Już nie raz pisałam, że przesunięcie jednej rzeczy w moim domu powoduje kataklizm porządkowo-przemeblowaniowy. Ale brzydkie słowo mi się napisało... Ale jakoś lepszego wymyślić nie umiem.
Miałam wczoraj zaplanowane mycie okien i sprzątanie ogólne. Tak pod dowództwem najszczęśliwszej, bo ktoś musi w tym czasie dwulatka poskramiać, a dowództwo owe to ma najszczęśliwsza we krwi i tak mimowolnie z niej wychodzi. A i bezlitosne to ono jest.
Mężuś oczywiście jak co roku przed świętami musiał koniecznie w sobotę pracować. No i jakoś tak go nie zdziwiło to, że okna będą myte, że jego teściowa pomagać będzie i że ja w kiepskiej kondycji psychicznej po tym wszystkim pozostanę. A na domiar wszystkiego jedynie wczoraj mogły być przywiezione meble... Hm... ogromny biblioteczny regał na książki, masywny stół co to się rozkłada do rozmiarów trzy metry na dwa (a jednak) do kuchni, wielgachna podwójna pufa i dwa fotele.
Pewnie nie byłabym sobą, gdybym regału do pokoju sama nie wtachała i nie ustawiła na nim wszystkich książek... zastanawiające skąd ja mam tyle siły... A żeby móc zmieścić regał, trzeba było poprzedni zapełniony opróżnić i w inne miejsce upchnąć, a potem książkami zapełnić. Natomiast wcześniej musiałam biurko wysunąć...
Regały wyglądają... bibliotecznie, a ja teraz siedzę na fotelu mięciuchu i trzymam klawiaturę na kolanach. No i twierdzę, że jest mi wygodnie.
A do kuchni nie weszłam jeszcze dzisiaj, bo ona jakaś taka nie moja... Po białej kuchni zostało jedynie wspomnienie. Teraz ona jest sosnowo jakaś tam w kolorze brzoskwiniowym.
A plecy bolą mnie tak, że chyba do kuchni dzisiaj nie wejdę. Ba! nigdzie nie wejdę, bo z mięciucha nie wstanę...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz