piątek, 26 czerwca 2009

ona, czyli (chyba) ja

    Niebo w powiatowym jest pomarańczowo-różowe. Powietrze stoi w miejscu i nawet nie próbuje drgnąć. Róże pachną jak oszalałe. Mało kwiatów jeszcze, ale te, które są, nadrabiają intensywnością. Pelargonie zwisają coraz dłuższe i dłuższe i dziwnie pomarańczowe. Weszłam w inną kolorystykę. Opętał mnie pomarańcz i seledyn i biel. Gdzie ja? Nie wiem. Ta w seledynie i bieli to pani z innej bajki. Ale w bajce owej pachnie nadintensywnie i niebo nieco przeraża. Chmury stają się prawie fioletowe, ale nie grożą burzą. Latarnie uliczne na mojej uliczce już włączone. Cudne kule. Lubię je i tę pozorną ciszę i hałas dobiegający ze środka powiatowego deptaka. I pozorny bezruch. W tle klik, a w ręku ulubione i szron na szkle. Krople się materializują i spływają po cieniutkiej nóżce pokonując najpierw moje palce. Nigdy za nią nie trzymam. Zawsze za czaszę. Lubię pewne dotyki. Głaski są miłe, ale pozostaną tylko głaskami. Da się żyć bez nich. Pachnie mi latem. A to zapach miły dla mnie. Jutro drań ląduje u najszczęśliwszej i rodzica mojego płci męskiej. A my... my też lądujemy. W kilku miejscach naraz i na imprezie takiej bezdzietnej i przy dobrej muzyce, bez szykowania dań na ciepło. Jak ja lubię lato... Tylko dlaczego w to lato jakoś wkrada się niepostrzeżenie poczucie dorosłości? Nigdy go nie miałam w takim stopniu. Może nadania, stopnie, zobowiązania zaczynają docierać do mnie. A może czas odświeżyć miotłę i polatać tak po prostu? Jeszcze nie wiem. Na razie słucham, sączę, planuję, cieszę się i... nie... nie pocę się od parnego powietrza, czyli ta ona to jednak ja...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz