niedziela, 25 lutego 2007

niedzielne gdybania o chwilach ulotnych

    Wiele rzeczy dzieje się w moim życiu na przekór. Toteż nawet nie zdziwilo mnie, że w momencie podjęcia decyzji o założeniu bloga, w którym będę zamieszczać interpretacje książek obecnie przez mnie czytanych, jakoś spadła moja wydajność czytelnicza. I to nawet znacznie, ponieważ ze stu stron dziennie do stu stron tygodniowo (i to przy wersji najbardziej optymistycznej oraz bardzo, bardzo sprzyjających warunkach). No tak.. W zasadzie można się do pewnych mechanizmów życiowych przyzwyczaić. Zawsze, gdy muszę dobrze wyglądać, wyskoczy mi pryszcz, albo włosów nie mogę ułożyć. Zawsze, gdy muszę pokazać pełen profesjonalizm, potknę się na równej nawierzchni, albo złamię dziesięciocentymetrowy obcas, którego w normalnych warunkach zlamać się nie da. Jeśli ubiorę się na jasno, zaraz ktoś mnie czymś opryska itd, itp. Jak to mężuś mówi - na mnie nawet w drewnianej zabudowie cegła uderzy. Coś w tym jest i im dłużej oglądam serial "Gotowe na wszystko" tym bardziej jestem przerażona... W zasadzie, jakby te cztery kobiety ktoś zmieszał, to wyjdę ja - a przede wszystkim łamaga, która zawsze im bardziej się stara,  zawsze coś przewali. A po drugie przede wszystkim, jak to oglądam, mam namacalne wręcz wrażenie, że meżuś niedługo zacznie wyć, bo wszystko muszę mieć na swoim miejscu i w stanie idealnym (i chyba zaczyna się mnie już powolutku bać). Dwóch pozostalych komentować nie będę... Niech to pozostanie tajemnicą i jedynie czymś nurtującym Waszą ciekawość i ewentualne domysły.
Ale wracając do mojego nieodłącznego pecha i wdzięku osoby stale przewracającej coś... Jest to dodatkowo wzmożone zawsze wtedy, gdy złożę publiczne oświadczenie. Jak oświadczyłam, że idę na studia doktoranckie i wszyscy przyjęli to do wiadomości, postanowiłam po czwartym roku popracować w wakacje w zawodzie dotąd mi absolutnie obcym, wciągnęłam się i zrezygnowałam z doktoranckich. Jak mężusia i całą rodzinę gnębiłam kursem języka hiszpańskiego i wymogłam na ogóle pomoc w zorganizowaniu czasu, kurs nie ruszył, bo dwie osoby zrezygnowały i grupa okazała się nieoplacalna. Przykłady mogę mnożyć i mnożyć i ciągle będzie to poparcie mojej tezy. Tak więc, jak stworzyłam bloga, nie mam czasu na czytanie, aby coś w nim zapisac. No tak... ale ciągle krążę wokół tematu i nie mogę go rozwinąć...
    Obecnie czytam książkę Andrzeja Głowackiego pt. Z głowy. Jest mi ona już znana z trzeciego programu PR, gdzie była czytana w odcinkach. Jednak po kilku latach postanowiłam przeczytać ją osobiście. I dobrze zrobiłam, bo słuchając nie mogłam się aż tak bardzo zagłębić w treść i własne wspomnienia. (Poza tym byłam w zupelnie innym momencie życiowym wtedy.) A wspomnień jast mnóstwo na każdym kroku, a raczej przy każdym rozdziale. Rzecz toczy się mianowicie w Warszawie w latach siedemdziesiątych w środowisku bohemy artystycznej. Niby nic wielkiego, ale bohater przewala się po miejscach bardzo bliskich mnie właśnie. Jest studentem Uniwersytetu Warszawskiego i mojego wydziału. Mówi o profesorach, u których ja się uczyłam. Opowiada o Szkole Teatralnej, do której lubiłam chodzić na wolne wyklady. Krąży po miejscach, po których i ja krażyłam, pije w miejscach, w których i ja... przebywałam. Oj... ile to wspomnień! Mam wrażenie, że nadal czuję zapachy tych wszystkich miejsc. I nawet nie ma znaczenia fakt, że moja historia toczyła się w czasach oddalonych o jakieś ćwierć wieku od historii Głowackiego. Nie ma znaczenia, ponieważ są to miejsca niezmienne, ponadczasowe i cały czas czuje się w nich ten sam klimat. No i wlaśnie te wszystkie wrażenia zmysłowe i wspomnienia kierują mnie teraz w stronę refleksji, co by było gdyby... Jest dobrze, ale mogło być inaczej - i jak by to było? Nigdy nie lubiłam Warszawy, a jednak się do niej przywiązałam i mam z nią zawiązaną całą przeszłość i poniekąd przyszlość. Chciałabym móc cofnąć czas, ale wcale nie po to, aby coś zmieniać. Chciałabym móc po prostu przeżyć to wszystko po raz drugi.
Nawet sobie nie zdajemy sprawy, że kiedyś, po latach nie będziemy wspominać tych wzniosłych chwil swojego życia, tylko te pozornie przyziemne. Nie zapomnę egzaminów, obrony i wielu innych momentów, wyznaczających jakieś punkty zwrotne w moim życiu, ale milej wspominam piwo z dziewczynami w Harendzie, czy urwanie się z wykladów, żeby pojść na ławki za rektorat w pierwszych dniach wyczuwalnej w powietrzu wiosny. Nigdy nie zapomnę kolorów i zapachu akademików czy imprez w Proximie albo Hadesie, a tak naprawdę nie pamiętam, jakie egzaminy zdawałam np. na trzecim roku. Pamiętam światło i słońce na Nowym Świecie i że ktoś wtedy grał na saksofonie melodię z Va banku, jak pędziłam na zajęcia ważne jakieś i spieszyłam się wtedy okrutnie, bo to było coś bardzo ważnego, a gnałam, bo był straszliwy korek i musiałam cały Nowy Świat przebiec piechotką, a nie pamiętam co to byly za zajęcia. Co zabawne pamiętam tyle ulotnych rzeczy i zapachów, barw, dźwięków, a nie pamiętam tylu konkretów.
Życie nie jest wcale monumentalne i patetyczne, a wspomnienia wcale nie są faktami niczym hasla encyklopedyczne. Niestety, a może na szczęście... Cieszę się, że udalo nam się w porę rozumieć, że życie to bardzo ulotne chwile i drobne szczegóły, to przyziemne i rutynowe zdarzenia, to codzienność, która potem wcale taka szara się już nie wydaje. Cieszę się, że zaczęliśmy robić zdjęcia w tych wszystkich miłych chwilach i teraz potrafimy wspominać spacer po Łazienkach, czy ściganie się po schodach na Agrykoli. Cieszę się też, że dwulatek ma tak wiele zdjęć i że potrafimy żyć chwilą. Nasze życie teraz to karmienie wiewiórek i spacer przy fontannach, to picie kawy ulubionej i czytanie książek. Wolę przytulić się do moich chłopaków niż  pędzić żywot wiecznienieobecnejbusinesswooman (jak jeszcze niedawno bylo...) Cieszę się, że obydwoje to zauważyliśmy i potrafimy doceniać wszystkie drobne chwilki. A i tak boję się, że wiele, wiele ich przegapiam.
Oj... Idę do lektury powspominać dawne czasy studenckie i pomyśleć, że stoję wlaśnie na Placu Trzech Krzyży w letni cieply dzień i idę po prostu przed siebie i czuję zapach asfaltu i drzew i nie zwracam uwagi na spaliny. Idę i zaraz dojdę na ul. sulkiewicza i wejdę do swojego pokoju, zapadnę się w rozklekotany fotel i nie będę mogla się uczyć, bo pawie z Łazienek będą wszystkie moje myśli zagłuszać. Jak to dawno temu było...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz