Od soboty stale coś ustawiam, przestawiam, ustawiam, dostawiam. A ponieważ w dniu dzisiejszym ustawiłam, przestawiłam i dostawiłam już wszystko, co tylko mogłam... to wzięłam się za wieszanie i przewieszanie. Aż doszłam do punku niemalże newralgicznego. Był to bowiem moment, w którym musiałam użyć młotka. Młotka jednak znaleźć nie mogłam. Mężuś coś mi tam do telefonu sugerował, że to niby nie on w naszym domu z młotkiem często biega, więc on nie jest winny zniknięcia owego, ale i tak zaginięcie młotka zostało jemu przypisane. A tak. W sumie prawdopodobne, że wziął go i schował, chociaż powodu wymyślić nie umiem jeszcze.
Naszukałam się zatem tego żelastwa na tym drewnie i nic. Mieszkanie, które mebli wiele nie posiada i schowków nie ma, zaczęło skrywać przede mną mroczną tajemnicę zaginionego sprzętu.
No i się wzięłam i się zawzięłam. No bo tu czekają trzy gwoździe do wbicia w ścianę, a ja za jakimś tam sobie cudakiem po mieszkaniu chodzę i szukam!
Aż w końcu przyszła mi do głowy myśl. Złapałam za tłuczek i tłuczkiem gwoździe w ścianę wtłukłam.
Niczym się nie różnią od tych młotkiem wbitych...
Jak to mówią: potrzeba matką wynalazków...
PS. Młotek po całym procederze znalazł się... Jak się okazało, był na miejscu. Podły ten młotek niemiłosiernie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz