- A wiesz mamusiu!! Adasia dzisiaj nie było w przedszkolu, bo bolał go brzuszek i wymiotował!! - zawołał do mnie drań w środę na powitanie - A Weronika to wymiotowała w przedszkolu i też ją bolał brzuszek i Weronika płakała i było śmiesznie - kontynuował zafascynowany.
Super... - pomyślałam zdejmując buty - nie ma to jak wrażenia ekstremalne. Szkoda jednak, że i my mieliśmy okazję tychże doświadczyć jeszcze w nocy ze środy na czwartek, kiedy to drań... no w każdym razie rozemocjonowany nie był. A i mnie również daleko do ekscytacji było, albo nawet jeszcze dalej, zwłaszcza kiedy to, dzwoniąc do przedszkola z rana w czwartek, usłyszałam, jak pani absolutnie beznamiętnym i równie refleksyjnym głosem informuje mnie, że i owszem nie jest to od wczoraj pierwszy sygnał albo zatrucia, albo grypy jelitowej i żebym się nie przejmowała, bo dzieci tak mają. Ano tak mają... ja za to mam problem, bo objawów zatrucia nie ma, objawów grypy jelitowej również, ale jest i katar i kaszel i prawdopodobieństwo anginy i totalny galimatias u mnie w szkole i pracujący już w domu ślubny, co pociąga za sobą różnorakie wizje i obowiązki i bodźce i informacje.
Ale dzisiaj najważniejsze jest to, że cztery lata temu już ponad drugą godzinę brzdączek - draniem nazwany w późniejszych miesiącach - leżał u mnie na brzuchu, a ja patrzyłam na niego wielce zdziwiona faktem, że to tak po prostu i po niemałym wysiłku zostałam mamą. No patrzyłam też i na ślubnego, który mało nie oszalał ze szczęścia i jakiś taki nagle przesadnie odpowiedzialny się stał. Co stało się jego cechą przewodnią na stałe już.
Właśnie wyszła chrzestna. Najszczęśliwsza i rodzic mój płci męskiej wyszli tuż przed drogą i teściem moim drogim. Dziewczynka też wyszła dzisiaj z mamą swoją jakoś tak zaraz po nich. W zasadzie prawdę mówiąc to wszyscy się zmyli, pozostawiając nas dyskretnie z całym sprzątaniem i śpiącym ogromnie jubilatem. A wszyscy zostawili talerzyki po trzech tortach, michy pełne owoców i galaretek i różnych różności i stertę prezentów. Nie sądziłam, że jedno dziecko może tyle dostać w czasie niespełna pół godziny. Wcale się nie dziwię, że padł śpiący potwornie. Raz, że cztery godziny później, niż zwykle, dwa - emocje zrobiły swoje.
Niestety i u mnie emocje zrobiły swoje wczoraj, więc dzisiaj migreną mi się organizm odpłaca. W dodatku od poniedziałku zaczynam rady i egzaminy kwalifikacyjne oraz próbne i inne super zabawy. Już się cieszę na samą myśl... Ale jak się bawić, to się bawić. O! i z tym optymistycznym akcentem kończę ów wywód na tematy ogólne, wodolejstwem zwane i zmykam na prywatne i poza dziadkowe świętowanie ze ślubnym, który właśnie siedzi i zupełnie nie mam pojęcia, dlaczego jeszcze ulubionego nie naszykował...
PS. Dlaczego trzy torty? Tak wyszło... Zamówiłam dwa, ale rodzic mój płci męskiej postanowił zamówić jeszcze jeden mniemając, że ja nie zamówię odpowiednio dużego / słodkiego / nasączonego / czekoladowo-wiśniowego twierdząc również (i to bezdyskusyjnie), iż mam krótszy staż w zamawianiu tortów urodzinowych, więc nie można mi zadań strategicznych powierzać... Nie wiem, czy powinnam się obrazić, bo w sumie co racja, to racja. Poza tym... kto powiedział, że my taką zupełnie hm... zwyczajną rodziną jesteśmy? klik
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz