Od czwartku próbujemy obejść naszą rocznicę ślubu. Próbujemy i próbujemy i... się nie daje. A to niezapowiedziani goście, a to teściowie z planami innymi niż nasze, a to znowu coś jeszcze innego. Niby wszystko ustalone wcześniej, niby wszystko na ostatni guzik dopięte, a jednak i tak każdy po swojemu do naszej było nie było sprawy podchodzi.
Jak to mówią: są takie chwile w życiu żółwia, kiedy musi dać komuś w mordę, a ja poczułam właśnie, że są takie dni w domu drzwi otwartych, kiedy drzwi się nie otwiera, albo zamyka za sobą i wychodzi nieoglądając za siebie... W czwartek nie wypaliła ani kolacja przy świecach, ani to, z czego śmiał się podłota (cokolwiek na myśli miał, bo wykropkował), od wczoraj do dzisiaj przewinęło się przez nasze mieszkanie większość znajomych, a ci co się nie przewinęli jeszcze, zapowiedzieli swoje wizyty w ciągu najbliższych trzech tygodni. Od czwartku do dzisiaj kupiliśmy kilka win, wiele piw, a ja na szybko zrobiłam ileśtam sałatek z tego, co się dało szybko porwać, pokroić, wysypać i polać sosem włoskim, greckim, z ziół ogrodowych, albo jeszcze jakimś. A nikogo nie zapraszaliśmy... Zaprosiliśmy tylko rodziców na jutro do lokalu. I właśnie jedni zadzwonili, że przyjść mogą w liczbie pojedynczej, a drudzy zaproponowali, żebyśmy w naszym mieszkaniu posiedzieli i... zamówili pizzę. Ale kto powiedział, że będzie łatwo...klik
...w sumie już jadąc do ślubu samochodem z popsutym rozrusznikiem wiedzieliśmy, że może będzie dobrze, może będzie źle, ale na pewno zawsze będzie wesoło i trochę jakby w krzywym zwierciadle...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz