piątek, 9 kwietnia 2010

prawo Murphy'ego...

    ... czasami daje o sobie znać. Właściwie to daje o sobie znać zawsze, kiedy o nim pomyślimy. Bo właściwie po to chyba myślimy o nim, żeby się przekonać, że istnieje. Działa bez zarzutu. Przekonałam się o tym rano, kiedy jedną nogą byłam już za drzwiami, a drugą jeszcze w kuchni i dopijałam kawę z mlekiem podczas dopinania guzików białej koszuli. Ano właśnie... białej koszuli. Zdążyłam pomyśleć, że kawa zostawia plamy zwłaszcza na białym, kiedy na białej się plama pojawiła. Ostatni łyk jakoś tak sam z siebie bowiem zamiast do pyszczydła trafił na dekolt. Ten niestety był już zakryty.
    Zdążyłam się przebrać. Panowanie nad czasem jest miłe. Doba stała się dłuższa. Drań opowiada przeróżne historie, a ja po prostu słucham. Sterta prac klasowych i rozprawek poprawiła się w nieistniejącym międzyczasie. Za kilka dni jedziemy do Lublina. Dziewczynka jedzie z nami. W niedzielę przed nami teatr, obiad u najszczęśliwszej i rodzica płci męskiej, a potem muzeum i "Msza wędrującego".
    Patrzę na Klimta. Przede mną  lekcja otwarta z oprawą muzyczną i prezentacją poświęconą Szymborskiej. Lubię Klimta. Adela jednak już mnie znudziła, chociaż nadal doceniam jej piękno. Drań się przytula bardziej. Bardziej wsłuchuję się nocą w jego oddech. Ulubione piję z wodą mineralną. Portugalskie. W głowie mam mętlik i pustkę. klik

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz