środa, 18 marca 2009

Mark Twain i ja

    Rada pedagogiczna. Siedzimy. Nastroje kawy mocnej żądające. Każdy z miną marsową, jak na poważnych belfrów przystało. Za oknami zbiegające się chmury niemalże burzowe i wichura. Do scenerii wilków jedynie brakuje... W pokoju również. Siedzimy. Czwartą godzinę siedzimy. Ustalamy. Udajemy, że jeszcze myślimy. Nagle zaczyna komuś dzwonić telefon. Dzwoni. Jak dzwoni, niech dzwoni - co mnie to? Ale dzwoni i dzwoni. Wszyscy zamilkli. Dzwoni. Obok mnie w dodatku dzwoni... Nikt się nie przyznaje. Co za matoł - myślę sobie zirytowana nietaktem ciała pedagogicznego któregoś - nie dość, że dźwięków nie wyłączy, to nie odbiera jeszcze - i wtedy uświadamiam sobie, że to z mojej torby przepastnej dzwoni.
Wzięłam zatem wyjęłam, wyłączyłam i jak ta głupia mówię, że przepraszam, ale to nie mój telefon jest, więc nie reagowałam...

Taaak... jak to Twain powiedział: lepiej milczeć i sprawiać wrażenie idioty, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpliwości, ale przecież ponoć śmiech to zdrowie...

A ślubny tak zapewniał, że ten telefon jest nie do zdarcia. Tłumaczył, że klapki na pewno nie urwę i że dzwonić będę z niego równie często, jak z poprzedniego. Twierdził nawet, że o ile tamten był wstrząsoodporny i kurzoodporny i makeupoodporny i w ogóle na mnie odporny, to ten też będzie odporny. No? No to czemu nie powiedział, że on dzwoni inaczej, ha...? klik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz