Jadę dzisiaj rano autobusem do szkoły. Nawet nie jest źle: nie ma tłoku, ogrzewanie włączone na rozsądną temperaturę, nie pachnie żadnymi płynami i temu podobnymi, jest całkiem miło, bo akurat nie jedzie nikt pijany czy nieumyty. Nagle wsiadają trzy osoby, po jednej każdymi drzwiami. Nie da się nie zauważyć, że to kontrolerzy. Środkowymi wsiada gorliwa kobietka, która jeszcze przed wejściem wyjmuje legitymację i kontroluje osoby wysiadające, po wejściu zaś z marszu sprawdza bilety tym, którzy są na jej drodze. Ci, którzy dopiero wsiedli nie mogą jednak skasować biletu, bo kierowca widząc wsiadających kontrolerów zbyt szybko zablokował kasowniki. Super, że działają sprawnie i kierowca kasowniki zablokował - szkoda, że pani nie przyjmuje tłumaczeń do wiadomości. Robi się małe zamieszanie. Po kilku minutach sytuacja zostaje wyjaśniona z mniejszym i większym kompromisem, któremu towarzyszy wcale niedelikatna wymiana uwag na ten temat.
Po zajściu kobieta sprawdza bilety reszcie pasażerów. Kieruje się do dwóch wyluzowanych chłopaków. Prosi ich o bilety. Nie mają. Pani wyciąga bloczek i prosi o nazwiska. Jeden z nich lekceważąco wskazuje na jednego z jej towarzyszy, który pilnie sprawdza bilety na tyle autobusu i sugeruje, aby to jego spytała o nazwisko. Facet macha do niej ręką, kobieta chowa bloczek i promiennie uśmiecha się do chłopców.
Autobus nie był na tyle długi, aby czyjejś uwadze owa akcja umknęła. Chłopcy dojechali na miejsce. Kontrolerzy wysiedli na najbliższym przystanku. Wszyscy są - jak widać na przykładzie tej historii - równi. Wspaniale. Szkoda tylko, że od zawsze niektórzy są i zapewne zawsze będą tymi równiejszymi. A ja po całej tej scenie mam bardzo złośliwą nadzieję, że ktoś z tych osób, które nie miały szansy skasowania biletu, złoży skargę w wydziale komunikacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz