niedziela, 5 lipca 2009

Gdzie diabeł mówi dobranoc...

    ... a zaczęło się od tego, że znajoma nas spontanicznie zaprosiła. Nie do siebie w dodatku, a do swojego ojca. My zaś bez zastanowienia i gdybania, czy wypada, pojechaliśmy. Na wieś. No... pani wieś to zna tak w ogóle i wie z grubsza, jak ona wygląda, ale takiej to pani jeszcze nie widziała. Diabła co prawda też nie widziałam, ale wieczorem jak ta głupia cieszyłam się, że jest elektryczność, bo mogłam dzięki niej naładować akumulatorki do aparatu, którym dokumentowałam wszystko. Nawet babcie siadające na ławeczce przy ścianie domu nie swojego. Bo na tej wsi to ogrodzeń nie było takich tradycyjnych i ściany domu były przy ulicy, wejścia do nich od podwórka. I malwy wszędzie. No i ławeczki takie staroświeckie, a ściany bielone i nierówne. Bielone! A zabudowania gospodarskie z kamienia łączonego z cegłą bardzo jasną i okiennice wszędzie. Drań umorusany ganiał, kociaki tulił, psy dokarmiał, pięty miał czarne, a policzki różowiutkie. Ponoć dzieci dzielą się na te czyste i te szczęśliwe... Drań był zatem baaaaardzo szczęśliwy.
No i jak tak posiedziałam tam, boso ganiałam, ale w koralach i drugiego dnia wypiłam nie kawę, a mleko od krowy i włosów nie ułożyłam i w ogóle to jak z samego rana w koszuli na podwórko wyleciałam, to tak się w tej koszuli z tym mlekiem na te cuda zapatrzyłam, że wiercić ślubnemu w brzuchu dziurę zaczęłam o takie jedno zabudowanie i taki ogródek. No ja bez gazu mogę i z wodą ze studni, byle by te kamienie takie były i okiennice...

Normalnie fajnie tak, jak diabeł mówi dobranoc, babcie wiedzą wszystko i drań taki umorusany, a ja mogę boso i w samej koszuli... A do rzeki się chodzi "prosto za te stodołe"... klik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz