... powiedział ślubny, kiedy wróciłam z przychodni medycyny pracy i klapnęłam na pufie w przedpokoju.
Być może faktycznie jestem nieprzystosowana, ale od godziny siódmej rano miałam dzisiaj okazję doświadczać sytuacji, jakich do tej pory się nie spodziewałam. Poszłam sobie bowiem naiwnie ze skierowaniem rano myśląc, że kwestia badań nie jest rzeczą skomplikowaną. Zdziwił mnie co prawda już na wstępie tłum czekający na otwarcie okienka, w którym zostawia się skierowania - to, że był gigantyczny nie jest dostatecznie dobrym określeniem. Zajęłam sobie kolejkę społeczną i stanęłam z boku. Po kilku minutach wyjęłam książkę. Po kilkunastu minutach, kolejka społeczna istnieć przestała, bowiem większość rzuciła się do właśnie otwartego okienka ustalając nową kolejność. Stanęłam zszokowana sytuacją i czekałam na dalszy rozwój wydarzeń. Dalszy rozwój wydarzeń był jednak równie groteskowy, co idiotyczny. Ale głównie to trzeba było czekać. Czekałam. Czytałam. Dostałam skierowanie do laryngologa. Znowu czekałam, a jak już szczęśliwie dotarłam do gabinetu, pani kazała stanąć mi na jednej nodze, a potem zapytała, czy mnie w gardle drapie albo ciągnie. Ponieważ mnie nic ani nie drapie, ani nie ciągnie stwierdziła, że badać mnie nie będzie, napisała pozytywną opinię i wysłała do kolejnej kolejki. W tej już było nieco weselej, ponieważ niektórym zaczynały powoli puszczać nerwy. Zwłaszcza jak się po np. czterdziestu minutach orientowali, że nie w tej kolejce stoją. Kiedy doczekałam się swojej kolejności, usłyszałam, że będę mieć założoną kartę. Pan zaczął zadawać pytania, czy palę, czy miałam jakieś operacje, czy mam na coś alergię, czy zażywam na stałe leki. Wszystkie odpowiedzi brzmiały nie. Gdyby zapytał, czy korzystam z państwowej służby zdrowia, również "nie" bym powiedziała. Ale nie zapytał. Ucieszył się natomiast, że jestem wzorowa. Problemem okazał się mały obrazek, który ostatnio robiłam dwanaście lat temu, ale pan stwierdził, że zrobię go za rok i też będzie dobrze. Potem zdziwił się, że podałam faktyczny wzrost i faktyczną wagę i... wysłał mnie do następnej kolejki. Ponoć ostatniej. Najdłuższej niestety. Kiedy w niej stanęłam, w pierwszej chwili zdziwiłam się, że od przyjścia do przychodni zdążyłam przeczytać sześćdziesiąt siedem stron książki, a następnie zauważyłam, że stoję pomiędzy panem w czarnym garniturze, czarnych kowbojkach i białych skarpetach, a krępym rudzielcem z czerwoną wesołą twarzą. Ten drugi jak nic jest wuefistą. Oni mają swój wygląd. I swoje koszulki, które chyba specjalnie dobierają tak, aby rękawy na ramionach trzeszczały w szwach. Rudzielec zaczął mi się przyglądać, a ja zaczęłam się zastanawiać, czemu ludzie paznokci u stóp nie obcinają, jakim cudem niektórzy mężczyźni potrafią naciągnąć spodnie nad pępek i czy nikt facetom nie wytłumaczy, że czarne skarpety i sandały się gryzą. Zwłaszcza założone do krótkich spodni. Otworzyłam ponownie książkę i zaczęłam czytać, kiedy rudzielec skonstatował, że muszę być polonistką i nie mogę być nikim innym, bo mam fikuśną torbę, a tylko polonistki mają dziwaczne torby i trzymają w nich co najmniej jedno opasłe tomiszcze, którego dwa pierwsze słowa tytułu normalnego człowieka wprawiają w zdumienie. No tak... w sumie nie da się ukryć, że miałam opasłe tomiszcze. Czytałam dalej, kiedy pan w garniturze poczuł potrzebę poinformowania mnie, że musi zapalić i schodzi na dół. Poszedł, a ja dojrzałam dwie dziewczyny w ciąży. Jedna w rozciągniętym t-shircie i spodniach dresowych. Blada niesamowicie. Druga jakimś cudem zdołała się spiąć paskiem. Obie noszą córki - pomyślałam mimowolnie, miały bowiem tak samo poziome, rozciągnięte w prostą linię i nabrzmiałe usta. Ale gapić się jest przecież nieładnie, wróciłam więc do książki. Rudzielec postanowił ponownie nawiązać rozmowę, ale w tym właśnie czasie wybuchła kłótnia staruszków, którzy czekali do zabiegowego. W zasadzie nie wiadomo o co chodziło. Ponoć pani z laską chciała wykiwać pana bez nogi. Nie widziałam. Oliwy do ognia dolała jednak pielęgniarka, która wyszła i zamknęła drzwi na klucz, ponieważ któraś z pacjentek zostawiła torebkę. Poszła tej pani szukać. Z torebką poszła. Wrócił za to pan w garniturze i zaczęło mi śmierdzieć przetrawionym papierosem i popielniczką. W sumie zadziwiające, że palacze nie czują tego smrodu. I wtedy znowu zobaczyłam ciężarną w dresie. Wyszła z usg. Załamana wyszła, bo ma córkę, a mąż chce chłopaka - i co ona teraz zrobi? Trudno powiedzieć, do kogo to mówiła, bo siedząca obok niej anorektycznie chuda blondynka z postrzępionymi na końcach włosami odwróciła głowę w drugą stronę i nerwowo stukała palcami po torbie, z której raz wyjmowała papierosy, raz chowała. Jej pewnie ani córka, ani syn nie byli po myśli.
Wróciłam do lektury, starając się nie kodować kolejnych zdarzeń. Prawie się udało.
Kiedy weszłam do gabinetu lekarskiego, sama byłam w szoku, że jedynie cztery godziny na tę chwilę musiałam czekać.
Ciśnienie miałam sto dwadzieścia na osiemdziesiąt i nie potrafiłam pani doktor powiedzieć, czemu nie palę, nie mam żadnych dolegliwości i rzadko choruję...
PS. Dobrze, że przed wyjściem z domu chlupnęłam kawę z mlekiem zakładając, że pewnie badania laboratoryjne nie będą wykonywane. klik
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz