- A kiedy będzie lato? – lakonicznie zapytał drań przy dzisiejszym obiedzie.
- Zaraz po porze deszczowej – odpowiedział ślubny bez mrugnięcia powieką.
Nie
wiem, iloma naszymi prywatnymi dowcipami nasiąka każdego dnia nasze
dziecko, ale poczucie humoru wyrabia mu się w tempie zastraszającym i
dorównują mu jedynie (równie błyskawicznie przejmowane) upodobania
muzyczne. Ale jedno jest pewne: pora deszczowa trwa w powiatowym od
naszego powrotu, a podczas naszego pobytu nad morzem trwała równie
bezczelnie. W sumie śmieszne, że kurtki założyliśmy dopiero wysiadając
pod domem. Chociaż… kto założył, ten założył, bo o kurtce męża własnego i
osobistego zapomniałam w sposób klasyczny zostawiając ją w spokoju i w
szafie, co uświadomiłam sobie 60 km od powiatowego. Ślubny powiedział,
że wracać nie będzie i ma kurtkę w nosie. Znaczy nos powinien mieć
niemały, to tak mu się przyglądam i przyglądam, ale wydaje się być
całkiem zwyczajny, więc już sama nie wiem. Pogoda jednak była ku mojej
uciesze i ku uciesze pozostałych członków ekspedycji nadmorskiej oraz ku
zdumieniu wszystkich rodziców, krewnych i znajomych, tudzież
wtajemniczonych sąsiadów, którzy każdego ranka myśleli, że marzniemy
moknąc, a my wygrzewaliśmy się leżąc. Dobrzy ludzie podobno tak mają.
Musieliśmy zatem mieć w okolicy Ustki co najmniej jednego dobrego
ludzia. Nikt nam jednak nie chce w to uwierzyć, podobnie jak w pogodę. W
sumie w to, że drań pożarł większość kurczaka przygotowanego przez
Asię, która nas w drodze powrotnej ugościła, nakarmiła, przenocowała i
(o dziwo!) zaprosiła ponownie, ja też nie mogę uwierzyć, a widziałam na
własne oczy, więc nie dziwię się już niczemu. Nawet temu, że w lipcu
jest listopad. Czytam Cejrowskiego, zajadam z draniem melony i arbuzy,
oglądam komedie Bareji oraz zdjęcia z wakacji, które częściowo na blogu
draniowatego drania, czyli tu i odpoczywam. Taaak…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz