wtorek, 7 czerwca 2011

Tengo La Camisa Negra, czyli pomyłek kilka niczym przygód wróbla Ćwirka, czy jak kiedyś to szło

    Do butów dołączyła sukienunia, więc wbrew radom niektórych wyglądałam konwencjonalnie. No powiedzmy, że konwencjonalnie… Ślubny coś tam mówił co prawda, że kiedy stanęłam obok moich uczniów, wtopiłam się w tłum, a ja w zasadzie w to wierzę. Wydorośleli. Naiwnie myślałam, że pożegnanie z nimi i szkołą tą konkretną, co w zasadzie do tego samego się sprowadza, mam już za sobą. Myliłam się. Podobnie jak wtedy, kiedy do stołu kelner przyniósł szklany, przezroczysty, mile oszroniony dzbanek wypełniony wodą, w której pływały kostki lodu, plasterki cytryny i listki mięty, wypełnił nim połowę mojej szklaneczki i uśmiechając porozumiewawczo zapytał, czy starczy. Wzięłam go za matoła, który w taki upał proponuje pół szklanki tak apetycznie wyglądającej wody, kiedy dopiero co przyjechałam czarnym samochodem ubrana w czarną sukienkę. Ale zniesmaczona potwierdziłam i wylewając z siebie potok słów w kierunku znajomych wzięłam do ust duży łyk płynu. Myliłam się. To nie była woda. Zaskoczenie? Dziwne uczucie. Właściwie po raz pierwszy poczułam smak, ponieważ wykluczyłam ze swojej świadomości pojęcie mocy procentów i odoru tego C2H5OH. Smak w zasadzie dziwny, kiedy się go poczuje tak naprawdę. Zdziwiłam się również faktem, że większość moich uczniów wybrała profile humanistyczne. Ponoć powinnam o tym wiedzieć. A przecież pamiętam doskonale, jak w zapędzie interpretacyjnych rozważań na temat dialogu dawniej kochającej się pary w wierszu Szymborskiej stanęłam z boku i obserwowałam ich zaciętość w argumentacji i rzeczowość popartą tekstem, aż w pewnym momencie zapytałam, czy są świadomi, że to fikcja i dywagują na temat czegoś całkowicie abstrakcyjnego. A może było to przy Michasiu z iwaszkiewiczowskiego Ikara… Tego już nie pamiętam. Pamiętam jednak dwadzieścia sześć par oczu patrzących na mnie, jakbym właśnie powiedziała, że Ziemia jest płaska, a na pewno zaczęła ocierać się o herezję. Taaak… wiele takich chwil stanęło mi przed oczami. Nie mają żalu, że ich zostawiłam. Ja też nie mam żalu do siebie. Chyba. Zawsze jest jakaś nitka, która się ciągnie. Musiałabym mieć cztery klasy równorzędne, żeby nie robić cięcia. Tak, tak… mogę pisać też, że zawsze na głęboką wodę lepiej i inne pierdoły, ale nawet pisząc o braku żalu sama sobie nie wierzę. Ale cieszę się. Miło z innej perspektywy na nich spojrzeć. I z innej perspektywy z nimi rozmawiać. Będę kilka osób mieć na praktykach. A jednak ten dzbanek namieszał… Dobrze, że ślubny był obok. W zasadzie… w zasadzie to on jest zawsze obok. Mam poczucie jego bliskości w każdym momencie. Nie muszę sprawdzać. Wiem. Z balu wyszliśmy wcześniej. Nie chciałam czekać na koniec. Końce są zawsze zbyt długie i psują miły posmak. Ciągną się, włącza się światło i wraz z nim ginie urok, a zostaje tandeta balonów i bibuły. Zatem końcem tego balu i tej historii stała się kolacja ze ślubnym. O ile kolacją można nazwać truskawki z bita śmietaną i białe wino. Tłumaczy mnie chyba jedynie to, że było ono wytrawne. Chcę te lata zapamiętać bez tej bibułowej tandety z dużą ilością spontanicznych emocji i chęci. Odliczam dni do wyjazdu. Wybrałam dwa nowe kostiumy. Opaliłam ramiona i plecy bardzo i niechcący. Jutro mam zabiegany dzień. Piwonie pachną. Drań był dzisiaj w wiosce indiańskiej i nie dał sobie umyć pyszczydła z malunkiem orła. Cokolwiek to znaczy. Na zakończenie przedszkola zostałam wrobiona w pieczenie ciasta i babeczek. Obłęd… ja i babeczki… A może znowu się mylę. klik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz