Siedzę przy stole. Nie na balkonie. Za zimno... Obok mnie kubek z zieloną herbatą. Drań śpi zmęczony po szaleństwach na placu zabaw. Koty śpią wtulone w siebie. Ja popijam gorącą herbatę i patrzę na stosik książek, które nabyłam dzisiaj inteligentnie przed pójściem do parku.
Dwie nabyłam, jedną dostałam, a jedna pożyczona. Z księgarni. Ja tak mam. Wokół mnie dzieją się bowiem rzeczy niesamowite, które tylko w takich małych enklawach w centrum miasta mogą mieć miejsce i które nikogo z autochtonów nie dziwią. No... może co prawda dziwią niektórych książki jako takie i sens ich czytania, o kupowaniu owych już nie wspomnę, ale fakt, że w księgarni pani pożycza świeżyznę i okłada w okładkę plastikową, żeby nie ubrudzić grzbietu nie dziwi nic a nic.
Leżą sobie zatem wszystkie cztery grzecznie jedna na drugiej na stole obok patery z renklodami i kuszą. Książki i renklody. Jednakowo silnie. A może wiedzą, że na pokusy podatna jestem bardzo i dlatego tak sobie ze mną pogrywają śmiało?
Poza tym... dzisiaj znowu kilka ustaleń z rana przez telefon. Znowu kilka uderzeń serca szybciej, niż należy. Znowu kilka kroków milowych naprzód. Właściwie to ostatnio czuję się, jakby ktoś mi na nogi buty stumilowe nałożył. Takie na obcasach, z paskiem wokół kostki, wygodne i bardzo kobiece. I tak w nich biegnę nawet czasu nie mając na przemyślenie odpowiedzi w czasie teraźniejszym. Ślubny jeszcze nie dowierza. Ja też nie. Wolę się nie rozemocjonować, kiedy jeszcze nic nie jest dopięte na ostatni guzik. A właśnie! Jednak są jakieś guziki, które dopinam...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz