niedziela, 1 marca 2009

Cocker, indyk i moje zwoje mózgowe

    Był piątek. Był. Tak właśnie. Miałam tego świadomość nawet. Nawet miałam odpocząć i napisać i posączyć ulubione i posłuchać muzyczki i... i usnęłam zaraz po 20-tej na sofce, w szlafroku pod stertą książek. Wczoraj jeden uczeń i drugi uczeń i wizyta u najszczęśliwszej i rodzica mojego płci męskiej wypełniła znaczną część dnia, a tę pozostałą wypełniło upychanie reprodukcji Chagalla w antyramy i obłożenie się drugą stertą książek.
- Dzwonię do pani, aby zapytać, czy byłaby pani zainteresowana współpracą z nami - głos pani z wydawnictwa był miły i jakoś tak zachęcająco brzmiał w piątkowe przedpołudnie w szkole.
- Nie wiem... Chyba tak...
- To świetnie, bo pani X bardzo sugerowała nawiązanie współpracy - i rzekome plecy na konferencji stały się w tym momencie plecami rzeczywistymi - bardzo zależy nam na przygotowaniu... - usłyszalam konkretne tematy.
    A w chwili obecnej piję kawę poranną. W kuchni gotuje się rosół. Taki w dużym garze i bardzo tłusty, żeby najszczęśliwsza i droga były usatysfakcjonowane, że i ja potrafię dwu-centymetrową warstwę tłuszczu każdemu na talerz wlać. Pachnie też schab ze śliwkami. Indyk czeka na swoją kolej, bo jeszcze przyprawami przechodzi. Na surówki nie mam jeszcze pomysłu. Muszę swoje zwoje mózgowe przełączyć na myślenie kuchenno-domowo-abstrakcyjne, bo ostatnio poza draniem jest to dla mnie sfera z innej bajki. Już marzec. Szok. Ciasta nie upiekłam. Jak nie ja. Nie wyrobię się. Kupiłam gotowe... może nie zauważą. Do czerwca blisko. Wtedy nic robić nie będę. Przyrzekam ja sobie.
Czy mój blog to forma ekshibicjonizmu? Ostatnio podłota sugerował coś na ten temat. Ale wszak podłota to...
klik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz