niedziela, 30 stycznia 2011

Tres bien, czyli polonezem między sobotami.

    Trzy studniówki za mną, jedna jeszcze przede mną. Przede mną również bal charytatywny. Mąż mój własny i osobisty jakoś zniósł moją potrzebę dobrania na ten cel garderoby. Natomiast ja sama dzisiaj jestem już lekko zmęczona brakiem pełnych weekendów, z drugiej strony polonez od zawsze mnie ujmuje i niejako rekompensuje całą resztę. Od kilku lat nie mogę w chwili, gdy go słyszę, przemóc wrażenia, że historia zatacza koło i po raz kolejny widzę wkraczanie w dorosłość. Być może dzięki temu sama każdego roku w nią wkraczam na swój sposób. Wczoraj przyszło mi na myśl, że mogłabym mieć dzisiejszą wiedzę i możliwości pięć lat temu. Pięć lat temu byłam zaaferowana innymi priorytetami i równie szczęśliwa. A to znaczy, że wszystko od zawsze jest na właściwym miejscu, nawet jeśli jest względne, a przekraczanie dorosłości to po prostu kolejne odkrycia pokładów swoich możliwości stwórczych.
Obecnie króluje polonez Kilara, mój pierwszy w życiu należał do Ogińskiego, w maturalnej wbrew sobie szłam w takt Vangelisa, a teraz nie wiem, który jest piękniejszy. Chociaż ten narzucony mojemu rocznikowi prawdopodobnie odgórnie namaścił nas na odkrywców. Przede wszystkim swoich możliwości. Zatem odkrywam, że jeszcze dużo przede mną kroków w dorosłość, która nigdy nie jest dostatecznie pełna w moim mniemaniu. klik

piątek, 28 stycznia 2011

kalejdoskop i klik ze względu na dźwięki słów z odrzuceniem ich znaczenia, czyli pani jest dobrze a chaos ma sens

    Trzy ostatnie tygodnie zlały mi się w zaledwie kilka dni. Drań w tym czasie skończył sześć lat i zdmuchnął dumnie świeczki na torcie, a ja po raz szósty odczułam wszystkie emocje, a przede wszystkim ogromną radość, że on jest. Jego druga jedynka dolna dołączyła do zbioru Zębuszki, a górna zbliża się do wyjścia z paszczy. Ogrywam chłopaków w Monopol zgarniając całą kasę, po raz kolejny czytam draniowi "Chatkę Pchatka" i chociaż znam ją na pamięć śmieję się w tych samych miejscach, w tych samych zmieniam głos i intonację. Kłapouchy nieustannie mnie bawi, Puchatek inspiruje, prosiaczek wzrusza. Praca pociąga mnie coraz bardziej. Odnajduję się w nowej sytuacji tak bardzo, że sama nie potrafię tego zrozumieć. Miłe, kiedy ktoś docenia nasze starania i zauważa efekty. Uczę się wielu rzeczy, o których wcześniej nawet nie pomyślałam. Ogarniam sferę dźwięku i parametrów. Tupię obcasami, ufam zespołowi i kontroluję ich pracę z uporem maniaka. Wdzięczna jestem, gdy ktoś bierze do korekty moje teksty, ponieważ ja już nie mam czasu nawet na swoje, a pamiętam, że jeszcze niedawno to właśnie miało być jedno z głównych moich zajęć. I dawało mi satysfakcję. Wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Wreszcie ilinx działa bezbłędnie. A zawsze tego chciałam. Mnóstwo ludzi, dużo zdarzeń, jakaś polityka w tle i bezmiar kultury. Łapię się na tym, że chwilami mam na ustach bezwiedny uśmiech. To chyba oznaka szczęścia. Nie przynoszę pracy do domu. Przynoszę opowieści, ale i tak Internet wyprzedza mnie zawsze - zanim zdążę wrócić, mąż mój własny i osobisty ogląda efekty mojego dnia. Zabawa słowami i obrazem to jednak duża frajda. Jeszcze nigdy aż tak nie bawiłam się pracą. Teraz nadrabiam zaległości. I im bardziej jestem po humanistycznej stronie życia, tym bardziej uświadamiam sobie fizykę - wszystko jest względne, a dwa wymiary to po prostu za mało.
    W środę zasiadłam na fotelu fryzjerskim mojej Aldonki i stwierdziłam, że dorosłam do Tycjana - ona zaś stwierdziła, że Tycjan właśnie z mody wyszedł i woli nie kombinować, bo i tak za kilka dni przybiegnę po swoją króciuńką fryzurę. Prawdopodobnie miała rację, ponieważ ja faktycznie czuję się niesamowicie lekka w tych krótkich włosach. W ogóle czuję się lekka. I wcale minie przeszkadza fakt, że spadł śnieg, a ja nabyłam czarny kapelusz z różowymi kwiatkami z filcu. Nabyłam też koszule w kratę i bransoletki w dziwnych kształtach. Cieszę się, że jutro sobota. W planach szaleństwa w parku, spaghetti i totalne nicnierobienie, a wieczorem studniówka. I nawet wiem, w co się ubiorę. To straszne, ale chaos to faktycznie początek uporządkowania sfer. klik

niedziela, 16 stycznia 2011

Pani...

    ... od jakiegoś czasu zastanawia się, co zrobić z autografem. Niby trochę ciąży, ale jednak szkoda go. Doszłam do tego punktu, kiedy mogę z pełną stanowczością stwierdzić, że pisanie bloga po kilku latach staje się perwersyjnym zajęciem, które daje dziką radość. A to mnie przeraziło. I dlatego prawdopodobnie blog w jakiejś zmienionej formie zostanie. Ale czy zostanie pani? Obecnie pozwalam mu umierać śmiercią naturalną, jakich w zasadzie pełno tutaj. A przy okazji odkrywam masochistyczne zapędy mojej świadomości. Nie potrafię jednak pisać tak, aby nie napisać nic, a obecnie wolę nie być w miejscu, gdzie każdy może mnie znaleźć. Poza tym nie chcę naginać faktów i kluczyć ezopowo.
    ... pije drugą w dniu dzisiejszym kawę i z optymizmem w obserwuje statystyki, które spadają. A kawa jest pyszna. Zwłaszcza po studniówkowej nocy. Przede mną absolutnie leniwa niedziela gdzieś pomiędzy opowiadaniami Grabińskiego, obiadem gotowanym we trójkę, wieczorną, długą kąpielą i maratonem filmowym.

czwartek, 6 stycznia 2011

o tym, jak pani zasiadła i poprosiła o więcej, czyli historia najnowsza, w którą wierzyłam od samego początku, nawet jeśli nie ma to nic wspólnego ze skromnością, bo...

     Pani wygodnie i lekko usiadła na fotelu mięciuchu z bardzo wysokim oparciem... Pani była wczoraj u kosmetyczki, która położyła mi fantastyczny kolor na paznokciach stóp. A potem wymasowała kark. Patrzę na nie z zachwytem, macham prawą nogą, czuję lekkość kręgosłupa  i zastanawiam się, czemu zawsze tylko stopy maluję, skoro i tak przez większą cześć roku nikt ich nie widzi. Hm... ja je widzę i czuję. Czuję również smak ulubionego i satysfakcję. Właściwie to dzisiaj jest takie małe nasze świętowanie po cichu. Dzisiaj, bo wczoraj po powrocie od Iwonki pani nie dała rady. Padła. Zapachy kosmetyków lakshmi, świeca i relaksująca muzyka zrobiły swoje. Chociaż niekoniecznie to, co miały. Ale za to wyspałam się nieprzyzwoicie i wypoczęłam na tyle, aby dzisiaj piec z draniem rogaliki drożdżowe z powidłami, biegać po parku, skakać na skakance, odwiedzić dziadków i rodziców, a potem grać z chłopakami w statki i chińczyka.
A teraz pani opiera głowę o oparcie, popija ulubione, je okruszkami rogalika i stwierdza, że nie pamięta innego czasu i innych planów, niż obecne. Nie pamiętam też tak ogromnej satysfakcji. Nic się nie dzieje bez powodu. Bałam się zmian, ale chciałam zaryzykować. Chciałam zaryzykować, chociaż traciłam to, co było sensem mnie i co uwielbiałam robić. A teraz jestem dumna i spełniona. I tak cholernie świadoma rozjuszonych emocji. I jest mi z tym fantastycznie. Najszczęśliwsza twierdzi, że rozkwitam, rodzic płci męskiej, że chudnę, a ślubny, że moja stanowczość sięga Zenitu. A pani... dostała tabliczkę na drzwi, prawo decydowania, wygodny fotel, bieluśkie storczyki, stertę dokumentów i asystentkę jako dobrodziejstwo inwentarza tej owej tabliczki. I ogólne zadowolenie zespołu, że na fotelu zasiadł ktoś w koturnach i barwnych chustach, bo żakiety i czółenka są w tym miejscu nudne i zdecydowanie mniej kreatywne. Kreuje zatem pani swoją przyszłość najbliższą, popija łyczkami ulubione i wpisuje w podświadomy terminarz kolejne studia podyplomowe, dom z okiennicami, drugiego maluszka i wakacje tegoroczne na przełomie maja i czerwca. Niekoniecznie w tej kolejności, ale terminarz wie dokładnie, jak je poustawiać i jakie nadać im priorytety. Chcieć to móc, więc pani chce wiele i tylko z pozoru leniwie przystaje w pracy na kilka minut, aby uśmiechnąć się do buzi drania śmiejącej się do mnie ze zdjęcia. To chyba dzięki niemu tak biegnę. "Fajna z ciebie mamusia" - stwierdził zasypiając ostatnio. Uhm... się z nim zgodzę może nieskromnie, ale pani przestała być skromna już dawno. No właśnie... nieskromnie poproszę też i o więcej ulubionego. klik

sobota, 1 stycznia 2011

alfa i omega, czyli o mleczaku

    Draniowi wczoraj wieczorem wypadł pierwszy mleczny ząb. Właściwie to został wypchnięty moim palcem wskazującym prawej ręki. No i się rozczuliłam... Nie dlatego, że drań był przejęty i nie dlatego, że odrobina krwi z ranki pociekła. Nie dlatego również, że ząbek malutki taki. Maleńki. Ja po prostu pamiętam, jak on właśnie jako ten pierwszy wyżynał się boleśnie, drań miał czterdziestostopniową gorączkę i zapiszczał przeraźliwie, kiedy dziąsło pękło, a my podziwialiśmy taką prawie szklaną ryskę w jego buzi. No właśnie... pamiętam. Jakoś tak nagle rozumiałam, że drań to już chłopiec i teraz czekają mnie kolejne zmiany świadczące o jego dorastaniu. I może to właśnie w obliczu tych myśli, skłębionych jakby w jednym obrazie ukrytym gdzieś między zwojami, w pierwszym odruchu miałam ochotę włożyć go z powrotem i udać, że nic się nie zmieniło. To był niesamowity rok. Przyniósł mi wiele doświadczeń, wiele nauczył, zmienił praktycznie wszystko. Chyba nic nie mogło go lepiej przypieczętować niż ów ząbek schowany teraz w pudełeczku na pierścionek.