakiś czas hiciorem przeplatana...
Natomiast zasadność owego ślubny mi przed chwilą wytłumaczył - że to niby takie ku pamięci o tych, co to w domach pozostawieni zostali było. Może to i tak... Zmyślne, zmyślne...

czwartek, 23 października 2008

k...lik

    Pani w tym tygodniu chodzi na rzęsach. Za to jutro pani będzie chodzić na obcasach. Tych najwyższych. I w ogóle pani będzie taka elegantsza bardziej. I nawet z aparatem fotograficznym też pani jutro po szkole chodzić będzie. A tak. Tak właśnie. Mam tylko nadzieję, że obcasami stukać będę, nie jeździć. Bo  w ogóle wszystko jutro będzie takie ciut inne i jakby to powiedzieć... uroczyste. Oby...!
No tak... czyli: pani jutro będzie, ale gdzie i o której, to pani sama nie wie jeszcze. Ślubny też nie wie. Ba! nie wie nawet magiczna.

A na koniec klik. A dlaczego taki klik? A bo tak mi dziwnie część z tego do jutrzejszego nastroju pasuje, w co w dniu dzisiejszym jedynie podłota jest wtajemniczony. O!

wtorek, 21 października 2008

rysie, wilki i łososie, czyli pani konto bankowe otwiera...

    Do pani dzisiaj napisał maila szef międzynarodowej organizacji ekologicznej. Do pani to często piszą jak nie wydawnictwa, to firmy kosmetyczne, albo sklepy sprzedające artykuły gospodarstwa domowego. Pełno maili pani zawsze ma i zawsze pani czuje się taka szczęśliwa, kiedy zaznacza kolejny spam. Ale ponieważ tę akurat konkretną organizację ekologiczną pani wspiera od lat i pod różnymi apelami jak ta głupia się podpisuje, podając wymagane informacje osobowe, co zawsze ślubnego do zaniepokojenia doprowadza, to pani postanowiła maila przeczytać.
A mail zaczyna się całkiem całkiem za serce chwytająco - ratowanie wilków oraz rysiów w Polsce, pomoc dzikim łososiom w powrocie do Wisły... W tym momencie co prawda pani się zastanowiła bardzo głęboko, czy to aby na pewno jest akcja humanitarna dla łososi, ale odruchowo szukać numeru konta zaczęłam, na które to ślubny musiałby zrobić przelew teraz zaraz i właśnie wtedy pani doczytała, że wpłacać to tym razem nie musi nic, ale... ale pani to właśnie może sobie sama całe konto bankowe otworzyć i używając go organizację wspierać będzie. No... to akurat niewątpliwe i całkiem dla organizacji obiecujące. Nie wiem tylko czemu w jednej sekundzie ślubnemu zimny pot na czoło wystąpił, kiedy zadowolona oświadczyłam, że konto otwierać będę w banku takim to a takim, ale ponieważ zdążyłam już adres wklepać i enterem potwierdziłam, więc ślubny łaskawie na rozwój sytuacji poczekał. No bo pani przecież się zna... na wielu rzeczach się pani zna, to takie konto to pikuś... Ale to akurat nie i ślubnego na pomoc wezwać musiałam, ku jego uciesze i uldze przedziwnej. Ślubny po stronie polatał, stwierdził, że od profesjonalizmu odbiega, tabeli opłat rzekomo znaleźć nie mógł, a to ponoć podstawa i kiedy już miałam zacząć głośno o tych rysiach i tych wilkach lamentować, zrobił zlecenie przelewu, przyrzekł zrobić to jako zlecenie stale i zabronił słuchać prezesów firm wszystkich.
No tak... w sumie zrozumiałe... zazdrość przez niego przemawia jak nic, bo do niego taki mail od takiego prezesa nie przyszedł.

A teraz z czystym sumieniem idę spać - rysie będą, wilki będą, łososie powrócą... Ślubny chyba też się z tego cieszy. Najbardziej chyba z tych rysiów...

zakręcona

    Nie wyrabiam. Powoli zaczynam nie wyrabiać... Na zakrętach również. Choroba drania oraz jeszcze niestety nadal trwający brak ślubnego całkowity, albo cząstkowy sprawiają, że mam dość. Chwilami. Sama biegam jak kot z pęcherzem i łatwiej policzyć miejsca, w których mnie w ciągu dnia nie ma, niż w których jestem. Natomiast w przerwach między szybkim przemieszczaniem się z miejsca na miejsce piję kawę, czytam obecnie "Faraona" i zastanawiam się, kiedy uda mi się czas na jogę wygospodarować. Jakaś pokręcona ta jesień w tym roku. Takiej to jeszcze nie miałam. Dzisiaj słońce piękne w powiatowym. Tyle dobrego - idąc z draniem do lekarza, zafunduję nam spacer.

piątek, 17 października 2008

Grieg

    Znowu piątek. Pątek za piątkiem i połowa października już. Szok!
Drań złapał anginę. Ja złapałam się za głowę. Ślubny złapał dziadka do opieki nad draniem... Przez dwa dni czułam się jak serwis porządkowy - wracałam bowiem do domu głównie po to, aby sprzątać, prać i prasować, albo czyścić wykładzinę. Wesoło zatem było. Wczoraj to nawet w akcie desperacji popełniłam regulamin zachowania się w domu podczas choroby. Niestety... ani dziadek, ani drań się nie dostosowali do niego,  pomimo przyrzeczonych nagród. Dzisiaj zatem usłyszeli to i owo - może do poniedziałku z uszu nie wywietrzeje...
    W szkole za to kurs za kursem, konkurs za konkursem, sprawdzian za sprawdzianem - nie nudzi mi się i w przerwach między kursami mam na czym czerwony długopis wypisywać. No i jeszcze ślubny uradowany z siebie bardzo przytargał dzisiaj w ramach prezentu dwanaście tomów Kapuścińskiego... Patrzę na nie i wzdycham. Normalnie zrobił to z premedytacją! Toż ja Kapuścińskiego lubię bardzo, a nawet dużo bardziej. Czy on takich rzeczy nie wie? Wypadałoby, żeby wiedział...

A tak w ogóle to teraz idę nalać ulubione, włączę klik i pomęczę męża własnego i osobistego - co tak będzie sobie siedział bezproduktywnie i niby to odpoczywał - niech pokonwersuje z żoną. W końcu po coś go mam... A nie przypominam sobie, aby ktoś mu powiedział, że małżeństwo to rzecz łatwa...

wtorek, 14 października 2008

pani śpiewa

    - Mamuuuusiuuu... - powiedział przeciągle drań w sobotę - ... czy do spania zaśpiewasz mi piosenkę, jak byłem małą dzidzią?
Co mam dziecku nie zaśpiewać? Zaśpiewam! Jasne, że zaśpiewam. Najpierw uderzyłam w kołysanki, ale drań ciągle twierdził, że "nie o to mi chodzilo...", więc potem poszedł nieco inny repertuar. Kiedy jednak ciągle to nie było to, co drań by chciał, z pomocą przyszedł ślubny i zaczęliśmy intensywnie myśleć, co też mogłam draniowi śpiewać, kiedy on małą dzidzią był. Podczas drugiej godziny prób i błędów drań był coraz bardziej wybity ze snu, koty pochowały się za fotele, a ja w akcie desperacji to i panie Janie zaśpiewałabym sama na dwa głosy i wtedy ślubny wpadł na pomysł, że może to o dumkę chodzi. Pani zaczęła zatem jak nakręcona dumkę śpiewać i... i to było to, o co "mi chodzilo".
Odetchnęliśmy z ulgą...
                                    
    ... akurat wychodziłam z draniem dzisiaj rano z kamienicy i azymut na przedszkole obierałam, kiedy drań o dumkę poprosił. Zimny pot wystąpił mi na czoło, dreszcz przebiegł po plecach, ale wytłumaczyć mu się mi nie udało. No i co było robić? Śpiewałam, prosząc jednocześnie w duchu, aby mnie jakiś strażnik miejski, czy pracownik sądu, obok którego przechodzimy, nie usłyszał, bo jak nic mnie na badanie krwi w alkoholu wezmą...
Byłam właśnie przy żalu za dziewczyną i zastanowiłam się, czy ciekawiej brzmi ten fragment czy też może ten, gdzie winawiana dajcie śpiewany przeze mnie z rana na ulicy w centrum powiatowego, kiedy zobaczyłam babeczkę w... koszuli nocnej, płaszczu zimowym i japonkach. Z psem wyszła na spacer... Swojsko się poczułam tak i jakoś raźniej. Nawet się nie zadziwiła moim procederem, ja natomiast uznałam gapić się na nią za mocno niestosowne.

                                  ***
    - Mauuusiuuuu... - powiedział dzisiaj przeciągle drań przed 19 po kolacji i umyciu ząbków - ... zaśpiewasz mi piosenkę,  jak byłem małą dzidzią?
Nie zaśpiewałam... Włączyłam youtuba, dźwignęłam siedemnastokilowca na ręce sugerując, że może potańczymy i zaczęłam się zastanawiać, kiedy mu się znudzi, bo już sama nie wiem, czy lepiej śpiewać (a śpiewam od soboty), czy dźwigać. No i nie ukrywam, że już się dygam przed jutrzejszą drogą do placówki oświatowej przedszkolem nazwanej...
Zdecydowanie musimy drania wypisać z rytmiki.

poniedziałek, 13 października 2008

na wesoło na dzień dobry

Pijaczek zakręcił się przypadkiem na cmentarzu. Zauważył grabarza, zajętego swoją pracą i postanowił go dla żartu przestraszyć. Podszedł więc do niego od tyłu i wrzasnął :
- BUUUUAAA!!!!!!!!!!!!
Grabarz ani drgnął, nawet się nie odwrócił i kontynuował swoją pracę. Pijaczek zniesmaczony nieudanym żartem idzie w stronę wyjścia, wychodzi poza teren cmentarza, nagle dostaje łopatą w łeb i pada na ziemię nieprzytomny. Pochyla się nad nim grabarz i grożąc palcem mówi:
- Straszymy, biegamy, skaczemy, bawimy się... ale za bramę nie wychodzimy!

sobota, 11 października 2008

clandestino...

    ... pani słucha, sączy ulubione i stwierdzam, że bardzo dobrze mi i na duszy lekko tak jakoś samo z siebie. Nie wiedzieć czemu. Chyba to jednak ta jesień, która wreszcie się pojawiła i poprawiła się i mnie przy okazji. No i to ulubione... klik

czwartek, 9 października 2008

klasowe wyjście do teatru

    Pani się na wielki wyczyn porwała. W sumie czemu by się miała nie porwać...? Już nie raz przecież robiła rzeczy, o jakie by nigdy samej siebie nie posądziła. I nie ma tu absolutnie żadnego znaczenia fakt, że inni by o to panią posądzili - tu pani subiektywną w ocenie jest i taką pozostanie.
Taaak... Najpierw pani musiała zrobić listę, zebrać pieniądze, zamówić bilety i... i tu się pojawiły pierwsze problemy, ponieważ lista chętnych nijak się miała do listy tych, co to koszt biletu ponieśli. Po niemałych perturbacjach wypełniła pani kartę wycieczki i po kolejnych - wcale niemałych - dostała zgodę na wyjście. No i wtedy jakby wszystko zaczęło do pani powoli docierać, co przypłaciłam okropną migreną. Wczoraj. Jeszcze tak silnej nie miałam. Chyba. Tego stwierdzić nie mogę, bo i świadoma za bardzo nie byłam. No koniec końców dzisiaj wstałam, a pogoda śliczna, więc rzuciłam  w przestrzeń zaklęcie, że na pewno dobrze będzie i nie ma co się stresować, bo to przecież prawie dorośli ludzie i... pojechałam do szkoły. Najpierw do szkoły, coby wytyczne jeszcze ewentualne dostać i z bagażem zaufania do młodzieży pognałam do teatru. Każdy popisał się czym umiał. W sumie to dobrze. Nawet doceniam inwencję własną i pomysłowość, jednak nadal pozostaję sceptykiem w przypadku gołego brzucha jako stroju wyjściowego i czerwonych pasków na bluzie zamiast marynarki. Królowały zieleń i żółty kolor oraz dziwny róż na ustach. Było zatem sielsko tak i ludycznie jakby bardziej. No myć towarzystwa nie będę w teatrze, więc głowy zmyję im jutro, a dzisiaj to jedynie zęby zacisnęłam i postanowiłam, że pani miłą poza murami szkolnymi się okaże. A potem to już było z górki. Jeden z chłopców przyjechał rowerem, którego nigdzie zostawić nie mogliśmy, a drugi zabrał swoją deskorolkę. Ponoć nigdy się z nią nie rozstaje. Rozdanie biletów też łatwe nie było, bo ten chciał obok tej, a tamta obok tego niekoniecznie. Jakoś dałam jednak radę i kiedy usiadłam w rzędzie między paniami w wieku przedemerytalnym z wielkim udręczeniem na twarzy zorientowałam się, że delektować się jeszcze przyszłym spektaklem nie mogę, gdyż trzeba by walnąć jakąś przemowę na temat telefonów komórkowych, o których wyłączeniu wspomnieć zapomniałam. No i muszę Wam powiedzieć, że te obcasy i te deski strasznie jednak głośne są. Pani zatem chociaż niezauważona być chciała, dała się zauważyć większości. No tak czasem bywa.
Potem za to już pikuś. Wystarczyło nie patrzeć na scenę, a na uczniów po to, aby skonstatować, że jest ok. Bo było ok. Czasem nawet miałam wrażenie, że im się buzie pootwierały. Szkoda tylko, że ja nie bardzo wiedziałam, dlaczego.
Później jeszcze tylko spacer wycieczkowy pokazujący uroki powiatowego, kilka tłumaczeń, dlaczego wolno ich puścić nie mogę i wykład na temat historyczny, który słuchali jednym uchem, pijąc colę i mając mnie w poważaniu mniejszym i większym.

    Wróciłam niedawno z duszą na ramieniu, czy aby każdy dotarł szczęśliwie do domu i z lekko ochrypniętym głosem. No i właśnie opowiadam wszystko ślubnemu zdziwionemu, że ja taka padnięta po przecież jakby nie było wolnym, kulturalnie spędzonym dniu z młodzieżą pełną zapału do zdobywania wiedzy.

PS. I powiem Wam jeszcze w sekrecie, że raz jeden tylko przeszły mnie ciarki po plecach... Na koniec. Wtedy, gdy młodzież na zakończenie o następną wycieczkę poprosiła, bo ta była ponoć niezła.

wtorek, 7 października 2008

dialogi ani nie damsko-męskie, ani nie małżeńskie

ja: i my chcemy kupić samochód
magiczna: a jaki?
ja: nie wiem,
ja to chcę z długim przodem, bo bezpieczniej się wtedy czuję
magiczna: aha, no i mnie się takie podobają

na wesoło

Późny wieczór. Nowakowie przyłapali nastoletniego syna, jak wymykał się z domu z wielką latarką w dłoni.
- Dokąd to?! - pytają.
- Na randkę - przyznał syn.
- Ha! Jak ja chodziłem w twoim wieku na randki, to nie potrzebowałem latarki - zakpił ojciec.
- No i popatrz na co trafiłeś...

                    ***

Babcia przychodzi do urzędu skarbowego. Urzędniczka sprawdza dokumenty i mówi:
- Brakuje pani podpisu.
- Ale jak mam się podpisać? - pyta starsza pani.
- No, tak jak zazwyczaj się pani podpisuje.
Starsza pani wzięła długopis i napisała: "Całuję Was mocno, babcia Aniela"

poniedziałek, 6 października 2008

to lubię!

    Bardzo! Zwłaszcza rano, kiedy staję z kubkiem kawy przy oknie w kuchni i widzę słońce rozświetlające witraże katedry. Mojej katedry. Tak. Teraz już nawet nie podświadomie zaznaczam swój teren. Wszystko co moje, moim nazywam. Kategoryzuję.
- To nie jest kościół - stwierdził ostatnio drań równie kategorycznie, jak ja przywłaszczam sobie swój świat i jego okolice.
- A co to jest? - zapytałam zaciekawiona, bo drań wszedł w fazę abstrakcji i każdego dnia roztacza przed nami niesamowitą wyobraźnię własną.
- No nie widzisz? To zamek! Wysoki zamek i ma wieżyczki jak ten mój. Tylko wałów mu brakuje. I rycerzy.
Patrzę zatem na ten draniowy zamekaniekościół i zachwycam się. Lubię tak przejrzyste powietrze i szron na trawie i żółte liście i moją katedrę. Architekt może być z siebie dumny - nawet trzylatek poznał jego zachwyt gotykiem. Szron... Bardzo lubię szron. I te witraże prześwietlone słońcem i błękitne niebo i kawę i siebie w szlafroku cieplutkim i świadomość, że po jej wypiciu wyjdę na rześkie powietrze i będę miała czym oddychać. Tak... to lubię! Zapowiada się bardzo dobry tydzień.

sobota, 4 października 2008

... powrót czerwieni i mnie...

    Usta dzisiaj umalowałam...

    ... zbyt dawno tego nie robiłam kolorem tak intensywnym...
Starannie obwiodłam kontur ust brązem i długo usta same pędzelkiem z karminem pieściłam. Dokładnie tak i z wprawą, która chyba we krwi mojej zakodowana.
I takie... moje się stały, choć dawne szalenie i zapomniane już niechcący.
I takie kobiece i pewne, niedomówień pozbawione, chociaż do niedomówień prowokujące.

    Znowu zaczęłam widzieć czerwień. Nie tą przytłumioną i stonowaną... Nie. Czerwień czerwoną, najczerwieńszą. Taką, która zmysły moje podsyca i emocje ukierunkować potrafi. Która rytm zaczyna tętnu nadawać i do zmian kolejnych prowokuje. I nawet czerwień w czerni swojej widzę i jej kobiecą stronę szanuję znowu.
Czerwień, która z czernią jedynie komponować się może.

    I powrót na półkę świętują perfumy dla blondynki zbyt ciężkie.
I głos zbyt pewny. I mimika, i gesty...
I spojrzenie, które już konflikt wywołało kilka dni temu ciemnością swoją, nieprzyjmujące kompromisu.

                                 ***
    Dawna ja wraca powoli, ale pewnie. Wraca i skutecznie rozgaszcza się w moim domu... Świadoma tego, co wokół i mnie świadoma również, chociaż ja sama jeszcze z lękiem patrzę na siebie, ale już z przyjemnością przeglądam szafę i sklepy akceptując to, co lekkie i kaszmirowe, czarne najchętniej i miękkie, o linii kobiecej, która podkreśla rozkloszowując się  w połowie łydki, z obcasem współgrając i szalem... klik

wstyd

    Wstyd jest emocją, uczuciem, zespołem reakcji w organizmie. Wstyd jest nieobcy każdemu. Każdy jednak z innych powodów tego uczucia doznaje. Każdy też ma do swojego wstydu prawo. I... każdy czasami przesadza.
A ludzie zazwyczaj wstydzą się zbyt wielu rzeczy. Ja wyjątkiem tu też nie jestem - latami magiczna oswajała moje wstydy prywatne, skutecznie wymiotła ich resztki ze mnie organoleptyczna. Podłota już tylko wysłuchał relacji o dawnych demonach.
    I tak mnie jakoś teraz na ten wstyd naszło, ponieważ wwąchałam się zbyt mocno w słodkawy zapach cebulki, którą do tarty pikantnej właśnie smażyłam. Zapach ten natomiast nieodmiennie kojarzy mi się z pracą w dużej, szklanej firmie i nadgodzinach, które normalnym czasem pracy nazywane były. I z tym, jak kiedyś podczas czternastej godziny pracy nie mogłam wytrzymać bólu żołądka z głodu, a kawa nie pomagała.
Pomogła mi wówczas dziewuszka, która na praktykach w firmie była. W moim wieku chyba... Oddała mi jedną z kanapek zrobionych jej przez mamę. Kanapka była normalna. Nie z chleba dietetycznego, ale zwykłego, ukrojonego grubo, co na tle firmy dziwactwem było straszliwym. Wstydziłyśmy się wtedy obydwie... Mnie było głupio, że objadam praktykantkę z kanapki, ona zaś wstydziła się jej środka - czegoś z mielonej wątróbki, natki zielonej i smażonej cebulki.
Nigdy niczego równie dobrego nie jadłam. Nigdy więcej się nie spotkałyśmy. Nigdy więcej nie wrócę do pracy w szklanej firmie.

misz masz

    Jestem dzisiaj w stanie permanentnego podekscytowania. I nawet nie wiem, dlaczego. Za oknem paskudnie. W domu szarawo. Ślubny jeszcze śpi i wcale mu nie przeszkadza, że ja sprzątam, odkurzam, słucham radia i  piekę ciasto ze śliwkami. A wszystko to robię w sposób ciszy pozbawiony. Widać ślubny się uodpornił na niektóre z moich procederów. Koty same nie wiedzą co ze sobą ze szczęścia zrobić i łażą za mną, ocierają się o moje nogi i wydają z siebie dźwięki, które potrafią z mózgu zrobić papkę. Drań ogląda bajki stęskniony za nimi a w przerwach snuje się ocierając o mnie i kombinuje, żebyśmy wzięli... pieska. Dwa koty, świnka morska, drań, ślubny i jeszcze mi piesek do szczęścia potrzebny. Jak już ślubny ten dom biały z brązowymi okiennicami i kamienną podmurówką mi postawi, to i piesek będzie, ale drań moich argumentów słuchać nie chce. W sumie to i ja już bym tego labradora mieć chciała, ale resztkami zdrowego rozsądku odsuwam tę myśl od siebie. Mogę co najwyżej podarować jakieś kundlisko najszczęśliwszej. Ona już przeszła ze mną to i owo - nawet leczenie gołębi przeżyła i hodowlę koników polnych, więc niejako wprawiona. Ja jeszcze nie.
Idę to ciasto wyjąć z piekarnika, bo jeszcze chwila i będę musiała wmówić chłopakom, że ta spalenizna to przypieczone skórki śliwek. klik

piątek, 3 października 2008

o ulubionym, o pani i o kostkach, ktore stały się kontrowersyjne

     Pani właśnie usiadła. Na fotelu mięciuchu. Z głową lekko jedynie odchyloną w tył, ponieważ fotel zbyt obszerny i zbyt wysoki, aby na oparciu głowę ułożyć wygodnie i pisać. I sączyć. Taaak... pani bowiem właśnie sączy ulubione, słucha ulubionego i odpływa powolutku. Bardzo powolutku. Wolniej, niż wypada.
A nie mówiłam Wam jeszcze, że od nowych obcasów mam ślad wokół kostki. To znaczy nie od obcasów dosłownie, tylko od pasków z zapięciem wokół kostki. Ale mimo tego wygodne są te obcasiki jednak. Wiem, bo nieświadomie co prawda (chociaż... w sumie czemu miałabym nie spróbować?) porwałam się dzisiaj na wyczyn chodzenia w nowych butach przez pięć godzin między plecakami po wypastowanym parkiecie.
Nic zatem dziwnego, że kostki ewidentnie dopieszczenia się domagają teraz. Oj bardzo się domagają. Kostki oczywiście. Zupełnie jakby mówiły słowami Iłłakiewiczówny.
No tak... Bez obawy. Wiem przecież, że stopy nie mówią. Tym bardziej nie wierszem. Pani po prostu ma od jakiegoś czasu stałą burzę mózgu i zbyt wiele skojarzeń.

Dobre to moje ulubione. Bardzo. Lubię posmak goryczki. Jest taki... gorzkawy? klik

czwartek, 2 października 2008

kilka części mnie

    Jedna część mnie pada na pyszczydło i jedynie na umalowanych rzęsach się opiera całkowitemu przypłaszczeniu się do wykładziny. Druga część mnie cieszy się i chce skakać z radości, że ślubny wreszcie decyzje ostateczne podjął. Ale znajduje się we mnie też cząstka, która martwi się na zapas. Ponoć to moja specjalność. Możliwe... To tak prywatnie.
Ale zawodowo też jestem podzielona. Recytacji sobie darować nie mogę. Nie lubię, kiedy facet płacze. Tym sposobem kastruje się w moich oczach. Nawet jeśli ma lat naście. Z drugiej strony rozpiera mnie duma, bo właśnie sprawdziłam prace z konkursu polonistycznego. Wśród prac przeznaczonych mnie do sprawdzenia były prace moich dziewczyn. I sama im własnym podpisem dałam bilet do drugiego etapu. Duma? Radość? Ambicje własne? A może po prostu świadomość, że robię coś dobrego?
    Ale jest jeszcze jedna cząstka mnie. Siedzi spokojnie. Jak nie ona. I zastanawia się, gdzie w tym wszystkim obecnie jestem ja. Nie chcę być wtłoczona w tryby i pozbawiona własnych podniet. Nienawidzę tego. Kupiłam dzisiaj śliczne buciki. Na obcasie. I nie chwalę się nimi... Nie pamiętam, kiedy piłam ulubione. Zaraz kilka osób mi przypomni, że na ostatnich weselach... Taaa... na weselach. A w domu? Przy jazzie? Nie pamiętam. I tak sobie myślę, że to chyba ten moment, kiedy pani musi się otrząsnąć. Papierologia za mną. Obcasy na właściwym miejscu. Nowe dostawiłam właśnie do szeregu. Ulubione na jutro zamówione u ślubnego. Nowe perfumy znalazłam dzisiaj. Jutro kupię. Moje. Jak nic moje. Na skórze rozeszły się pięknie. Obciąć włosy? Nie wiem. Chyba tak... Blondem je potraktować? A niby czym by innym...
Jeszcze tylko dzisiaj pomarudzę. Od jutra jestem już. Tak... jeszcze tylko dziś. klik

coś się kończy, coś zaczyna

    Spędziłam wreszcie normalny dzień. Najnormalniejszy taki. Mąż mój własny i osobisty był w domu rano. Był w domu po południu. Zaprowadził drania do przedszkola. Odebrał drania z przedszkola. Ja spokojnie się wyszykowałam i nie musiałam wstawać raniutko, aby ze wszystkim zdążyć. Zjedliśmy wspólnie obiad. Spokojnie pojechałam na dzień otwarty w szkole i nie musiałam się stresować, z kim maluch zostanie podczas mojej nieobecności. I w ogóle to czuję się tak, jakby trwało jakieś wielkie święto wokół. Dziwne? Może i dziwne... Ale ja ponad trzy lata męża własnego i osobistego w ciągu dnia na tygodniu w domu nie widziałam. A dzisiaj był. Wyręczył mnie w połowie obowiązków. I tak po prostu był.
    Zbyt wiele czasu byliśmy zbyt daleko od siebie. Teraz powoli wracają ranki i popołudnia. Noce wracają również. Takie, kiedy nie trzeba zmęczenia ukrywać nieudolnie. Wieczór dzisiaj się pojawił z całym swoim urokiem. I aż mi dziwnie, że to dzisiaj nie piątek. I ze wszystkim dzisiaj zdążyłam... I nawet nabyłam nowe buty. Letnie. Jakoś tak... Na przekór wszystkiemu. Jak zawsze.
Ale nie wiem już sama, czy na skórze mam więcej radości, czy strachu. Nie wiem również jeszcze, czy tak żyć będę w ogóle umiała.
Dużo się zmieni. Wszystko. Mam tylko nadzieję, że zasłużyliśmy, aby ta zmiana była dla nas dobra...
klik

Recytację...

    ... pani zapowiedziała tydzień wcześniej. Recytację pani lubi. Uczniowie z reguły lubią ją również. Ta recytacja zaskoczyła jednak wszystkich obecnych w klasie...
Mnie osobiście najbardziej zaskoczył Grześ. Grześ wygląda jak Grzegorz i sprawia wrażenie, iż dąb własnymi rękoma wyrwać z korzeniami bez trudu żadnego mógłby. I tenże Grześ-Grzegorz wyszedł na środek klasy, stanął przy tablicy, drżącym głosem powiedział dwa słowa i... zapadła cisza. Cisza zapadła wręcz straszliwa, zmącona jedynie "nie pamiętam" i szelestem pióra w kratce dziennika, które zapisało jedynkę. Coś zapisać musiało, a dwa słowa się nie obroniły...
Pani głowy znad dziennika przez sekund kilka podnieść nie mogła, a jak już głowę podniosła, to zobaczyła Grzesia siedzącego z oczami czerwonymi i takimi... takimi łzawymi mocno.
No? No i co mądrego pani mogła w tym momencie zrobić? Pani w zasadzie to mogła zrobić dużo, ale pani jak ta głupia i naiwna zapytała, czy on płacze.

- Pani profesor... on wytrzymuje najcięższy trening, a na recytacji by poległ?... - usłyszała pani z głębi sali głos zdziwiony wielce.
Ano... poległ...

PS. "Jesteś najlepsza" powiedział ironicznie ślubny, czym przypieczętował moją obietnicę złożoną sobie samej, że recytację zostawiam jedynie dla chętnych.

wtorek, 30 września 2008

być jak...

    Nuta klepnęła mnie do łańcuszka, namawiając tym samym do zwierzeń, do których trzech znanych osób chciałabym być podobna. Myślę i myślę i... co ja Was tu kokietować będę...
    ... chciałabym mieć tak czysty głos i charyzmę, jak Krystyna Janda, delikatność Juliette Binoche i przede wszystkim mimikę twarzy tak bardzo kobiecą i nieodgadnioną jak Danuta Stenka.
Tak właśnie, o! klik

PS. Wyznaczam wszystkich, komu bawić się chce :)

poniedziałek, 29 września 2008

koniec końców

   Skończyłam moi mili pisanie!!. Papierologii pisanie oczywiście. Papierologię skończyłam. Wszystko inne trwa. Bez zmian. Chociaż z lekkimi zawirowaniami. Taaa... Wiruje nawet aż miło chwilami. Pani w miesiącu wrześniu monotematyczna stała się i... wcale nie jest mi wstyd. Podłota już tego wszystkiego, co mu piszę, znieść chyba nie mógł i wziął się na mnie obraził, a w każdym razie podłotowato drażnił się, że się obraża. Magiczna natomiast wyszła za mąż i nie wróciła do tej pory.
A ja... biegam. Obcasami stukam. Ledwo na zakrętach wyrabiam. Od przyszłego tygodnia ogłaszam zwolnienie obrotów. Chociaż tak naprawdę, to dobrze mi z tym tempem, bo dzięki niemu czuję życie nie tylko obok siebie. Bardzo dobrze mi. Nie wiem, jak mogłam z tego rytmu się wytrącić.

czwartek, 25 września 2008

Pani...

    ... dawno gafy nie popełniła, więc już czas najwyższy na ową był. A ponieważ najmniej pani gafę chce popełnić w szkole - logiczne, że w szkole pani gafę strzeli taką na całego. A ponieważ pani półśrodków nie znosi, bo półśrodki są nijakie, to pani tak ze skrajności w skrajność - albo kochać, albo nienawidzić, albo słodkie, albo kwaśne, albo czarne, albo białe i to, co pomiędzy pani nie interesowało nigdy. Półgafa zatem również jest pani obca. No i idzie sobie dzisiaj pani tak po skończeniu lekcji, słonko świeci pięknie, pani obcasami stuka, biodrami kręci bo pod górę, okulary słoneczne na nosie, pani idzie i myśli o wszystkim, ale nie o chwili obecnej i w zasadzie to pani widzi mniej niż mało dzięki temu. No ale pani idzie, więc widoczna jest, a zważywszy, że na czarno, to i w oczy rzucająca się nieco. No i idzie pani sobie, myśli o tym i o owym i nagle słyszy pani wołanie. Nie, nie, nie!! To nie było wołanie o pomoc. Pani przystaje, odwraca głowę i... widzi pani swoją klasę. Taa... swoją klasę pani widzi, która dziwnie szybko w pani stronę się porusza. No to pani do nich się uśmiecha pięknie i czeka zadziwiona, czego to młodzież od pani chcieć może... A młodzież może... oj może... młodzież za panią biegła z pytaniem, czemu im pani z lekcji zwiała... A pani wcale nie zwiała, tylko na plan źle pani spojrzała. No bo słońce wyszło dzisiaj nagle tak...

PS. I w ogóle to wszyscy się mnie czepiają dzisiaj. Młodzież gnała jakieś sto metrów ze zdziwieniem w oczach i pretensją, że im czmycham. Drań się czepia, że jest już wieczór. Ślubny się dziwi, że obiadu nie ma. A przed chwilą i podłota się dopytał, czemu go podłotą zwę.

wtorek, 23 września 2008

o facetach, spirytusie i chłodniejszych piecach

    Pani wczoraj szybciutko zakończyła rozmowę z podłotą, który zdziwiony ogromnie faktem owym wytknął mi godzinę nawet. I to wcale kurtuazyjnie tego nie zrobił. No ale podłota to, więc i dziwić się nie ma czemu. Zdziwił się za to ślubny wchodząc do sypialni. Taaa... zdziwienie podłoty przy zdziwieniu ślubnego to po prostu pikuś. Ślubny wszedł, przetarł oczy, spojrzał na zegarek (widocznie wczoraj faceci tak już po prostu mieli) i kompletnie nie wiedział, jak ma się zachować. Normalnie szok! Mąż mój własny i osobisty, ślubny do tego, nie wiedział, co ma zrobić. W sypialni na dodatek. I nawet nie bardzo wiem, co go w takie osłupienie wprawiło. Być może to ta koszula nocna, którą wdziałam, a która prezentem od babci jest. Ale co? Na dworze zimno, a ona ciepła i długa taka i w ogóle mnie trzy w nią by wlazły. A może to nie owa koszulka, tylko fakt, że ja tak sobie w niej leżąc, butelkę spirytusu trzymałam? No w sumie... w sumie to ja zazwyczaj w dłoni trzymam ulubione... No ale moi drodzy - ja przepraszam, ale ulubionym to stanowczo smarować się nie dam! Do smarowania to spirytus jest. A skoro do smarowania jest i w domu jest, to go trzymałam.
Za to dzisiaj to ja jak ten młody bóg płci żeńskiej. Nic mnie nie boli, katar został zablokowany w połowie drogi do mojego nosa i jestem nawet w stanie trzem klasom dyktando podyktować. Tylko, że jak już mnie ślubny tak natarł i natarł i w pierzynkę owinął, to chyba od tych oparów spirytusowych wziął i usnął i pieców nie przełączył na więcej grzałek, więc dzisiaj w domku chłodniej ciut. Ale to nic... spirytu jeszcze trochę zostało...
klik

niedziela, 21 września 2008

w sposób przesłodzony i tendencyjny

    Pani jest dobrze. Tak po prostu i obrzydliwie słodko dobrze. Nieprzyzwoicie tak. I pani tego ukrywać wcale nie zamierza. Odzyskałam spokój. Odzyskałam pracę, którą uwielbiam. Odzyskałam męża mojego własnego i osobistego. Odzyskałam więcej, niż myślałam, że odzyskać się uda.
I odzyskałam chęć nierobienia planów na najbliższe sto lat. Chcę zatrzymać się w tych chwilach obecnych i tak po prostu obrzydliwie słodko w nich trwać.

    Nie potrafię wykroczyć jednak i tutaj poza pewien krąg intymności naszej. A może powinnam zacząć tę granice przekraczać? Może powinnam, bo dzięki temu sama lepiej wszystko zrozumiem?

o wrześniu i o mnie

    Rozkołysałam się i ślubem magicznej i weselem i wrześniem w ogóle tak. Nietypowy taki on. I ja jakaś taka nietypowa w nim. Piece w domu u mnie od tygodnia huczą, buczą, pachną gliniano i dają ciepło absolutne. Lubię przy nich w nocy spać i czuć ciepło, które aż za duże, ale zimą jedynie takie akceptowalne. I lubię czuć też wtedy taki chłodny i szorstki dotyk prześcieradła i ciepło ślubnego obok też lubię czuć.
I chociaż przez ten wrzesień jakoś jest mniej tutaj mniej, to obcasów ogrom i szali i  w ogóle nagle więcej we mnie barw. I słów.
klik

uwagi damsko-meskie "donauczycielskie"

uczeń (klasa III przy interpretacji wiersza L. Staffa, nagle): a pani też ma takie literackie imię!
                      ***
uczeń (klasa I przy omawianiu struktury eseju): przepraszam pani profesor, że zapytam, ale czy pani jest stanu wolnego?
                      ***
uczennica (klasa II) po przerwie między jedną a drugą godziną języka polskiego: a pani profesor mąż to ma niebieskie oczy?
ja: ?????
uczennica: bo w holu na dole stoi taki facet z niebieskimi oczami i do pani pasuje...


No tak... ;)

piątek, 19 września 2008

w kożuszku, ale ze słonecznikiem...

    ... pani dzisiaj ze ślubnym i z parasolką za dwie godziny do wyjścia się skieruje, zostawiając drania w objęciach najszczęśliwszej. Prawdopodobnie słonecznik i długi kożuszek nie współgrają ze sobą, ani z parasolem, ale ponieważ dzisiaj ślub i wesele magicznej, to z samego już założenia nic normalnie być nie może. Dobrze, że ślubny pasuje do mnie - reszta jakoś się już sama dopasuje. Nawet to cieniactwo, które będę mieć pod kożuchem do pogody.
No tak... czyli dwie godziny? To czemu ja jeszcze nie pod prysznicem?... Mało czasu kruca bomba... mało czasu...

Tak więc pani dzisiaj będzie się bawiła i tańczyła i wino też pani będzie piła, no i jeszcze dużo, dużo innych rzeczy będzie pani robiła, albo i nie robiła. I wcale się pani nie zmęczy przy... klik, którym wszystkich zmęczyć musi. Zawsze. Na obcasach. W długiej spódnicy. Po północy. Dla zasady. Idę się pluskać. Bęc!

czwartek, 18 września 2008

złą nauczycielką jestem

    Tak. Tak właśnie. Niestety inną być nie potrafię. Od uczniów wymagam. Czytania lektur wymagam przede wszystkim. Posiadania zeszytu wymagam również. No i kultury osobistej też wymagam. To wszystko co prawda już mnie dyskwalifikuje i stawia w rzędzie belfrów straszliwych, a to dopiero zaledwie początek całej listy moich niecnych i podstępnych przywar. Wymagam bowiem obecności na lekcjach, zadaję pracę domową i... - a to już po prostu cios poniżej pasa: egzekwuję ją! Wymagam od uczniów wiele i poza ramy podręcznika wykraczam. Zabroniłam tykać opracowań i niestety myśleć każę. Tak... a to chyba najcięższe do przełknięcia.
No i z rodzicami kontakt chcę mieć, stale konsultuję się z panią pedagog i z wychowawcami rozmawiam. Normalnie jestem jakaś niezreformowana. Poza tym nie siedzę za biurkiem, ale chodzę po klasie. Każę notatki robić i niczego z kartki nie dyktuję. Ba! ja z kartki na lekcji nie czytam, a z głowy mówię tak po prostu i ad hoc. I interpretacji nie narzucam, o korelacji sztuk prawię i chronologii uczę... No i tych lat emerytalnych nie posiadam, a przecież one mądrość i wiedzę potęgują.

Taa... złym nauczycielem jestem i mam tego świadomość. Jeszcze jedno spotkanie z rodzicami i będę nauczycielem... wściekłym...

wtorek, 16 września 2008

dialogi damsko-męskie, ale tym razem nie nasze małżeńskie

Drań usiłuje zarzucić dziadkowi-pradziadkowi ściereczkę na głowę. Dziadek wzbrania się i nie pozwala.
drań: babciuuuu, bo dziadzia nie chce się bawić!
babcia-prababcia do dziadka-pradziadka: no i co ci się takiego znowu stanie, jak ci dziecko szmatę na łeb zarzuci?!!

                                ***

ja (do babci): Marudził jeszcze troszkę rano, że musi iść do przedszkola, ale potem za to wracać do domu nie chciał.
babcia-prababcia: No popatrz... co to się tym maluchom ubzdura? Pawełek z Klanu też do przedszkola chodzić nie chce...

ech...

    Ostatnio przede wszystkim marznę. Okrutnie marznę. A marznąć to ja nie lubię. Oj baaaardzo nie lubię. Wyciągnęłam już golfy. Na noc zakładam ciepłe skarpety. Wczoraj wdziałam rękawiczki. Normalnie koniec świata. To jest alogiczne. Ja tak nie chcę. No nie zgadzam się wręcz i jestem w stanie się nawet oflagować!
Poza tym w ten piątek ma wesele magiczna, a za tydzień w sobotę Ania... I jak ja w tych sukienusiach tak będę... marznąć...?

PS. W przerwach między jednym marznięciem a drugim to ja pracuję. Tzn. pracuję, a w przerwach marznę. Chociaż... w zasadzie to i marznę i pracuję cały czas. Niech już ten wrzesień się kończy i niech już będzie termin złożenia całej biurokracji. No i niech ja mam to już z głowy. Taaak... odnośnie tego też mogę się oflagować... Przynajmniej cieplej mi będzie.
klik

środa, 10 września 2008

o spodniach, kawie i nieszczęsnym guziku, czyli poważne dylematy pani

    Ubieram się dzisiaj w pędzie (wielkim pędzie nawet rzekłabym), zapinam białą bluzkę i nagle... suuu nitka guzik trzymająca ciągnie się przepięknie. A ja stoję i patrzę na ten guzik i nitkę i sama nie wiem, co dalej. Zerkam na zegarek i wiem, że czasu mało panicznie. I tak patrzę na ten guzik nieszczęsny i już sama nie wiem, co robić. W pierwszej chwili pomyślałam, że wezmę ze sobą igłę i nić białą, ale zaraz zaczynam się śmiać, bo cała kwestia Dyra z jednoaktówki Klaty mi się sama z siebie przypomina...Tam też trzeba było nosić ze sobą igłę i nici, worek z jedzeniem dla konsumentów obiadów, krzesło, pastę do butów i do podłogi... Zdejmuję więc szybko bluzkę i przyszywam guzik, nie mogąc wyjść z podziwu jak to możliwe, że akurat ta nić taka słaba przy guziku, którego nigdy nie zapinałam. No nie zapinałam, więc wady stwierdzić nie mogłam, bo wada to zapewne, ponieważ bluzka zbyt nowa, aby nić w praniu się osłabiła...
Wkładam wreszcie bluzkę i w pośpiechu łapię torbę, drugą torbę z książkami i już przy drzwiach wyjściowych sięgam jeszcze po lakier do paznokci. Cholera! przez guzik nie zdążyłam pomalować... Zamykam drzwi i zbiegam po schodach malując paznokcie. Dobrze, że lakier bezbarwny. Mija mnie sąsiad z tak zdziwioną na mój widok miną, że nawet o swoich zwyczajowych inwektywach, które stanowią zwykle nadmierne przecinki w jego wypowiedziach zapomniał. No niech się dziwi. Ja też się dziwię. Pierwszy raz proceder malowania paznokci w biegu prowadzę, ale da się. Sąsiad gapi się nadal. Niech się gapi. Sama na siebie się przydługo gapiłam i stąd ten pośpiech teraz. Ale jak się gapić nie miałam, jak w ciągu dziesięciu ostatnich dni pani pięć kg mi ubyło? No tak. I dzisiaj ubrać się w nic nie mogłam. Zakładam bowiem jedne spodnie, a one ze mnie sobie tak po prostu zjeżdżają na dół bez oporu. Zakładam drugie - te znów na pośladkach odstają jak dwie puste torby papierowe. Białych nie chciałam, na seledynowe się gniewam, lnianych szerokaśnych nie wypada, no i tak jakoś spojrzałam wtedy na dawno zapomnianą walizę z rzeczami takimi z czasów licealnych. Nie wyrzucałam niczego, nie wydawałam, zbyt duży sentyment mam do tych zamszów i dzwonów i bluzek haftowanych. I właśnie dzisiaj pomiędzy nimi znalazłam ukochane, zaginione dawno temu, nowe, zapomniane w końcu pięćsetjedynki z czerwoną wszywką. Naciągam je na dupsko - a one leżą jak ulał. Nie za ciasne, nie za luźne. Nieźle... mam figurę z liceum - jeszcze dziesięć dni następnych i osiągnę tę ze studiów, kiedy to... no dobra, nie będę mówić o rozmiarach, bo o anoreksję się otrę. I znowu ten Zielony Słoń Jana Klaty brzęczy mi w głowie i to, że słonie grają na saksofonie. Śmieję się już sama z siebie i gnając na autobus stwierdzam nagle zdziwiona, że już słoni nie nucę, ale piosenkę, której od kilku dni nie mogę się pozbyć, a która prześladowała mnie w radiu, kiedy to pani szybko przebiegała po korytarzu i ogromnych pokojach w szklanym biurowcu na niesłychanie wysokich obcasach, ubrana w elegancki kostiumik, z nieprzyzwoicie czerwoną szminką na ustach. No tak... to z tamtych czasów zostało mi to umiłowanie do włoskich butów na wysokim obcasie i mocna głowa do picia. No i jeszcze dwa koty. I został i ślubny oczywiście, który te wszystkie czasy i ich burze przetrwał. No tak... dzisiaj też mam obcasy. Jeszcze tylko nowa pani woźna chce mnie do szatni zawrócić, ale druga jej tłumaczy i... wchodzę do pokoju nauczycielskiego, w którym unosi się cudowny zapach kawy...
    ... dla mnie jeszcze mocniejszą poproszę - mówię do Trenera, który obcina mnie z góry na dół i konstatuje, że jak zawsze wyglądam tak, że chciałby się jako ciało nadzorcze do mnie przyczepić, ale nie ma ku temu podstaw formalnych.

Pycha ta kawa. Znowu polubiłam taką sypaną, fusiastą...

poniedziałek, 8 września 2008

urlop

    W ubiegłym tygodniu drań pięknie chodził do przedszkola. Codziennie. Bez płaczu, z uśmiechem, niecierpliwy. W sobotę rano obudził nas zaraz po godzinie szóstej i... zażądał zaprowadzenia go do owej placówki oświatowej. W niedzielę uznał, że ma urlop. Wieczorem zaś zaczął przebąkiwać, że szkoda, iż się mu już urlop kończy.
Dzisiaj rano drań zaskoczył mnie niechęcią do wstania z łóżeczka, zasępioną miną po drodze i... płaczem w przedszkolu. Zwłaszcza tym płaczem nie zaskoczył. Takim żałosnym i bardzo prawdziwym. Próbowałam go przekonać. Próbowała przekonać go i pani przedszkolanka. Ba! nawet kucharka do tego przekonywania dołączyła, roztaczając przed draniem wizję pysznego obiadku. Nie dał się... Zaklęłam wzywając cholerę jasną - nie czyniąc tego ani w duchu, ani pod nosem, ubrałam drania i wróciliśmy do domu.
A potem to już prawie z górki: organizowanie opieki i gnanie na złamanie karku do szkoły. No i ta zdziwiona mina drania, który nie mógł zrozumieć, dlaczego ja nie mogę sobie zrobić urlopu, skoro on sobie na niego pozwolił...