Ilekroć latem na wieś pojadę, zawsze przeraża mnie ogrom pracy, którą tam trzeba wykonać oraz świadomość niebezpieczeństwa czyhającego na każdym kroku. Na moje dziecko zwłaszcza. Przeraża mnie tam co prawda wiele innych jeszcze rzeczy, ale przede wszystkim to. Każdego roku jeżdżę tam jednak i co roku przekonuję się, że ja to jedynie mogę sobie ziemię w doniczkach uprawiać bez strachu i niebezpieczeństw. Taaa...
Dzisiaj po spacerze z najszczęśliwszą, na którym dobitnie wiosnę poczułam, postanowiłam moim kwiatom wiosnę zafundować również.
Najpierw przydźwigałam do domu wielki wór ziemi z torfem z kwiaciarni obok mnie, nowe doniczki i odżywkę na bazie kompostu naturalnego...
Przesadziłam część kwiatów. Jakoś tak te największe poszły na pierwszy ogień. Pozawieszałam je i poustawiałam na miejscu, przygotowałam odżywkę i posprzątałam. Już sobie nawet ręce balsamem natarłam, siadłam i pomysł własny podziwiać zaczęłam, kiedy podkusiło mnie podlać je od razu.
Były dwulatek w tym czasie bawił się grzecznie zajęty kolorowaniem malowanek i rozkładaniem papierzysk na podłodze, więc w to mi graj!
Podlewanie zaczęłam od wielkiej hoi... Co jej nawozu będę żałować? Nalałam... i w tym momencie po mojej białej ścianie zaczęła ciec brązowa woda z odżywką wymieszana z ziemią. No to ja biegiem po ścierki. Ścierki złapałam i... no w sumie to znalazłam się przy kwiatku szybciej niż bym chciała, bo jakieś dwa metry przejechałam na plakacie Shreka, który drań ładnie sobie rozłożył na wykładzinie...
Bez mycia ściany się nie obyło... Podobnie jak bez smarowania kolana maścią przeciwbólową...
No... i po co mi wieś, jak ja się sama we własnym domu przy podlewaniu kwiatów i umorusam i uszkodzę...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz