czwartek, 2 października 2008

coś się kończy, coś zaczyna

    Spędziłam wreszcie normalny dzień. Najnormalniejszy taki. Mąż mój własny i osobisty był w domu rano. Był w domu po południu. Zaprowadził drania do przedszkola. Odebrał drania z przedszkola. Ja spokojnie się wyszykowałam i nie musiałam wstawać raniutko, aby ze wszystkim zdążyć. Zjedliśmy wspólnie obiad. Spokojnie pojechałam na dzień otwarty w szkole i nie musiałam się stresować, z kim maluch zostanie podczas mojej nieobecności. I w ogóle to czuję się tak, jakby trwało jakieś wielkie święto wokół. Dziwne? Może i dziwne... Ale ja ponad trzy lata męża własnego i osobistego w ciągu dnia na tygodniu w domu nie widziałam. A dzisiaj był. Wyręczył mnie w połowie obowiązków. I tak po prostu był.
    Zbyt wiele czasu byliśmy zbyt daleko od siebie. Teraz powoli wracają ranki i popołudnia. Noce wracają również. Takie, kiedy nie trzeba zmęczenia ukrywać nieudolnie. Wieczór dzisiaj się pojawił z całym swoim urokiem. I aż mi dziwnie, że to dzisiaj nie piątek. I ze wszystkim dzisiaj zdążyłam... I nawet nabyłam nowe buty. Letnie. Jakoś tak... Na przekór wszystkiemu. Jak zawsze.
Ale nie wiem już sama, czy na skórze mam więcej radości, czy strachu. Nie wiem również jeszcze, czy tak żyć będę w ogóle umiała.
Dużo się zmieni. Wszystko. Mam tylko nadzieję, że zasłużyliśmy, aby ta zmiana była dla nas dobra...
klik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz