... się zakochała. Permanentnie. Chociaż pani nie wie jeszcze dokładnie w czym. Podejrzewam jednak, że w życiu tak ogólnie. Na nowo. Od nowa. Z siłą jeszcze większą. I w perspektywie, że coś się kończy, coś zaczyna. Zaczyna - i to jest najpiękniejsze. Początki dla mnie bowiem mają w sobie zawsze coś kuszącego, obiecującego, magnetyzującego. Magicznego...? I tym sposobem ostatnie dni pani upłynęły na planowaniu i emocjonowaniu się i zakochaniu i rozedrganiu. I zakupowaniu. Na czarno. Pani jakoś odruchowo te czarne rzeczy z wieszaków brała. I dekoldy głębokie na równi z golfami, co od zawsze najbardziej dziwiło ślubnego. Ale pani tak już ma. A plany uformowały się same z siebie w jasną ściechę, bezwstydnie szeroką, długą i oświetloną aż nadto.
I to do tych planów i czerni w weekend dołączyła muzyczka typu klik i rozkołysała panią niesamowicie bardzo. Za bardzo. Wspaniale bardzo. Tym bardziej, że do niej dołączyło sączenie ulubionego w kielichu olbrzymim, ulubionym. Znów pojawiło się wodzenie palcem serdecznym po obrzeżu szkła cieńszego, niż wydaje się to możliwym. I wiadomości dołączyło kilka i wwąchiwanie się w nadgarstki własne. Mmmmm... Tak, tak... nowe perfumy pani również nabyła. Ciężkie... orientalne, działające na moje myśli i nastrój i świata odbieranie.
Czyli jednak wielkimi krokami zmiany nadchodzą - wróciłam do czerni, ciężkich perfum, kolor blond włosów własnych jakoś przestał już mnie wodzić na pokuszenie...
I jesień w powietrzu poczułam dzisiaj po raz pierwszy. Taką chłodniejszą i wcale nie ciepłą. I... wcale mi nie jest żal.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz