Są takie chwile w życiu mężczyzny, kiedy musi pójść do krawca zakupić garnitur i... nieopatrznie bierze ze sobą żonę własną. Tak... Ja natomiast bardzo lubię krawca owego i garnitury też lubię ogromnie. Uwielbiam je dotykać - takie dobrego gatunku, gładzić klapy i zaginać rękawy, żeby zobaczyć, jak błyszczy się materiał. I zapach pracowni krawca męskiego też lubię. Ma w sobie coś z klimatu dawnej epoki. Surowy w wystroju, pachnący wodą po goleniu i... kurzem.
Krawiec przywitał nas uprzejmie i... zapytał o moje preferencje, kiedy zobaczył mnie przy rzędzie ciemnych o kroju klasycznym z przedłużoną marynarką. Wybrał, podał, ślubny przymierzył, przejrzał się w lustrze ogromnym i stwierdził, że wiedział, kogo za żonę bierze. Ponieważ jednak szanując garnitury, surduty stawiam wyżej, jutro dwa klasyki w szafie obok siebie zawisną. Jeden klasyk garnitur, drugi klasyk surdut. Krawaty dobrane, koszule dopasowane.
No... a jak one już w szafie zawisną, to już tylko czysty relaks nas czeka, bowiem i ja będę musiała sobie dwie kreacje na września naszykować. No bo przecież na dwa wesela tydzień po tygodniu w tym samym nie pójdę... No nie da się po prostu.
I świetnie się składa, bo ślubny ma jeszcze kilka dni urlopu, to mi doradzi. Ponoć o tym marzył. Tak powiedział. Czemu miałabym mu nie wierzyć?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz