W zeszłym tygodniu walczyłam z zatruciem byłego dwulatka po zjedzeniu pomidora. W tym tygodniu natomiast noc z wtorku na środę spędziłam na praniu pościeli oraz podkładaniu mu pod buzię coraz to nowych ręczników. Na szczęście obyło się bez gorączki, ale nauczona doświadczeniem z tygodnia ubiegłego zrobiłam w myślach przegląd, co to Piotruś jadł w ciągu dnia. Padło na paprykę czerwoną. Okazało się w dodatku, że kupiona była tam, gdzie owe pomidory.
Namęczył się drań znowu. Namęczyłam się i ja niemało, bo pyszczydłem lało się jak z hydrantu. Nie ma się zatem co dziwić, że się wzięłam i zawzięłam na właściciela sklepiku.
A ponieważ - chociaż do tej pory pojęcia o tej cesze nie miałam - najwyraźniej urazę w sobie chowam długo i ten czas pozwala na urazy dojrzewanie, dzisiaj postanowiłam wejść do owego sklepiku i rzucić właścicielowi kilka uwag luźnych, acz dosadnych wielce.
No i gadam mu o tym zatruciu i jednym i drugim, a biedak oczy wybałusza i aż żal mi go było w momencie pewnym nawet, bo do głosu dojść nie mógł. A jak już do głosu doszedł i tłumaczyć się zaczął, to ja o sanepid zahaczyłam, to i on mówić dalej się bał nieco i w myślach dziękował prawdopodobnie niebiosom, że nikt poza mną w sklepie nie przebywa.
Akurat byłam w trakcie wykładu na temat etyki sprzedawcy artykułów spożywczych jak zadzwoniła znajoma, u której byliśmy w poniedziałkowe przedpołudnie. Pan wziął oddech, a ja telefon odebrałam. No i co słyszę?... Ha! słyszę mocno zmęczony głos pytający mnie, czy Piotruś czuje się dobrze, bo martwi się ona bardzo, że mogli go zarazić, ponieważ u niej w domu wszyscy od poniedziałku chorują po kolei na jakiś wirus żołądkowy...
No i mnie zamurowało...
Nie wiem, jak zachowałby się w tej sytuacji normalny człowiek..., ale ja najpierw skończyłam swój wykład, dorzuciłam treści o nawozach (o których pojęcia nie mam zupełnie) i dopiero pana pożegnałam...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz