... miały już kiedyś ze sobą do czynienia... Kawę zbożową bowiem pani piła w szpitalu po urodzeniu drania. Pani doskonale pamięta ten fakt, bo pani się wtedy bardzo chciało kawy, co wszyscy gromkim śmiechem skwitowali. Jak tylko zatem pani dowiedziała się, że jakaś kawa z mlekiem w dzbankach jest, to zwinęła sobie dwa dzbanki takie półtoralitrowe i dopiero po wypiciu pierwszego załapała, że nie jest to pani ulubiona nescafe z pełnotłustym mlekiem... Co z resztą nie przeszkodziło mi w wyżłopaniu drugiego dzbanka. Personel medyczny mocno się zdziwił, ale poczytali mi to za szok poporodowy... Pani bowiem rodziła naturalnie, ze ślubnym u boku, aparatem fotograficznym i brakiem wściekłych okrzyków. Zapewne wtedy już wiedzieli, że należę do grupy trudnych pacjentek... Być może nawet te dzbanki, które następnego dnia zwędziłam również, jak usłyszałam, że dostać to mogę cienką herbatę, wpłynęły na wcześniejsze wypisanie nas do domu...? Nie wiem... Jednak to nie o szpital, a o kawę chodzi przecież...
Taa... Nawet ona dobra była... Tak wiec dzisiaj rano pani optymistycznie do perspektywy picia owej podeszła. Jednak pani nawet nie przypuszczała, że będzie jakiś problem z zaparzeniem jej... A tu... otwieram torebkę mocno zniechęcającą do zawartości i widzę coś takiego, jakby kto trociny z siemieniem lnianym zmieszał. No to patrzę i wącham - jak kawa to jednak nie pachnie. Ale ponieważ myśl o cesarzowej motywuje mocno, wzięła się pani za dokładne czytanie instrukcji parzenia... A tam wyraźnie napisane: do litra wrzącej wody wsyp cztery stołowe łyżki kawy!...
No nieźle Wam powiem... nieźle!! Ja mam tylko nadzieję, że ta podglądaczka i znawczyni jin wie co mówi, bo ja już dzisiaj sobie właśnie drugi litr zagotowałam...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz