poniedziałek, 21 lipca 2008

coś o mojej (anty)koncepcji

    Zmiany człapią u mnie za zmianami, kolejne zmiany przynosząc oraz decyzje długoterminowe. Dawno nie miałam tylu rzeczy do przemyślenia. Również tych niby pozornie błahych, a jednak wcale nie takich nieistotnych i oczywistych.
Mąż mój własny i osobisty podszedł bardzo entuzjastycznie do mojego powrotu do pracy. Prawdopodobnie jedynie moja praca papierkowo-urzędowa przerażała go i nie zachęcała. Jeśli mam być szczera... mnie również ta możliwość nie przyprawiała o wycie z radości i zawrót głowy. Zwłaszcza kiedy miałam przed oczyma wizję siebie siedzącej nad stertą umów i ustaw przez około 10 godzin dziennie. W takim rytmie można zgubić przecież i emocje i siebie, i nawet chęć do życia. Może zatem zna mnie on aż za dobrze i wiedział, że pewnych decyzji podejmować nie powinnam?...
Ale decyzje już podjęte i to te, które spełnić mi się pozwolą nie gubiąc mnie i moich emocji po drodze. Tylko... tylko musieliśmy dzięki nim wspólnie podjąć decyzję następną. Pozornie śmieszną, biorąc pod uwagę, że życie mamy ustabilizowane i od bardzo dawna o pewne sprawy martwić się nie musimy. Teraz jednak okazało się, że sytuacja niejako sama wymusza (o ile odpowiedzialnie chcę do decyzji podjętych przez siebie podejść) wybór jakiejś metody antykoncepcji. I wbrew pozorom ani decyzja, ani wybór proste nie są. Temat śmieszny być może... Pamiętam również, że ileś tam lat wstecz problemu nie było - poszłam do lekarza i bez żadnego zastanawiania się poprosiłam o tabletki. A teraz siedzę i rozważam wszystkie za i przeciw i robię przegląd po wszystkich dostępnych środkach antykoncepcyjnych. I... dochodzę do wniosku, że nie dość, że jest ich drastycznie mało, to jeszcze wszystkie są zbyt inwazyjne i skierowane jedynie na organizm kobiety. Czytam opinie i lekarzy, i kobiet piszących na forum i widzę, że niestety wybór jest taki, że w zasadzie żadnego wyboru nie daje...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz