poniedziałek, 23 lipca 2012

co to jes kaloria?

- Wiesz co to jest kaloria? - zabrzmiał prawie poważnie głos sekretarki po drugiej stronie telefonu, którego dźwięk wyrwał mnie z transu myślowego dotyczącego niezwykle ważnych wydarzeń. A ponieważ siedziałam zakopana w dokumentacji i jej pochodnych, które sama tworzyłam, zatraciłam granicę poczucia humoru. A może nie zatraciłam, tylko już podświadomie mam zakodowane, że oficjalny telefon od sekretarki wróży niezwykle ważne następstwa. W takich okolicznościach nie było nawet sensu sensownie odpowiadać i silić się na rzekome znawstwo wartości energetycznych etc., więc mając nadzieję, że może to jakiś słowny żart wyraziłam swój brak wiedzy i nieznajomość tego zakamarka leksyki polskiej. Jakoś nie-żartem mi się to odruchowo nie wydało... Chichot w słuchawce nie pojawił się. I kiedy już zaczęłam się zastanawiać, czy aby ktoś z góry nie potrzebuje nagłej pomocy słownikowej, za jaką robię, sekretarka arcy poważnym tonem poinformowała mnie, że kaloria, to taka mała, wredna istotka mieszkająca w szafie, zwężająca w nocy ubrania.
Ha! i to jest myśl! A zarazem sygnał, że najwyższy czas na urlop. Jeszcze miesiąc temu samo pytanie by mnie rozbawiło.

niedziela, 15 lipca 2012

kocioł z wiśniami

    W pracy mam kocioł, a raczej dwa kotły. Mieszam w nich fachowo i z chęcią. Kocham swoją pracę. Pisałam już? Hm... pisałam. Pisałam wiele razy, że mam jej dużo, że nie wyrabiam, że nauczyłam się, że wybuchnę, że wybuchłam, że mój zespół, że zespołowi, że... uwielbiam robić to, co robię i jestem przekonana, że dwa lata temu podjęłam decyzję optymalną w danej chwili, która pozwoliła mi rozwinąć skrzydła. Chociaż czasem tak po cichutku, kiedy mogę zatopić się w fotelu przepastnym swojego pokoju ze stale wzrastającą ilością kwiatów, kiedy uda mi się w całym zgiełku redakcyjnym włączyć Madame Butterfly, zastanawiam się, jak straszliwie odległe są momenty, kiedy obcasami stukałam po szkolnych korytarzach, które przebiegałam szybko, stanowczo, z dziennikiem i stertą książek. Teraz też staję czasem przed uczniami i uczę. Uczę kultury słowa, uczę wiedzy o kulturze, uczę redakcji tekstu. Uczę się też sama siebie uczyć życia, bo tego mi nigdy dość. I to mi wystarcza. Spełniam się w tych krótkich chwilach i w tych chwilach, które trwają. W tych, które rejestrują mnie tym bardziej. Ostatnio miałam propozycję powrotu do szkoły. Zapadłam się w fotel, włączyłam ostatni program, w białej filiżance parzyła się yerba mate, a ja dziwiłam się samej sobie, jak łatwo mi tę propozycję odrzucić. Bez zastanowienia. Teraz. Jeszcze wielu rzeczy muszę się nauczyć. Jeszcze kilka nauk, jeszcze kilka lat, jeszcze kilka sukcesów i wtedy. Na moich warunkach.
Wąska ścieżka poprzez puszczę jest coraz krótsza, a puszcza coraz bardziej moja. Moje życie coraz bardziej oczywiste, a mój drań coraz większy. Mąż mój własny i osobisty coraz bardziej pewny, że to początek zmian we mnie. A ja? A ja patrzę i podziwiam. Świat. Życie. Wszystko. Powolutku wracam do pisania. Ale teraz nie mam jeszcze sposobu na opisanie świata wokół. Czasy, kiedy naiwnie patrzyłam z dwulatkiem na reku na otaczającą mnie rzeczywistość kazały mi dorosnąć. Szkolne korytarze i zapach biblioteki zostały w tyle. Jak opisać rzeczywistość obecną bez podawania osób i miejsc? Jak zawrzeć w słowach więcej godzin na dobę, niż mieści je zwyczajny zegar? Szukam sposobu. I znajdę. A dzisiaj sączę ulubione. I jem wiśnie. Zadziwiająco słodkie są w tym roku. klik

środa, 11 lipca 2012

Something`s Gotten Hold Of My Heart...

... i trzyma. Jakoś tak. Jesteśmy już po remoncie i po przeprowadzce. Jesteśmy jakby bardziej szczęśliwi i wreszcie na swoim miejscu. Karma. Tak. Nie ma innego wytłumaczenia. I spokój moich dziadków oraz odrobina wiary w to, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Ścięłam na krótko włosy. A ich kolor stał się wreszcie w pełni platynowym blondem. Ponoć schudłam. Ponoć stałam się zołzą. Zastanawiałam się po wielokroć, jak to wszystko się ułoży, a wszystko tak po prostu samo się stało. W niedzielę prowadziłam jedną z ważniejszych w regionie imprez. Poszło lepiej niż przypuszczałam. Blond robi swoje, a faceci są przewidywalni. Przestałam pisać, wiem. Jakoś tak. Może dorosłam? Może... sama nie wiem. Jakoś tak. Jest dobrze i tak zwyczajnie. Wracam powolutku do pewnych przyzwyczajeń. Weryfikuję je jednak skrupulatnie. Czasem wiwisekcja własna musi się stać. Moja się właśnie staje. I ja się staję. Zołzą. Ale w blondzie i bez widocznej na zewnątrz żałoby. klik

niedziela, 6 maja 2012

wracam do żywych, chociaż cały czas tu jestem i nigdzie nie poszłam

    Tak. Wchodziłam na zaprzyjaźnione blogi, czytałam i cieszyłam się, że życie wokół trwa, a moja osoba jest tylko jedną z wielu. To pozwalało przez ten czas nabrać dystansu do siebie i świata. Ale przede wszystkim dało pewność, że świat się nie skończył. Chociaż o tym, że świat trwał i miał się dobrze dał mi organoleptycznie i jasno do zrozumienia powrót po zaledwie kilku dniach do pracy. Po pierwsze wszyscy współpracownicy, którzy obecni byli przy mnie na pogrzebach, kazali sobą dysponować do ewentualnej pomocy, odbierali odpowiedzi na smsy przysyłane nad ranem i dzwonili po kilkanaście razy dziennie, żeby upewnić się, że mam zmysły na swoim miejscu, zaczęli zachowywać się normalnie i zgodnie z zasadami miejsca, w którym współistniejemy przez wiele godzin dziennie. Po drugie okazało się, że jednak istniałam w innym wymiarze, a po powrocie czekają na mnie decyzje. I nie należą do łatwych. Ale to dobrze. Pamiętam "Bema pamięci żałobny rapsod". Wychowałam się na Norwidzie, bo mój rodzic płci męskiej cenił go ogromnie i zaliczał do kanonu nadkanonicznego. Teraz uśmiecham się, bo ułatwił mi sprawę... nad niektórymi aspektami naszego życia trzeba po prostu przejść do porządku dziennego. Tydzień temu rozkleiłam się, ale jakoś skleiłam się szybciej niż powinnam. Gdzieś te geny tatowe jednak tkwią i kpią ze mnie... Trzy tygodnie w pracy minęły jak zaledwie jeden. Aż mnie przerażenie ogarnęło, kiedy uświadomiłam sobie, że jesteśmy właśnie po weekendzie majowym. Nie... nigdzie nie byliśmy. Po prostu urządzamy mieszkanie. Teraz. Tak, teraz. To najlepsze, co mógł mi w obecnej sytuacji zorganizować ślubny. Przyznaję, że wybór glazury i terakoty, kształtu frontów, koloru fug to zaledwie pikuś wobec decyzji gdzie i na jakiej wysokości ma być gniazdo elektryczne, czy zmywarka ma mieć opcje dodatkowe i jakiego rozmiaru należy nabyć baterie. Ale na pewno przekierowuje myśli w tak wiele stron, że ze zmęczenia nie mam siły już się zastanawiać nad kwestiami natury bardziej niż filozoficzna. Kolor mebli do całego mieszkania wyklarował się sam, kiedy poszliśmy do sklepu z czterema piętrami tego towaru. Okazało się, że calvados spełnia moje marzenia. Ślubny śmieje się co prawda twierdząc, że tego był pewien chociażby ze względu na moje ulubione sceny z Remarka. A niech się śmieje. Nigdy nie ukrywałam, że lubię calvados również w formie napoju. Wybrane są nawet naczynia i zastawa, wymierzone drzwi wejściowe i zatwierdzony projekt kuchni. Dzisiaj wybierałam kwiaty na balkon. Wiem, że postawię je na nim dopiero za miesiąc, ale przecież miesiąc minie szybko. Ogólnie czas mija szybko. Wokół maj, a mnie wydaje się, że powinien być dopiero przełom stycznia i lutego. Ale to też optymistyczna strona czasu - ten rok minie szybciej, niż myślałam. Za dwa tygodnie zaczynam zjazdy w Collegium Civitas. Jeszcze nie myślę o zmęczeniu. Do końca czerwca mam pracujące weekendy, na tygodniu uczelnia. Drań cieszy się, bo w piątki będzie hasał po stolicy. Ja też się cieszę. Ku zgorszeniu niektórych maluję paznokcie krwistoczerwonym lakierem, a dzisiaj wróciłam do zielonej torebki. Reszta jest czarna. Poza myślami, włosami i jeszcze kilkoma innymi elementami mnie. Chyba wracam do asertywności i muszę przyznać, że moja asertywność potrafi przeradzać się w agresywność, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Co jeszcze mogę napisać w tym zdecydowanie zbyt długim poście? Nie wiem. Jeśli napiszę, że nic, to i tak nie uwierzycie. Jeśli napiszę, że bez zmian, nie uwierzycie również. Jeśli napiszę, że wiele i w wielu aspektach - pomyślicie o negatywach. A ja staram się optymistycznie iść dalej. Nie brnę. Nie stoję w miejscu. Planujemy drugie dziecko. Wiem, że nie należy planować, tylko je po prostu mieć, ale w mojej sytuacji muszę najpierw wykonać całą serię badań. Wśród nich muszą znaleźć się markery nowotworowe. Badania wyjdą doskonale i prawdopodobnie nie muszę ich robić, ale czemu nie dać zarobić państwu i zmusić kilku pracowników do ślęczenia nad próbkami? Co jeszcze? Ano jeszcze planujemy tradycyjnie wyjazd nad morze. Ustka, albo Sopot. Decyzja jeszcze nie zapadła. Drań rośnie i każdego dnia jest większy. I jakiś taki mądry jest. Z przyjemnością go słucham i ze zdziwieniem stwierdzam, że jest klonem swojego ojca.
Od środy wracam na kurs prawa jazdy, który musiałam przerwać, zanim dobrze zaczęłam. Czytam. Teraz "Polactwo". Wcześniej "Grę anioła" i "Noc morderców". Jest dobrze.

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

epoki bądź stulecia

    Myślałam, że jestem silna. Albo nieczuła. Przyszło mi nawet na myśl, że jestem obojętna na wszystko co się dzieje wokół, bo z zimną krwią ogarniam sytuację, planuję, podejmuję decyzje, organizuję. Kolor trumien, kolor samochodów, kolor kwiatów. Buty, garnitury, koszule, krawaty. Tutaj kolor jakby nieco oczywisty, ale nie do końca. Tata w białej, dziadek w błękitnej.
A dzisiaj, kiedy minęły 23 dni, czuję, że łzy płyną ze mnie i chcę o tym wszystkim mówić po raz pierwszy nie z dokładnością relacji, nie z detalami i chronologią. Nie planuję. Dociera do mnie, że ich już nie ma. Tak po prostu nie ma. I tak cholernie mi ich brakuje... Tata zmarł w Wielką Sobotę o 14. Dziadek jedenaście godzin później nie przeżył rozległego zawału serca. Reanimacja nic nie dała. Jednego i drugiego widziałam na dwie godziny przed odejściem. Wielki Tydzień doświadczyłam po raz pierwszy niemal namacalnie. Od Niedzieli Palmowej wydeptałam szybkim krokiem ścieżkę do szpitala od domu. Wieczorami zapłakana ścierałam poręcz schodząc z drugiego piętra oddziału zapłakana i świadoma, że to może być ten ostatni raz. Wielki Tydzień był dla taty faktycznie tym wielkim. Pocieszam się, że cierpienie to największe trwało od czwartku do soboty. Tylko. Aż. W sobotę modliłam się o litość dla niego, w pełni świadoma swojej prośby. Teraz dopiero wiem, że nigdy wcześniej nie modliłam się naprawdę. Był spokojny. Ja też byłam. Natomiast dziadek zaskoczył nas nagle i po cichu. Jakby robiąc kolejnego psikusa. A zostawiałam go w szpitalu pewna, że jest dobrze, bo tak mówił lekarz i że rano przyniosę mu najpotrzebniejsze rzeczy. O pierwszej w nocy telefon z informacją zasygnalizował mi, że te rzeczy już nie będą potrzebne. Są razem. W ciągu siedmiu tygodni straciłam babcię, z którą byłam związana bardziej niż bardzo, tatę, który powinien jeszcze żyć wiele lat i cieszyć się draniem i dziadka, któremu nie mogę darować tego wymigania się z życia tak szybko i niespodziewanie, chociaż rozmawiałam z nim i mówił, że wszystko jest w porządku. Brakuje mi ich. Chce mi się wyć, krzyczeć i walić pięściami ze złości. Myślałam, że zakończyła się jakaś epoka w moim życiu. Tymczasem zamknęły się trzy epoki. Najrozsądniej znosi to drań, według którego to logiczne, że ukochany dziadek jest ze swoimi rodzicami. Bo rodzice powinni być z dzieckiem. Ano właśnie... powinni. Tak bardzo cicho i pusto jest wokół mnie.
Ciszę im też zagrali na trąbkach. Dzień po dniu.
Jak oni mogli tak nagle? I dlaczego tyle cierpienia temu towarzyszyło... Nauczyli mnie jednak, że śmierć to jedynie przejście. Naturalne bardziej niż przypuszczałam. I jako jedyne pewne w naszym życiu. I mimo niego musimy iść dalej, bo to najlepsze, co możemy zrobić. A mimo to chce mi się wyć. Dlaczego dopiero teraz?

niedziela, 11 marca 2012

Louise de Vilmorin

"Mężczyzna to mężczyzna. Ale przystojny mężczyzna to zupełnie coś innego."
Hm... mam kalendarz, który czasem takim cytatem rzuci.

środa, 7 marca 2012

hm... głównie o zmianach, skoro tytuł powinien być

    Czas płynie swoim rytmem i tylko niekiedy zadziwia mnie fakt, że to takie oczywiste. Naturalne. Naturalnie spodziewałam się płaczu, przebudzeń w środku nocy i strachu przed uczuciem zimna. I snów. A jest tak po prostu i dobrze, spokojnie. Dzień po pogrzebie zakwitł po raz pierwszy grudnik, na którego kwiaty babcia czekała odkąd zasadziła maleńką zaszczepkę kilka lat temu. Cieszyłam się z tego jak głupia. Czarownica z niej była prawdziwa. Niestety już czwarta z mojej rodziny, która mnie zostawiła. Ale pierwsza taka spokojna. I jak ja mam patrzeć inaczej na świat, kiedy we mnie płynie taka niepokora i zamiłowanie tego, co piękne w świecie i życiu? Obserwują mnie rodzice ze zdziwieniem. Oni też się innych reakcji spodziewali. Nie nadejdą. Jest dobrze. Wiem, że jest dobrze. Patrzę na drania i chociaż jeszcze kroi mi się serce, widzę w nim całą rodzinę i to daje mi kopa do życia. To w tym miejscu bowiem tkwi sekret naszej nieśmiertelności. Genetyka to niczym alchemia coś niezrozumiałego i fascynującego. Poprzez przekazywanie wartości można wydzielić złoto. Jakie ja wartości przekazuję? Co dzięki wyznawanemu przeze mnie systemowi zdoła on sam wydzielić w sobie i innych?
Mąż mój własny i osobisty jeszcze tego pamiętnego dnia chciał mi opis numeru telefonu z "Babcia" zmienić na "Dziadek". Nie zgodziłam się. Ilekroć dzwoni do mnie dziadek, wyświetla mi się napis "Babcia" i przez kilka ułamków sekund czuję radość. Nie potrafię tego wyjaśnić. To jakby telefon z zaświatów. Uczucie fantastyczne. I wcale nie czuję rozczarowania, gdy odbiorę. Przecież wiem, że usłyszę głos dziadka, który teraz stał się niebywale mobilny. Wiem również, że usłyszę sakramentalne stwierdzenie, że był na targu i znowu kupił jajka. Ostatnio tym sposobem uzbierałam w lodówce sztuk siedemdziesiąt. Nie... nie o to chodzi. Chodzi o to, że szukam w podświadomości jakiejś szczelinki, w którą mogłabym szepnąć kilka słów. Takich codziennych, oczywistych i prostych. Mam to szczęście, że akurat jej zdążyłam powiedzieć wszystko. Mówiłam to systematycznie i świadomie. Kocham cię babciu było tak naturalne i oczywiste, że teraz mogę być spokojna.
Bo w ogóle jestem spokojna. Chociaż w pracy znów przetoczyła się lawina, nie przyjęłam jej tym razem na klatę. Tym razem olałam ją w całości i jawnie. Kupiłam zieloną torbę wielkości koszyka i płaszcz wełniany z ogromnym futrzastym kołnierzem. Zmieniłam perfumy, a żakiety klasyczne odwiesiłam w niepamięci szafy nabywając same nietypowe. I jest mi z tym dobrze. Moi uczniowie na korepetycjach jedno po drugim w tym tygodniu zerkają na czerwień paznokci. Polubiłam. Nie mam pojęcia, jak mogłam do tej pory uważać to za głupotę. Kosmetyczka namówiła mnie na nowy masaż. Zapisałam się na kurs prawa jazdy. Nie... nie przerażam się. Zmieniam. Często patrzę na zegar. Mam ich dużo w swoim otoczeniu. I za każdym razem stwierdzam, że czas zwolnił. Mam go jakby więcej. A  długość dnia wpływa na moją korzyść. Zbliża się czas letni, który jest zgodny z moim zegarem biologicznym. Yerba mate dodaje mi chęci do picia jej w jeszcze większych ilościach. Jest dobrze. Jest lekko. Jakby ktoś mi pomagał żyć dalej i przejął na siebie znaczącą część tego, co męczące. A może to nadmiar yerby. Faktycznie... znika z puszki w tempie dorównującym jedynie ilości przerzuconych przeze mnie kartek w książkach, które znowu pochłaniam i znowu mam na nie czas. Tak... teraz to ja nie wiem skąd mam dużo czasu. Dziwne. klik

sobota, 18 lutego 2012

... i nastała cisza...

... Louisa Armstronga. Zagrał ją muzyk. Oczywiście zagrał ją na trąbce. Zagrał idąc z oddali. Zza grobów. Zbliżając się do miejsca, gdzie byliśmy skupieni przy miejscu spoczynku babci. Melodia przepiękna i wzruszająca. Wypełniająca ciszę pełną dźwięków  sznurów, kielni, betonu. Melodia chwytająca za serce jak i cała uroczystość. Z pięknym chórem i sześcioma celebrantami w odświętnych ornatach.
No tak... Od środy czas płynie inaczej. Dla mnie zaczął się kolejny krąg dorosłości. Dla drania pierwszy. Jest już dobrze. Nie chcę gdybać. Nie chcę płakać. A może nie mogę. Nie wiem sama. Tak... cisza ma wiele dźwięków i wspomnień.

niedziela, 5 lutego 2012

długa droga do domu, sarna, kowal i trzy kubki

    Leniwa niedziela toczy się własnym tempem, a ja we własnym tempie nie toczę się wcale - odpoczywam i poniekąd budzę trzecim kubkiem kawy z mlekiem. Od trzech godzin. Narty zostały odłożone na następny tydzień. Trochę dlatego, że mróz zmroził nawet drania i ślubnego chęci białego szaleństwa, trochę dlatego, że pracowałam wczoraj w tak nieprzyzwoitej odległości od domu i do tak nieprzyzwoitych godzin, że towarzystwem moich własnych chłopaków przez całą wyprawę cieszyłam się w sposób zwielokrotniony.
Kiedyś inaczej pojmowałam czasoprzestrzeń. Obecnie odległość i godziny nie wywołują u mnie żadnych refleksji. Po prostu są. Ja też jestem. Jest zima. Jak wracaliśmy, sarna przebiegła nam tuż przez samochodem. Widok niesamowity i sprawiający wrażenie trochę mrożące krew w żyłach. Wyrosła nagle przed zderzakiem samochodu. Ślubny zdążył zahamować, a ona pognała sobie gdzieś w swoją stronę lasu dając do zrozumienia, że puszcza to jej rejon, w którym my jesteśmy tylko gośćmi (żeby nie powiedzieć: intruzami). Drań spał w foteliku na tylnym siedzeniu, kamerzysta spał również, twierdząc później, że tylko takie sprawiał wrażenie, a my cieszyliśmy się, że mieliśmy w zasięgu świateł samochodu sarnę a nie jelenia. On na pewno by nie przebiegł.
Ale właściwie to cała droga powrotna byłą pełna niespodzianek. Przydrożna puszcza oświetlana jedynie światłami naszego samochodu wyglądała przerażająco i niepokoiła. Brak śniegu uwidaczniał nasypy, rowy i przydrożne krzyże w sposób upiorny, a brzozy straszyły swoją obecnością na równi z wszędobylską mgłą i niską temperaturą suszącą drogę, która zachęcała do szybszej jazdy. Zawadziliśmy też o zajazd przypominający chatkę Baby Jagi, w której zjedliśmy kociołek kowala i przefantastyczną pizzę, pieczone jabłka i pomidory zapiekane z serem. Po takiej uczcie najchętniej położyłabym się przy kominku w jakimś wielgachnym łóżku, ale trzeba było wracać. Do rzeczywistości. Zatem wróciliśmy wąską ścieżką poprzez noc i puszczę. W domu czekały łóżka z chłodną pościelą, gorąca kąpiel i mruczące natrętnie koty. Reszty nie pamiętam. klik

niedziela, 29 stycznia 2012

Hit the road Jack!

    Tak. Tenor ujął mnie absolutnie podczas wczorajszego koncertu. Już pominę fakt, że tenor to mój ideał męskiego głosu, ale dobitnie zaznaczę, że w moich uszach tenor tenorowi nierówny. Jeden jest ideałem, drugi mnie ujmuje absolutnie dzięki prywatnej nucie indywidualności głosu. Zasłuchałam się. Zapatrzyłam się również. Ale to już tylko dzięki zasłuchaniu. A potem miałam okazję porozmawiać. I wcale nie paplałam, jak zauroczona - ba! udałam, że jest mi totalnie obojętna ta nuta indywidualizmu.
- Ma pani doskonały gust - powiedział pan, który cały wieczór siedział obok mnie i mierzył wzrokiem mój biust i nogi pomiędzy skrawkiem długiej spódnicy a butem na wysokim obcasie.
- Pan, jak widzę, również - odpowiedziałam pozostawiając go w totalnym zbaranieniu. A szkoda. Myślałam, że po takiej obserwacji jakaś dyskusja może się rozwinąć i okazać całkiem sensowną. Chociaż... no tak... zapomniałam. Muszę jednak przyznać rację jedynej kobiecie, która mnie na równi wkurza co fascynuje swoją seksualnością w podejściu do kwestii kontaktów międzyludzkich: im więcej się ukryje, ale obciśnie, tym bardziej będzie się przyciągać wzrok. Może nieświadomie tak się ubrałam, a może to podświadome przyjmowanie pewnych zasad, o których do tej pory nie miałam aż tak wyraźnego pojęcia. Załóż golf i odsłoń ramiona, a cały wieczór kilku będzie próbowało wyłowić twój biust - mówiła piękna wielokrotnie. Załóż długą suknię, a najbardziej ponętne będą kostki i stopy. No tak... Wytańczyłam się. Najprzyjemniejsze jednak jest to, czego ona nie zrozumie. Ani tym strojem, ani blondem włosów (tak, byłam w piątek u mojej fryzjerki i mam blond platynowo - popielaty), ani wysokimi obcasami nie zamierzałam nikogo zdobyć. Chciałam podobać się tylko ślubnemu. Inni niech się patrzą, ale i tak to, co pod materiałem pozostanie jedynie dopełnione w ich wyobraźni.
Weekend mija... Zaraz idziemy na obiad do najszczęśliwszej i rodzica płci męskiej. szaleństwo dnia wczorajszego powoli opada i stabilizuje się na szaleństwie zwyczajnym. Wczoraj bowiem najpierw byłam w pracy, a potem pomknęliśmy na bal, gdzie bawiłam się cudownie, przy jeszcze cudowniejszej muzyce symfonicznej z nieziemskim solistą. A dzisiaj mąż mój własny i osobisty przegląda oferty na stokach i uparł się, że w przyszłym tygodniu odzieje mnie w narty i gogle. To brzmi na równi komicznie, co fantastycznie. I ten ostatni przysłówek nie jest bynajmniej synonimem czegoś cudownego. A do tej pory uważałam ślubnego za osobę racjonalną. Ale dranisko już się chichra i cieszy z perspektywy szaleństwa. No tak... póki co to ja widzę szaleństwo w ich oczach i przerażenie w swoich. Ale niech im będzie. Dałam radę pokonać czasoprzestrzeń biegusiem w 12 centymetrowych szpileczkach na lakierowanym parkiecie, dam radę na deseczkach z kijkami... Tak... klik

sobota, 7 stycznia 2012

I did not recognize the fire burning in my eyes...

    ... a powinnam to zrobić dużo wcześniej.
Czuję bowiem już od jakiegoś czasu, że cała tańczę. Przed kamerą. Którą kiedyś nienawidziłam, potem się jej bałam, aż mnie zaczęła drażnić. A teraz uwielbiam. Czerwone światełko nad obiektywem i czerń przesłony są zarówno hipnotyczne, jak i sygnalizujące początek. Początek gry ciała, gry tembru głosu, uśmiechu, mimiki, oczu, ramion. Nauczyłam się ramiona odginać ściągając łopatki. Odruchowo. Mąż mój własny i osobisty obserwuje tę grę z uśmiechem i dumą. A jednak ostatnio przez twarz przemknęła mu również i nuta zazdrości, którą dojrzałam podczas nagrania, na które pojechałam razem z nim i draniem do ulubionego miasteczka. A nuta ta przemknęła po jego twarzy właśnie wtedy, gdy zrelaksowana przeprowadzałam wywiad tańcząc na obcasach, w szmince i koralach. Zauważył jakby po raz pierwszy ze zdziwieniem, że przy kamerze stoi ktoś inny, nie on. Kto widzi i rozumie mój taniec. Z kim komunikuję się oczyma podczas całego przedstawienia. A jednak jest dumny. Jak wczoraj, jak w czwartek, jak wiele razy wcześniej. Chociaż, jeśli ten taniec trwa kilka razy dziennie, wieczorem padam na sofę, a stopy odmawiają mi posłuszeństwa już na ostatnich metrach drogi do domu. Mam od niedawna swoje, malutkie, zaimprowizowane co prawda jeszcze, studio, ale to już coś. W czwartek po raz pierwszy przeprowadziłam w nim rozmowę, którą zaczęłam lekko drżącym głosem, ale skończyłam już świadoma. Fotele są czarne i skórzane. Wygodne.
- Co mam zrobić z łokciami? - kamerzysta stał się moją przyjaciółką w dziedzinie wizażu
- Tak ułożyć na oparciu, żeby pierścień był widoczny
... tak... Biżuteria się rozrasta i zajmuje kolejne pudełeczka i puszki. Im większa, dziwna i nietypowa, tym mi bliższa. Wiedziałam, że ten rok pozwoli mi biec świadomie do celu. Nie wiedziałam tylko, że da się obłaskawić zaraz na samym poczatku. Węzeł na karku zakręcam już dwukrotnie, kolor włosów rozjaśni się znowu o kolejny ton jeszcze w tym miesiącu. Czerń łączę z brązem, co kiedyś było dla mnie barbarzyństwem, a do zieleni dokładam pomarańcz z fioletem. Świadomie przeszłam na wegetarianizm i postanowiłam nie jeść po 19 -tej. Zdarzyło się zatem, że dwa razy w tym tygodniu nie jadłam w ogóle. Jest mi dobrze.Pojawiła się opcja lekkości bytu. Nie mam obecnie czasu na jogę, ale czuję ją w każdym mięśniu i symetrii ciała, w umyśle i wewnętrznym ja. Harmonia i asertywność, szminka i obcasy. I spokój. Wyciszam się coraz pewniej. Panuję nad nerwami. Jadę już tylko na emocjach pozytywnych.
Wczoraj dziewczynka wtuliła się z całych sił i wspólnie z równie wtulonym draniem słuchała moich opowieści o średniowieczu i zamkach i królach, chrześcijaństwie i walkach. A ja opowiadałam po prostu mężowi własnemu o kolejnej wystawie, której otwarcie odwiedziłam. A dzisiaj odpoczywam i czytam biografię Marii Skłodowskiej - Curie. Grzechem, na który sobie pozwalam jest kawa. I ulubione. Ale to chyba nawet nie jest grzech... klik

I did not recognize the fire burning in my eyes…

    … a powinnam to zrobić dużo wcześniej.
Czuję bowiem już od jakiegoś czasu, że cała tańczę. Przed kamerą. Którą kiedyś nienawidziłam, potem się jej bałam, aż mnie zaczęłam drażnić. A teraz uwielbiam. Czerwone światełko nad obiektywem i czerń przesłony są zarówno hipnotyczne, jak i sygnalizujące początek. Początek gry ciała, gry tembru głosu, uśmiechu, mimiki, oczu, ramion. Nauczyłam się ramiona odginać ściągając łopatki. Odruchowo. Mąż mój własny i osobisty obserwuje tę grę z uśmiechem i dumą. A jednak ostatnio przez twarz przemknęła mu również i nuta zazdrości, którą dojrzałam podczas nagrania, na które pojechałam razem z nim i draniem do ulubionego miasteczka. A nuta ta przemknęła po jego twarzy właśnie wtedy, gdy zrelaksowana przeprowadzałam wywiad tańcząc na obcasach, w szmince i koralach. Zauważył jakby po raz pierwszy ze zdziwieniem, że przy kamerze stoi ktoś inny, nie on. Kto widzi i rozumie mój taniec. Z kim komunikuję się oczyma podczas całego przedstawienia. A jednak jest dumny. Jak wczoraj, jak w czwartek, jak wiele razy wcześniej. Chociaż, jeśli ten taniec trwa kilka razy dziennie, wieczorem padam na sofę, a stopy odmawiają mi posłuszeństwa już na ostatnich metrach drogi do domu. Mam od niedawna swoje, malutkie, zaimprowizowane co prawda jeszcze, studio, ale to już coś. W czwartek po raz pierwszy przeprowadziłam w nim rozmowę, którą zaczęłam lekko drżącym głosem, ale skończyłam już świadoma. Fotele są czarne i skórzane. Wygodne.
- Co mam zrobić z łokciami? – kamerzysta stał się moją przyjaciółką w dziedzinie wizażu
- Tak ułożyć na oparciu, żeby pierścień był widoczny
… tak… Biżuteria się rozrasta i zajmuje kolejne pudełeczka i puszki. Im większa, dziwna i nietypowa, tym mi bliższa. Wiedziałam, że ten rok pozwoli mi biec świadomie do celu. Nie wiedziałam tylko, że da się obłaskawić zaraz na samym początku. Węzeł na karku zakręcam już dwukrotnie, kolor włosów rozjaśni się znowu o kolejny ton jeszcze w tym miesiącu. Czerń łączę z brązem, co kiedyś było dla mnie barbarzyństwem, a do zieleni dokładam pomarańcz z fioletem. Świadomie przeszłam na wegetarianizm i postanowiłam nie jeść po 19 -tej. Zdarzyło się zatem, że dwa razy w tym tygodniu nie jadłam w ogóle. Jest mi dobrze.Pojawiła się opcja lekkości bytu. Nie mam obecnie czasu na jogę, ale czuję ją w każdym mięśniu i symetrii ciała, w umyśle i wewnętrznym ja. Harmonia i asertywność, szminka i obcasy. I spokój. Wyciszam się coraz pewniej. Panuję nad nerwami. Jadę już tylko na emocjach pozytywnych.
Wczoraj dziewczynka wtuliła się z całych sił i wspólnie z równie wtulonym draniem słuchała moich opowieści o średniowieczu i zamkach i królach, chrześcijaństwie i walkach. A ja opowiadałam po prostu mężowi własnemu o kolejnej wystawie, której otwarcie odwiedziłam. A dzisiaj odpoczywam i czytam biografię Marii Skłodowskiej – Curie. Grzechem, na który sobie pozwalam jest kawa. I ulubione. Ale to chyba nawet nie jest grzech… klik

środa, 28 grudnia 2011

końce i początki, wstępi i plany, czyli mam urlop

    Święta wielkimi krokami dotarły do mety, zza płotu wygląda nowy rok. Naiwny jeszcze, ale zapewne w pierwszych dniach stycznia zmuszony będzie dorosnąć. A może nie? Na półmetku jest mój grudniowy urlop, przed którym sumiennie staram się wszystko uporządkować i zaszufladkować. Ela bezbłędnie porusza się już w moich folderach, archiwach, notesach, segregatorach, zapiskach i innych niezmiernie ważnych biurokratycznych widzimisiach oraz widzimisiach moich prywatnych.
- Zaraz dam ci tekst z mogilnika, to schowasz.
- Już wydrukowałam. Z twojego komputera - odpowiedziała rezolutna, a ja poznałam namacalnie ambiwalencję uczuć. Toż to z mojego komputera wzięła. W sumie dobrze. Do ukrycia nie mam nic. Co miałam, już ukryłam na wstępie. Zabawne, jak wiele w życiu jest tych wstępów.
Teraz odpoczywam. Śpię. Śpiewam z draniem, oglądam bajki, czytam mitologię. Budujemy wspólnie z lego różne i różniste machiny oblężnicze, Grunwald i forty, ninjago i smoki. Staram się nie być poważną. Chociaż akurat dzisiaj mąż mój własny i osobisty tę powagę na mnie wymógł mimowolnie, zabierając mnie w towarzystwo panów ugarniturowanych i podkrawaconych. Kiedyś takich lubiłam. Teraz są zwyczajni, a nawet męczący. Te wszystkie ą i wszystkie ę, próby pokazania swojej wagi i powagi są sztuczne, a skrupulatność i zasadniczość w momencie, kiedy czytam pismo prawne z niedociągnięciami i ogólnikami, śmieszne. Mąż mój bowiem ułożył plan. Ale o tym kiedyś już pisałam. Teraz zaś odhacza kolejne jego punkty. Rozwija się. A ja mogę go z boku podziwiać. Albo tak jak dziś, dorzucić coś od siebie. Chociaż tym razem to akurat pilnowałam się bardzo, aby nie dorzucić zbyt wiele. Poza pytaniami. Naiwnymi. Blondynce łatwiej. Uśmiech i zagryziony język występujące razem nie są dla mnie sprawą prostą, ale wprawiam się i wychodzą coraz lepiej. Zatem... wracając do początku bieżącej myśli, pomijając wszelkie dywagacje jej towarzyszące, byłam dzisiaj w stolicy. Lubię stolicę. Zwłaszcza nocą. Za dnia od czasu do czasu też da się lubić. Nawet spacer udało mi się zrealizować i kawę taką po prostu w kawiarni. Tak. To był miły dzień. Drań poznaje stolicę coraz bardziej świadomie.
- To tutaj mieszkaliśmy? Tutaj? - krzyczał z tylnego siedzenia, kiedy dojeżdżaliśmy do Placu Unii Lubelskiej. No tak... Prawie tam właśnie. Każdy kątek i zakątek budzi wspomnienia. To chyba dobrze.
    Sączę ulubione. Greckie. Próbuję. Jest... ciekawe. Wszystko nadal jest ciekawe. Przed sobą mamy dobry rok. Jestem tego pewna. Pomimo totalnego chaosu wokół i bardzo niepokojących informacji, jestem pewna, że jest i będzie tak, jak być powinno. Pojawiła się jakaś oś w moim życiu, którą niemalże namacalnie poczułam po raz pierwszy w życiu na koncercie kolęd przed pasterką. Spokój i pewność. Tak. Jest dobrze. A chaos? On zawsze jest na początku. klik

końce i początki, wstępi i plany, czyli mam urlop

    Święta wielkimi krokami dotarły do mety, zza płotu wygląda nowy rok. Naiwny jeszcze, ale zapewne w pierwszych dniach stycznia zmuszony będzie dorosnąć. A może nie? Na półmetku jest mój grudniowy urlop, przed którym sumiennie staram się wszystko uporządkować i zaszufladkować. Ela bezbłędnie porusza się już w moich folderach, archiwach, notesach, segregatorach, zapiskach i innych niezmiernie ważnych biurokratycznych widzimisiach oraz widzimisiach moich prywatnych.
- Zaraz dam ci tekst, to schowasz.
- Już wydrukowałam. Z twojego komputera – odpowiedziała rezolutna, a ja poznałam namacalnie ambiwalencję uczuć. Toż to z mojego komputera wzięła. W sumie dobrze. Do ukrycia nie mam nic. Co miałam, już ukryłam na wstępie. Zabawne, jak wiele w życiu jest tych wstępów.
Teraz odpoczywam. Śpię. Śpiewam z draniem, oglądam bajki, czytam mitologię. Budujemy wspólnie z lego różne i różniste machiny oblężnicze, Grunwald i forty, ninjago i smoki. Staram się nie być poważną. Chociaż akurat dzisiaj mąż mój własny i osobisty tę powagę na mnie wymógł mimowolnie, zabierając mnie w towarzystwo panów ugarniturowanych i podkrawaconych. Kiedyś takich lubiłam. Teraz są zwyczajni, a nawet męczący. Te wszystkie ą i wszystkie ę, próby pokazania swojej wagi i powagi są sztuczne, a skrupulatność i zasadniczość w momencie, kiedy czytam pismo prawne z niedociągnięciami i ogólnikami, śmieszne. Mąż mój bowiem ułożył plan. Ale o tym kiedyś już pisałam. Teraz zaś odhacza kolejne jego punkty. Rozwija się. A ja mogę go z boku podziwiać. Albo tak jak dziś, dorzucić coś od siebie. Chociaż tym razem to akurat pilnowałam się bardzo, aby nie dorzucić zbyt wiele. Poza pytaniami. Naiwnymi. Blondynce łatwiej. Uśmiech i zagryziony język występujące razem nie są dla mnie sprawą prostą, ale wprawiam się i wychodzą coraz lepiej. Zatem… wracając do początku bieżącej myśli, pomijając wszelkie dywagacje jej towarzyszące, byłam dzisiaj w stolicy. Lubię stolicę. Zwłaszcza nocą. Za dnia od czasu do czasu też da się lubić. Nawet spacer udało mi się zrealizować i kawę taką po prostu w kawiarni. Tak. To był miły dzień. Drań poznaje stolicę coraz bardziej świadomie.
- To tutaj mieszkaliśmy? Tutaj? – krzyczał z tylnego siedzenia, kiedy dojeżdżaliśmy do Placu Unii Lubelskiej. No tak… Prawie tam właśnie. Każdy kątek i zakątek budzi wspomnienia. To chyba dobrze.
    Sączę ulubione. Greckie. Próbuję. Jest… ciekawe. Wszystko nadal jest ciekawe. Przed sobą mamy dobry rok. Jestem tego pewna. Pomimo totalnego chaosu wokół i bardzo niepokojących informacji, jestem pewna, że jest i będzie tak, jak być powinno. Pojawiła się jakaś oś w moim życiu, którą niemalże namacalnie poczułam po raz pierwszy w życiu na koncercie kolęd przed pasterką. Spokój i pewność. Tak. Jest dobrze. A chaos? On zawsze jest na początku. klik

niedziela, 27 listopada 2011

Frajda trwa… czyli kruki na bieli – granatowe zabawki…

     … człowiek w śniegu – krwi szczerniałej  kropla, ludzie w śniegu – urojenie roju, drzewa w śniegu – żył i tętnic obraz, domy w śniegu – Betlejem spokoju. klik
Po tym ostatnio ślizga się moja dojrzałość. Jak sobie ją uświadomię, chce mi się śmiać. Ba! śmieję się do rozpuku, a potem przychodzi chwila refleksji. W pracy jestem od paniredaktor i paniAgnieszki, poprzez Agę, do Agusiadzisiajniewhumorze? I to jakby najlepiej obrazuje całą powagę, która została mi zrzucona na plecy. A te ostatnie mają przecież od zawsze tendencję do drgania w rytm śmiechu wywoływanego zbyt częstym przymrużaniem oka. A nawet oczu. Świat jest zbyt poważny. Zbyt wiele w nim złego. Śmiech to zdrowie. I dlatego frajda trwa. W każdym momencie coś optymistycznego jest na wagę złota. Coś, co pozwala na ponowne ustawienie osi własnego świata. Marazm to ostateczność. Unikam marazmu. Być może dlatego od platynowej blondynki dzielą mnie już jedynie dwa tony? Brunetce krótkowłosej trudno było olewać zło i lekceważyć symptomy świadczące o tym, że muszę się ubezpieczyć, że z rodzicem płci męskiej już nie będzie dobrze, że muszę ścierać się każdego dnia z ideologią i bezmyślnością. Ludzie twardzi, ludzie rozsądni…. przerażają mnie. A to jednak ich ustawiam w idealnym szeregu i  narzucam kolejność składania wieńców podczas uroczystości państwowej. To im narzucam słowa, które mają wygłosić podczas przemówienia. To do nich uśmiecham się umalowanymi krwistoczerwoną szminką ustami. To oni oglądają reportaże zrealizowane według moich pomysłów, a z ich słów wybieram te, które chcę przekazać innym. Czy jestem świadoma tego? Tak… I to mnie przeraża. Jak i to, że fotel i tabliczka, z których tak bardzo byłam dumna jeszcze kilka miesięcy temu, zaczęły nie wystarczać. Nie potrafię już znieść cenzury i ograniczeń kogoś, kto jest pomiędzy mną a najwyższą górą. Za każdym razem, kiedy muszę wyjaśniać kwestie techniczne i potencjalne możliwości, albo zagrożenia wynikające z takich czy innych jej decyzji. Zawsze wtedy czuję się, jakbym waliła głową w mur. Nie ma sensu uderzać w mur delikatnie. I tak zaboli, a niczego nie zmieni. Nauczyłam się zatem doprowadzać do sytuacji, kiedy uderzać muszę już z całych sił, a potem zderzać z rozpędzoną lokomotywą. Lokomotywa ostatnio słabnie. Ja mam coraz mocniejszą głowę. I coraz większe ambicje. Urojenie rojów? Nie. Coraz większe perspektywy. Media dają poczucie władzy. Słowa, słowa, słowa… A w nich dużo więcej, niż niektórzy myślą.
Wiem, wiem… kolejny dziwny post, a miało ich tu nie być. Musiałam. Następny będzie normalny. Chociaż może to ja już nie jestem normalną w dawnym słowa tego znaczeniu. Ale staram się zachować równowagę między tym, co wypada, a tym, co trzeba odrzucić. I jedno i drugie ma nie tylko jedną stronę.

Frajda trwa... czyli kruki na bieli - granatowe zabawki...

... człowiek w śniegu - krwi szczerniałej  kropla, ludzie w śniegu - urojenie roju, drzewa w śniegu - żył i tętnic obraz, domy w śniegu - Betlejem spokoju. klik
Po tym ostatnio ślizga się moja dojrzałość. Jak sobie ją uświadomię, chce mi się śmiać. Ba! śmieję się do rozpuku, a potem przychodzi chwila refleksji. W pracy jestem od paniredaktor i paniAgnieszki, poprzez Agę, do Agusiadzisiajniewhumorze? I to jakby najlepiej obrazuje całą powagę, która została mi zrzucona na plecy. A te ostatnie mają przecież od zawsze tendencję do drgania w rytm śmiechu wywoływanego zbyt częstym przymrużaniem oka. A nawet oczu. Świat jest zbyt poważny. Zbyt wiele w nim złego. Śmiech to zdrowie. I dlatego frajda trwa. W każdym momencie coś optymistycznego jest na wagę złota. Coś, co pozwala na ponowne ustawienie osi własnego świata. Marazm to ostateczność. Unikam marazmu. Być może dlatego od platynowej blondynki dzielą mnie już jedynie dwa tony? Brunetce krótkowłosej trudno było olewać zło i lekceważyć symptomy świadczące o tym, że muszę się ubezpieczyć, że z rodzicem płci męskiej już nie będzie dobrze, że muszę ścierać się każdego dnia z ideologią i bezmyślnością. Ludzie twardzi, ludzie rozsądni.... przerażają mnie. A to jednak ich ustawiam w idealnym szeregu i  narzucam kolejność składania wieńców podczas uroczystości państwowej. To im narzucam słowa, które mają wygłosić podczas przemówienia. To do nich uśmiecham się umalowanymi krwistoczerwoną szminką ustami. To oni oglądają reportaże zrealizowane według moich pomysłów, a z ich słów wybieram te, które chcę przekazać innym. Czy jestem świadoma tego? Tak... I to mnie przeraża. Jak i to, że fotel i tabliczka, z których tak bardzo byłam dumna jeszcze kilka miesięcy temu, zaczęły nie wystarczać. Nie potrafię już znieść cenzury i ograniczeń kogoś, kto jest pomiędzy mną a najwyższą górą. Za każdym razem, kiedy muszę wyjaśniać kwestie techniczne i potencjalne możliwości, albo zagrożenia wynikające z takich czy innych jej decyzji. Zawsze wtedy czuję się, jakbym waliła głową w mur. Nie ma sensu uderzać w mur delikatnie. I tak zaboli, a niczego nie zmieni. Nauczyłam się zatem doprowadzać do sytuacji, kiedy uderzać muszę już z całych sił, a potem zderzać z rozpędzoną lokomotywą. Lokomotywa ostatnio słabnie. Ja mam coraz mocniejszą głowę. I coraz większe ambicje. Urojenie rojów? Nie. Coraz większe perspektywy. Media dają poczucie władzy. Słowa, słowa, słowa... A w nich dużo więcej, niż niektórzy myślą.
Wiem, wiem... kolejny dziwny post, a miało ich tu nie być. Musiałam. Następny będzie normalny. Chociaż może to ja już nie jestem normalną w dawnym słowa tego znaczeniu. Ale staram się zachować równowagę między tym, co wypada, a tym, co trzeba odrzucić. I jedno i drugie ma nie tylko jedną stronę.

czwartek, 10 listopada 2011

„Oddychaj. Świat poczeka.”

    … zatem odpoczywam i słucham „Madame Butterfly”. Tak. Tak obrzydliwie jawnie i głośno. Chociaż dla świata zupełnie cicho, ponieważ przez ogromne i szczelne słuchawki żaden akord nie wydostaje się na zewnątrz, nie umyka, zostaje tylko dla mnie. W pracy. Świat niech czeka. Niech odpocznie i on. Ostatnie dwa tygodnie były przecież zarówno dla mnie jak i dla świata istną miazgą. O ile pierwszego dnia myślałam, że miałam czołowe zderzenie z tirem, drugiego natarł na mnie rozpędzony pociąg z ogromnym składem. A potem uzbroiłam się sama. Poniekąd w cierpliwość. Na pewno w obojętność. Ale przede wszystkim w pewność, że mój świat to ja i egocentrycznie zaczęłam obcasem omijać ciała i cielska porozrzucane w bezładzie papierzysk, dokumentów, argumentów i płaczów ponoć też będących argumentem. Pojęłam, że nie mam swojego demona. Nic nie siedzi mi na plecach i oślizgłym głosem wcale nie próbuje szeptać, że powinnam się bać i w trwodze popełniać głupstwa i słowa. Mój świat to ja. Rewelacyjnie mi z tą myślą.
Kawa wróciła do łask. Ela właśnie zawiadomiła mnie, że z jej piersiami jest dobrze, a nawet lepiej, niczego w nich nie ma niepokojącego, a Magda z entuzjazmem w głosie zapiszczała przez telefon, że u niej a i owszem, jest. Nie w piersiach i nie guz, ale w brzuchu i pięciotygodniowy maluszek. Cieszę się podwójnie. Mój zespół jest moim zespołem. Nadajemy wspólnie. Wspólnie tworzymy i dysharmonię, nawet w tej chwili. Ja mam operę w słuchawkach, do programu podkładany jest motyw z Matrixa. Zabawnie patrzeć na to z boku. Na boki jeszcze bowiem czasami spoglądam. Ale za siebie już nie. O mostach można pisać wiele. Kiedyś je paliłam. Potem mi przeszło. Teraz wróciłam do starych zwyczajów. I tak jest dobrze. Chociaż może nie jestem przez to poprawna politycznie. Wolę jednak być niepoprawna niż nijaka.
Dranisko ujmuje mnie swoim zapałem i zaciętością walki. Już pojął, że po drugiej stronie kortu stoi przeciwnik i, aby go zmęczyć i pokonać, musi podkręcić piłkę. Uwielbiam patrzeć, gdy dobiega do niej, odruchowo układa symetrię cała, przyjmuje idealną postawę i z impetem odbija piłeczkę, a wzrokiem śledzi ruch przeciwnika. Jest moim prywatnym igrzyskiem, którego potrzebuję. Co jest chlebem? Chyba też on.

"Oddychaj. Świat poczeka."

    ... zatem odpoczywam i słucham "Madame Butterfly". Tak. Tak obrzydliwie jawnie i głośno. Chociaż dla świata zupełnie cicho, ponieważ przez ogromne i szczelne słuchawki żaden akord nie wydostaje się na zewnątrz, nie umyka, zostaje tylko dla mnie. W pracy. Świat niech czeka. Niech odpocznie i on. Ostatnie dwa tygodnie były przecież zarówno dla mnie jak i dla świata istną miazgą. O ile pierwszego dnia myślałam, że miałam czołowe zderzenie z tirem, drugiego natarł na mnie rozpędzony pociąg z ogromnym składem. A potem uzbroiłam się sama. Poniekąd w cierpliwość. Na pewno w obojętność. Ale przede wszystkim w pewność, że mój świat to ja i egocentrycznie zaczęłam obcasem omijać ciała i cielska porozrzucane w bezładzie papierzysk, dokumentów, argumentów i płaczów ponoć też będących argumentem. Pojęłam, że nie mam swojego demona. Nic nie siedzi mi na plecach i oślizgłym głosem wcale nie próbuje szeptać, że powinnam się bać i w trwodze popełniać głupstwa i słowa. Mój świat to ja. Rewelacyjnie mi z tą myślą.
Kawa wróciła do łask. Ela właśnie zawiadomiła mnie, że z jej piersiami jest dobrze, a nawet lepiej, niczego w nich nie ma niepokojącego, a Magda z entuzjazmem w głosie zapiszczała przez telefon, że u niej a i owszem, jest. Nie w piersiach i nie guz, ale w brzuchu i pięciotygodniowy maluszek. Cieszę się podwójnie. Mój zespół jest moim zespołem. Nadajemy wspólnie. Wspólnie tworzymy i dysharmonię, nawet w tej chwili. Ja mam operę w słuchawkach, do programu podkładany jest motyw z Matrixa. Zabawnie patrzeć na to z boku. Na boki jeszcze bowiem czasami spoglądam. Ale za siebie już nie. O mostach można pisać wiele. Kiedyś je paliłam. Potem mi przeszło. Teraz wróciłam do starych zwyczajów. I tak jest dobrze. Chociaż może nie jestem przez to poprawna politycznie. Wolę jednak być niepoprawna niż nijaka.
Dranisko ujmuje mnie swoim zapałem i zaciętością walki. Już pojął, że po drugiej stronie kortu stoi przeciwnik i, aby go zmęczyć i pokonać, musi podkręcić piłkę. Uwielbiam patrzeć, gdy dobiega do niej, odruchowo układa symetrię cała, przyjmuje idealną postawę i z impetem odbija piłeczkę, a wzrokiem śledzi ruch przeciwnika. Jest moim prywatnym igrzyskiem, którego potrzebuję. Co jest chlebem? Chyba też on.

poniedziałek, 3 października 2011

matrioszka

     Świat oglądam w kalejdoskopie zdarzeń. Budzę się w poniedziałek zbyt wczesnym ranem i usypiam zbyt późnym wieczorem w niedzielę. Pomiędzy tymi dwoma zdarzeniami, które jedynie przypadkowo koduję w myślach, jest po prostu strumień świadomości. Chwilami mam wrażenie, że mojej. Prywatnej. Drań wrócił na tenis. Ja wróciłam na ławkę dla mam. Mam zatem czas na kawę latte dużą i książkę, albo pismo dla udomowionych czarownic. Ojejejjejjejejeeej… kiedy ja byłam udomowioną czarownicą ostatnio? Nie wiem… Obecnie jestem tylko czarownicą, która ma dom, ale udomowienie rozmywa się w mnogości miejsc, do których docieram. A dzisiaj trzymam w ręku książkę z moją przedmową. I chociaż tyle już razy widziałam swoje nazwisko pod swoim tekstem w druku, jestem pod wrażeniem. Takim osobistym, wielkim i egoistycznie prywatnym. Gładzę opuszkami palców błyszczącą, twardą oprawę nie mojej książki, a czuję się, jakbym zdobyła szczyt możliwości twórczych. Pisałam już, że uwielbiam to, co robię? Pisałam… Musiałam napisać, w przeciwnym razie pękłabym z nadmiaru słów kłębiących się w moich myślach. A właśnie! stąd chyba ta konieczność wypisywania się – kwestia musu wewnętrznego. Uzależnienie nadświadomości, podświadomość bowiem paradoksalnie każe mi obecnie więcej milczeć, zdecydowanie omijać historie osób i zdarzeń. Za oknem jest przepiękna jesień. Ostatnia tak śliczna była w mojej klasie maturalnej, kiedy jeszcze w październiku biegałam w mini, sandałach i bluzeczkach z krótkim rękawem. Praktycznie całe wieki temu, a nadal obok mnie jest namacalne uczucie bezwstydnej radości ze skakania po stertach suchych liści. Wtedy dopiero poznawaliśmy się ze ślubnym powoli i zdecydowanie. Dzisiaj w parku mąż mój własny i osobisty patrzy z uśmiechem na mnie, kiedy mijamy suche liście, a drań z lubością się w nich tarza, piszczy z uciechy i szaleje. Za oknem w domu mam już zielono – żółte rozbłyski. Za oknem w puszczy mam cierpliwą i zdecydowaną zieleń. Dwa światy. Włosy upinam już w węzeł na karku. Nie taki imponujący co prawda, ale dwukrotnie zakręcony. Włosy mam coraz jaśniejsze. Coraz intensywniej maluję usta. Zabawne, jak zmiany potrafią same się wprowadzić i rozpanoszyć. I wmówić nam, że są najwłaściwszymi w danym momencie. Dany moment… tak, właściwie tak, momenty są po to, aby je zagarniać zachłannie i nie oglądać się, czy wypada. Wypadają mi w tym tygodniu cztery dni wolne. Powinnam teraz nadgonić, ale wszystko zapięte na ostatni guzik czeka grzecznie na swoją kolej, więc popijam małymi łyczkami yerba mate z kubka z chat noir i planuję, co będę robić od środowego wieczoru. Na pewno udomowię się i przede wszystkim upiekę szarlotkę. klik

matrioszka

     Świat oglądam w kalejdoskopie zdarzeń. Budzę się w poniedziałek zbyt wczesnym ranem i usypiam zbyt późnym wieczorem w niedzielę. Pomiędzy tymi dwoma zdarzeniami, które jedynie przypadkowo koduję w myślach, jest po prostu strumień świadomości. Chwilami mam wrażenie, że mojej. Prywatnej. Drań wrócił na tenis. Ja wróciłam na ławkę dla mam. Mam zatem czas na dużą latte i książkę, albo pismo dla udomowionych czarownic. Ojejejjejjejejeeej... kiedy ja byłam udomowioną czarownicą ostatnio? Nie wiem... Obecnie jestem tylko czarownicą, która ma dom, ale udomowienie rozmywa się w mnogości miejsc, do których docieram. A dzisiaj właśnie trzymam w ręku książkę z moją przedmową. I chociaż tyle już razy widziałam swoje nazwisko pod swoim tekstem w druku, jestem pod wrażeniem. Takim osobistym, wielkim i egoistycznie prywatnym. Gładzę opuszkami palców błyszczącą, twardą oprawę nie mojej książki, a czuję się, jakbym zdobyła szczyt możliwości twórczych. Pisałam już, że uwielbiam to, co robię? Pisałam... Musiałam napisać, w przeciwnym razie pękłabym z nadmiaru słów kłębiących się w moich myślach. A właśnie! stąd chyba ta konieczność wypisywania się - kwestia musu wewnętrznego. Uzależnienie nadświadomości, podświadomość bowiem paradoksalnie każe mi obecnie więcej milczeć, zdecydowanie omijać historie osób i zdarzeń. Za oknem jest przepiękna jesień. Ostatnia tak śliczna była w mojej klasie maturalnej, kiedy jeszcze w październiku biegałam w mini, sandałach i bluzeczkach z krótkim rękawem. Praktycznie całe wieki temu, a nadal obok mnie jest namacalne uczucie bezwstydnej radości ze skakania po stertach suchych liści. Wtedy dopiero poznawaliśmy się ze ślubnym powoli i zdecydowanie. Dzisiaj w parku mąż mój własny i osobisty patrzy z uśmiechem na mnie, kiedy mijamy suche liście, a drań z lubością się w nich tarza, piszczy z uciechy i szaleje. Za oknem w domu mam zielono - żółte rozbłyski. Za oknem w puszczy mam cierpliwą i zdecydowaną zieleń. Dwa światy. Włosy upinam już w węzeł na karku. Nie taki imponujący co prawda, ale dwukrotnie zakręcony. Włosy mam coraz jaśniejsze. Coraz intensywniej maluję usta. Zabawne, jak zmiany potrafią same się wprowadzić i rozpanoszyć. I wmówić nam, że są najwłaściwszymi w danym momencie. Dany moment... tak, właściwie tak, momenty są po to, aby je zagarniać zachłannie i nie oglądać się, czy wypada. Wypadają mi w tym tygodniu cztery dni wolne. Powinnam teraz nadgonić, ale wszystko zapięte na ostatni guzik czeka grzecznie na swoją kolej, więc popijam małymi łyczkami yerba mate z kubka z chat noir i planuję, co będę robić od środowego wieczoru. Na pewno udomowię się i przede wszystkim upiekę szarlotkę. klik