Niby się da... Mężuś co prawda złośliwie twierdził, że snuję się po domu jak informatyk któremu światło wyłączyli. Taki w dodatku, co to kijem od komputera odganiać trzeba.
No ale jak tu się nie snuć? Chcę włączyć radio, włączam i dopiero po chwili zauważam, że ono przez internet. Chcę sprawdzić coś - nie mogę, bo nie działa. Muszę wysłać pismo, nie da się. Przed wyjściem z domu sprawdzam temperaturę i...ups... toż termometru za oknem nie mam, bo i po co? Nawet film w telewizji niewiadomy, bo programu od dawna nie kupujemy...
Ale za to jaka doba długa i ile bodźców zewnętrznych!!! I niby ciszej, niby spokojniej...
A ja naprawdę nie siedzę ciągiem przy komputerze przez całą dobę. Nawet przez doby połowę... Jestem w większości przy nim z doskoku. W sumie może trzy godziny dziennie. Nie więcej.
Wiem, jak świat wygląda, znam kolory i smaki. Mam znajomych namacalnych i potrafię z nimi rozmawiać.
A jednak...
A jednak to chyba uzależnienie. I pewność, że po drugiej stronie jest ktoś, kto po prostu jest. I jest coś. A raczej wszystko, co może mi być w danej chwili potrzebne.
I powiem szczerze... to nieprawda, że ja w każdej chwili, jak tylko będę chciała, mogę to okno zamknąć...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz