niedziela, 31 sierpnia 2008

jutro wielki dzień...

    Dla drania. Dla nas również. Torba z wyprawką przedszkolną stoi zapakowana po suwak, a worek z tenisówkami, uszyty przez babcię - prababcię z wyszytym kolorową muliną imieniem oraz nazwiskiem, wisi na  wieszaczku. Drań śpi. Dzisiaj półtorej godziny wcześniej poszedł spać podniecony i szczęśliwy, że to jutro już. Ślubny natomiast jakby ni z tego, ni z owego pępowina mu wyrosła... markotny jakiś taki i lekko przerażony, czy nasze dziecko aby na pewno sobie da radę. "Bo on taki delikatny i uczuciowy" marudzi mi ślubny. Drań jutro miał być przez niego zaprowadzony. W piątek zaszły zmiany. Zaprowadzam go ja. Może to i dobrze - ślubny jeszcze by go nie zostawił, albo przesiedział w przedszkolu kilka godzin robiąc dziecku obciach. A ja... jakoś albo nie dociera do mnie, albo jestem mniej uczuciowa, chociaż jak tak z boku patrzę na to rosnące z każdym dniem dranisko, to sama jakoś nie wierzę - tak niedawno się urodził. Ech... chyba uczuciowa jestem i ja jednak, ale bardziej racjonalna w tym konkretnym wypadku przedszkolnym.

Właśnie uprasowałam maluchowi koszulkę w kratę czerwoną i dżinsy, naszykowałam sweterek i upchnęłam w kieszonkę chusteczki higieniczne. Teraz zaczynam szykować wszystko dla siebie. Bo jutro i ja mam wielki dzień. A raczej przeddzień. Ale równie wielki. "Mamusiuuuu... jutro ja idę do przedszkola, ty do szkoły, a tata do pracy?" upewnił się drań przed zaśnięciem po raz tysięczny. No tak... teoretycznie to mamy wszystko obcykane. W praktyce okaże się jutro :)  

Pani...

    ... wczoraj tonęła w stertach papierów, podręczników, pomysłów własnych i przepisowej niemocy wobec nich. Ślubny dzielnie przynosił mi kolejne czerwone, zielone, białe, jaśminowe, chryzantemowe i różane herbaty w filiżankach białych. Przyniósł mi nawet i jakąś taką bez smaku wyraźnego również.
Pani natomiast pisała, kreśliła, dopisywała i ogólnie rzecz biorąc nastawiona przyjaźnie do otoczenia to nie była. Ślubny coś tam szeptał o kolacji i ulubionym poza domem, ale do mnie z tuby mówić trzeba było, więc siedziałam i dziubałam piórem po papierze, a on wolał nie mieć kłopotów. Zadzwoniła Luiza. Odważna z niej kobieta. Taaa... Zadzwoniła i pyta, co słychać. Chyba miała właśnie wolną godzinkę, bo wysłuchała nowości u nas. A na koniec zapytała, czy przyjdziemy. Wiadomo wszak, że nie przyjdziemy, bo ja dziubię. Ale Luiza twarda jest. Zasugerowała, że ma jabłka i śliwki własne dla nas, a śliwki są duże słodko-gorzkie z kwaskowym posmakiem i absolutnie przepyszne. No... śliwki to śliwki. Papieraninę odłożyła zatem pani na bok, i poszliśmy spacerkiem szybkim po te śliwki i na godzinkę na kawę. Godzinka przerodziła się co prawda w godzin kilka, śliwki pyszne, a i owszem, zmieniły się częściowo w ciasto ze śliwkami, a dodatek do kawy stanowił nie cukier (bo pani nie słodzi) a toskańskie, wytrawne, czerwone.
Dobrze, że ślubny o pościeleniu łóżek przed wyjściem pomyślał, bo tak mi się po tej smakowej mieszance umysł rozjaśnił, a instynkt dopasował, że po powrocie do domu z marszu zasiadłam do stołu z paterą pysznych śliwek i zapisywałam, zapisywałam i zapisywałam, i... dzisiaj swoje zadowolenie z owych zapisków potwierdzam, a jestem po kawie jedynie, a humor mam przedni klik :)

sobota, 30 sierpnia 2008

kilka zdań - potem będzie więcej

    Nie zniknęłam. Jestem, ale myślę intensywnie. Muszę bowiem sobie w głowie ustalić, co chcę młodzieży przedstawić, w jaki sposób i kolejności. Czasem łapię się jednak na tym, że nie wiem, czy nie za dużo chcę przekazać od minimalizmu odbiegając znacząco.
Prawdę mówiąc po radzie nie mogłam się odnaleźć. No bo jak się odnaleźć, kiedy nagle budzimy się i jesteśmy gombrowiczowsko upupieni przez biurokrację, malkontenctwo i minimalizm?

środa, 27 sierpnia 2008

dyplomatycznie problematycznie

    Ogólnie to się zastanawiam ostatnio. Dużo. Nad wszystkim...
Jutro mam radę. Pierwszą w tym roku. Poznam na niej wszystkich, a raczej wszyscy poznają mnie. Zastanawiam się, jak mnie przyjmą. Już doszły mnie bowiem słuchy, że ponoć wygryzłam poprzednią nauczycielkę... No miłe to nie jest, tak szczerze powiem. Zastanawiam się również, czy ślubny poskleja to wszystko, co mu przez ręce przeleciało, ale to już własnemu biegowi zostawiam, bo dobrymi chęciami to i piekło jest wybrukowane. Podobno. Jednak ci co tak mówią są pełni przekonania, więc im wierzę. Zastanawiam się też, czy zdążę przeczytać, to co sobie zaplanowałam. Stos książek malał do wczoraj. Wczoraj przybyły cztery. Chyba czytelnictwem odreagowuję się. Jakoś muszę, a to nie jest zapewne najgorsza forma.
Ponadto zastanawiam się, co mi powie moja kosmetyczka, którą wczoraj z premedytacją i spontanicznie zdradziłam, pozwalając zrobić sobie brwi innej, chociaż wiem doskonale, że akurat te skoki w bok są dla mnie kiepskie w skutkach... Ech... nie lubię tego Martusiowego marudzenia. No ale co robić?
Zastanawiam się również, kiedy dokładnie przyjedzie organoleptyczna i czy będzie to ten weekend. I zastanawiam się, co w piątek wziąć ze sobą do magicznej. Mam ochotę na ulubione, ale może czekoladki będą stosowniejsze? Nie wiem. A tak w ogóle, to dobrze, że moje przyjaciółki czytają bloga, bo tym sposobem udało mi się skontaktować z obiema Agatami szybciej, niż myślałam. Internet to jednak potęga. Co tam komórki, e-maile, komunikatory - blog ma silniejszy na nie wydźwięk. Taaak... szykuje się zatem zlot, jak to podsumował ślubny. Niech sobie gada...
    ... zastanawiam się również, co się stało z podłotą i czy przypadkiem nie jechał za szybko. To tak w nawiązaniu do tego wydźwięku.

A w chwili obecnej zastanawiam się również, czy zrobić sobie herbatę zieloną, czy jaśminową i spokoju nie daje mi myśl, czy macher, który ma przyjść między 12 a 15 przyjdzie zaraz, czy nie przyjdzie w ogóle. klik

poniedziałek, 25 sierpnia 2008

są takie chwile w życiu żółwia...

     ... kiedy ma ochotę dać komuś w mordę... Tak właśnie: żółwia i w mordę. Jestem dzisiaj zła i zmęczona. A to dopiero poniedziałek. W tym tygodniu czeka mnie wiele. Wiele nerwów również. Jakoś nie mogę ostatnio złapać ani oddechu, ani łagodnych myśli. Tych lirycznych zwłaszcza mi brakuje. W dodatku magiczna własnym ślubem zajęta, więc nie mogę do niej pójść i tak od progu nie mówić nic tylko siąść i przy lampce wina i kawie w kubku malowanym przez nią zacząć światy stwarzać. A ona jeszcze jak na złość tarota w aksamitnym woreczku do skrzyneczki schowała, skrzyneczkę zakluczyła i nie chce do ręki brać nawet tego kluczyka. Ponoć w miłości jej karty mieszały... Za to każe mi się w samą siebie wsłuchać i swoje wiedźmowe talenta na światło dzienne wywlec. A ja się czuję wiedźmą taką trochę wypaloną wewnętrznie i okropnie nieobiektywną... W tej chwili przynajmniej. Niech mnie do cholery ktoś przytuli i powie, że to tylko taki stan przejściowy i minie zanim się obejrzę! Uff... Ślubny namieszał. Do tego jeszcze ktoś się wmieszał. I mieszanka wybuchowa wyszła...
W mordę dać nikomu nie mam okazji, żółwiem nie jestem... Idę czarować. Za ewentualne burze dzisiaj przepraszam... klik

sobota, 23 sierpnia 2008

tajemnic rąbki

    Pękam w szwach. Knedle były przepyszne. Delikatne, słodziutkie z goryczką od węgierki i takie mamine. A po knedlach była pomidorowa z pomidorów, zrazy z kurczaka i sernik na zimno. O dodatkach nie wspomnę. Jednym słowem świętowaliśmy. Bo i świętować mieliśmy co. Dzisiaj już mogę tajemnicę zdradzić i powiem Wam z radością, że od przyszłego miesiąca będę miała swojego własnego i osobistego męża na miejscu, tu, w powiatowym, bo on zmienił pracę szybko, sprawnie i na lepsze.
A teraz zmykam do winogrona, ślubnego i ulubionego, bo świętujemy dalej. Prywatnie. W domu. Sami. klik

piątek, 22 sierpnia 2008

wałkowanie tematu mimo chęci, czyli zaległości nadrabianie wieczorową porą

    Jestem zmęczona. Jestem szczęśliwa. Zakręcona też jestem. I... nawet mi się już o tym wszystkim, co od kilku dni dzieje się wokół i zmienia moje życie wprowadzając w nie artystyczny nieład nie chce mówić. Potrzebuję ciszy. Słów mam już nadto. Dobrze tak czasem porozmawiać z kimś, komu można coś nurtującego nas opowiedzieć, nie mówiąc o tym właściwie nic poza drobnymi półsłówkami. I nie trzeba opowiadać kontekstów, uwarunkowań, całej otoczki i konsekwencji. Tak... dobrze czasem z kimś na jakiś temat jedynie zarysowany pomilczeć. Tym bardziej jeśli ten ktoś temat zna od podszewki i emocje mu towarzyszące zna również.
Kobiety do tego typu rozmowy nie nadają się absolutnie. Toteż nie rozmawiałam z kobietą. W zasadzie bardzo rzadko rozmawiam z kobietami. Kobiety są jak ważki. W większości zawisają w pozornym bezruchu, a kiedy mogą poczuć życie, ich czas się kończy. Ale te ważki doceniające swoje możliwości zawsze wyłapuję radarem wewnętrznym. Czarownice przecież powinny trzymać się razem - nawet jeśli są w pełni udomowione ;) klik

vabank

    ... klik. Właśnie tak... Odhaczamy kolejne sprawy. I kolejne kroki naprzód robimy. Jeszcze boję się powiedzieć głośno, co to oznacza, żeby nie zapeszyć. Ślubny trochę przejęty szybkością decyzji własnej i lekko niepewny. Ja udaję, że twardo stoję na ziemi i jestem przekonana o słuszności jego decyzji. Ale tylko udaję. Boję się jak jasna cholera. Jeszcze nigdy bowiem nie postawiliśmy całego naszego życia na jedną kartę. Uda się. Nie może się nie udać.
Dobrze, że przedwczoraj podłota miał fantazję iście ułańską i wyciągnął mnie wieczorem na ulubione. Chociaż zgodnie z prawdą to wcale wyciągać mnie nie musiał, bo ja potrzebowałam się wygadać na żywo i złapać oddech na kolejne dwa dni.
Jeszcze tylko dzisiaj. Jutro idziemy na cały dzień do najszczęśliwszej i rodzica mojego płci męskiej. Na knedle. Nikt nie robi tak dobrych knedli jak najszczęśliwsza. Idziemy. Zabiorę "Dom nad rozlewiskiem". W domu rodziców zawsze odpływam. Przy tej książce odpływam również. No i te knedle...  Niech już będzie jutro :)

czwartek, 21 sierpnia 2008

o garniturach, surducie i rezolutnym krawcu

    Są takie chwile w życiu mężczyzny, kiedy musi pójść do krawca zakupić garnitur i... nieopatrznie bierze ze sobą żonę własną. Tak... Ja natomiast bardzo lubię krawca owego i garnitury też lubię ogromnie. Uwielbiam je dotykać - takie dobrego gatunku, gładzić klapy i zaginać rękawy, żeby zobaczyć, jak błyszczy się materiał. I zapach pracowni krawca męskiego też lubię. Ma w sobie coś z klimatu dawnej epoki. Surowy w wystroju, pachnący wodą po goleniu i... kurzem.
Krawiec przywitał nas uprzejmie i... zapytał o moje preferencje, kiedy zobaczył mnie przy rzędzie ciemnych o kroju klasycznym z przedłużoną marynarką. Wybrał, podał, ślubny przymierzył, przejrzał się w lustrze ogromnym i stwierdził, że wiedział, kogo za żonę bierze. Ponieważ jednak szanując garnitury, surduty stawiam wyżej, jutro dwa klasyki w szafie obok siebie zawisną. Jeden klasyk garnitur, drugi klasyk surdut. Krawaty dobrane, koszule dopasowane.
No... a jak one już w szafie zawisną, to już tylko czysty relaks nas czeka, bowiem i ja będę musiała sobie dwie kreacje na września naszykować. No bo przecież na dwa wesela tydzień po tygodniu w tym samym nie pójdę... No nie da się po prostu.
I świetnie się składa, bo ślubny ma jeszcze kilka dni urlopu, to mi doradzi. Ponoć o tym marzył. Tak powiedział. Czemu miałabym mu nie wierzyć?

wtorek, 19 sierpnia 2008

względność czasu

     Dzisiaj dopiero wtorek, a ja czuję jakby był czwartek następnego tygodnia. Aż trudno mi uwierzyć, że dwa dni mogą być tak pracowite i obfitujące w zdarzenia, wydarzenia ustalenia. Myślałam naiwnie, że podczas tego urlopu ślubnego wyskoczymy na dwa dni gdzieś. Gdziekolwiek... Niestety. Grafik mamy napięty do maksimum. Sam się w zasadzie napiął tak. Nie mam pojęcia, skąd się to wszystko wzięło...
Ale dzięki temu wczoraj padłam na łóżko jak nieżywa. Znakomicie się wtedy śpi. Człowiek się kładzie i usypia i nie koduje czy coś się śni, czy nic się nie śni, czy pierzynka tak, czy siak i rano chce się cofnąć wskazówki o chociaż trzy godziny.
Ale najmilsze jest to, że chociaż cofnięcie wskazówek nic mi nie da, mogę je jeszcze trochę ignorować... klik

poniedziałek, 18 sierpnia 2008

bo ty jesteś trochę nieprzystosowana...

    ... powiedział ślubny, kiedy wróciłam z przychodni medycyny pracy i klapnęłam na pufie w przedpokoju.
Być może faktycznie jestem nieprzystosowana, ale od godziny siódmej rano miałam dzisiaj okazję doświadczać sytuacji, jakich do tej pory się nie spodziewałam. Poszłam sobie bowiem naiwnie ze skierowaniem rano myśląc, że kwestia badań nie jest rzeczą skomplikowaną. Zdziwił mnie co prawda już na wstępie tłum czekający na otwarcie okienka, w którym zostawia się skierowania - to, że był gigantyczny nie jest dostatecznie dobrym określeniem. Zajęłam sobie kolejkę społeczną i stanęłam z boku. Po kilku minutach wyjęłam książkę. Po kilkunastu minutach, kolejka społeczna istnieć przestała, bowiem większość rzuciła się do właśnie otwartego okienka ustalając nową kolejność. Stanęłam zszokowana sytuacją i czekałam na dalszy rozwój wydarzeń. Dalszy rozwój wydarzeń był jednak równie groteskowy, co idiotyczny. Ale głównie to trzeba było czekać. Czekałam. Czytałam. Dostałam skierowanie do laryngologa. Znowu czekałam, a jak już szczęśliwie dotarłam do gabinetu, pani kazała stanąć mi na jednej nodze, a potem zapytała, czy mnie w gardle drapie albo ciągnie. Ponieważ mnie nic ani nie drapie, ani nie ciągnie stwierdziła, że badać mnie nie będzie, napisała pozytywną opinię i wysłała do kolejnej kolejki. W tej już było nieco weselej, ponieważ niektórym zaczynały powoli puszczać nerwy. Zwłaszcza jak się po np. czterdziestu minutach orientowali, że nie w tej kolejce stoją. Kiedy doczekałam się swojej kolejności, usłyszałam, że będę mieć założoną kartę. Pan zaczął zadawać pytania, czy palę, czy miałam jakieś operacje, czy mam na coś alergię, czy zażywam na stałe leki. Wszystkie odpowiedzi brzmiały nie. Gdyby zapytał, czy korzystam z państwowej służby zdrowia, również "nie" bym powiedziała. Ale nie zapytał. Ucieszył się natomiast, że jestem wzorowa. Problemem okazał się mały obrazek, który ostatnio robiłam dwanaście lat temu, ale pan stwierdził, że zrobię go za rok i też będzie dobrze. Potem zdziwił się, że podałam faktyczny wzrost i faktyczną wagę i... wysłał mnie do następnej kolejki. Ponoć ostatniej. Najdłuższej niestety. Kiedy w niej stanęłam, w pierwszej chwili zdziwiłam się, że od przyjścia do przychodni zdążyłam przeczytać sześćdziesiąt siedem stron książki, a następnie zauważyłam, że stoję pomiędzy panem w czarnym garniturze, czarnych kowbojkach i białych skarpetach, a krępym rudzielcem z czerwoną wesołą twarzą. Ten drugi jak nic jest wuefistą. Oni mają swój wygląd. I swoje koszulki, które chyba specjalnie dobierają tak, aby rękawy na ramionach trzeszczały w szwach. Rudzielec zaczął mi się przyglądać, a ja zaczęłam się zastanawiać, czemu ludzie paznokci u stóp nie obcinają, jakim cudem niektórzy mężczyźni potrafią naciągnąć spodnie nad pępek i czy nikt facetom nie wytłumaczy, że czarne skarpety i sandały się gryzą. Zwłaszcza założone do krótkich spodni. Otworzyłam ponownie książkę i zaczęłam czytać, kiedy rudzielec skonstatował, że muszę być polonistką i nie mogę być nikim innym, bo mam fikuśną torbę, a tylko polonistki mają dziwaczne torby i trzymają w nich co najmniej jedno opasłe tomiszcze, którego dwa pierwsze słowa tytułu normalnego człowieka wprawiają w zdumienie. No tak... w sumie nie da się ukryć, że miałam opasłe tomiszcze. Czytałam dalej, kiedy pan w garniturze poczuł potrzebę poinformowania mnie, że musi zapalić i schodzi na dół. Poszedł, a ja dojrzałam dwie dziewczyny w ciąży. Jedna w rozciągniętym t-shircie i spodniach dresowych. Blada niesamowicie. Druga jakimś cudem zdołała się spiąć paskiem. Obie noszą córki - pomyślałam mimowolnie, miały bowiem tak samo poziome, rozciągnięte w prostą linię i nabrzmiałe usta. Ale gapić się jest przecież nieładnie, wróciłam więc do książki. Rudzielec postanowił ponownie nawiązać rozmowę, ale w tym właśnie czasie wybuchła kłótnia staruszków, którzy czekali do zabiegowego. W zasadzie nie wiadomo o co chodziło. Ponoć pani z laską chciała wykiwać pana bez nogi. Nie widziałam. Oliwy do ognia dolała jednak pielęgniarka, która wyszła i zamknęła drzwi na klucz, ponieważ któraś z pacjentek zostawiła torebkę. Poszła tej pani szukać. Z torebką poszła. Wrócił za to pan w garniturze i zaczęło mi śmierdzieć przetrawionym papierosem i popielniczką. W sumie zadziwiające, że palacze nie czują tego smrodu. I wtedy znowu zobaczyłam ciężarną w dresie. Wyszła z usg. Załamana wyszła, bo ma córkę, a mąż chce chłopaka - i co ona teraz zrobi? Trudno powiedzieć, do kogo to mówiła, bo siedząca obok niej anorektycznie chuda blondynka z postrzępionymi na końcach włosami odwróciła głowę w drugą stronę i nerwowo stukała palcami po torbie, z której raz wyjmowała papierosy, raz chowała. Jej pewnie ani córka, ani syn nie byli po myśli.
Wróciłam do lektury, starając się nie kodować kolejnych zdarzeń. Prawie się udało.
Kiedy weszłam do gabinetu lekarskiego, sama byłam w szoku, że jedynie cztery godziny na tę chwilę musiałam czekać.
    Ciśnienie miałam sto dwadzieścia na osiemdziesiąt i nie potrafiłam pani doktor powiedzieć, czemu nie palę, nie mam żadnych dolegliwości i rzadko choruję...

PS. Dobrze, że przed wyjściem z domu chlupnęłam kawę z mlekiem zakładając, że pewnie badania laboratoryjne nie będą wykonywane. klik

niedziela, 17 sierpnia 2008

zmiany rozpanoszone...

    ... nastały i tutaj. Flamenco zaczęło mnie przytłaczać. Wielokrotnie wchodziłam na ten blog, aby coś napisać i odruchowo przyjmowałam męczącą mnie manierę słowną, odruchowo zaczynałam pisać językiem przypominającym ezopowy. Wbrew sobie. I za każdym razem kasowałam wpis. Nie był mój.
Chyba zbyt nagle, ale jednak pojawiła się we mnie lekkość. Inna, mniej duszna. Może bardziej infantylna, a może mniej świadoma siebie. Nie wiem jeszcze. A może to akurat ta właściwa? Nie drobię już kroczków, ani nie idę pod prąd. Idę lekko. Zmieniam wiele. W zasadzie wszystko. Chwilami ciekawa jestem, kiedy sama swojej rzeczywistości nie rozpoznam. A może to ja się wewnętrznie tak bardzo zmieniłam, że moja rzeczywistość okazała się klatką dla kogoś innego? Mąż mój własny osobisty patrzy i mnie nie poznaje. Ale widzę w jego oczach radość ,że zaczęłam kilka spraw odpuszczać, a kilku czepiłam się z całej siły. Dostrzegł tę lekkość, którą i ja czuję w sobie i postanowił dotrzymać mi kroku. Cieszę się, bo myślałam, że nie znajdziemy wspólnego kroku tak szybko, o ile w ogóle.
Być może miał rację podłota pytając mnie wtedy, kiedy postanowiłam zmienić wszystko u siebie, czy wiem, czego chce ślubny. Nie wiedziałam. Wtedy jeszcze nie. Teraz już wiem - on chciał tych zmian, które rozpanoszyłam w naszym życiu.

czarne kowboje

    Chłopaki w parku z hulajnogą i aparatem fotograficznym, obiadek pichci się i pachnie, a ja odpoczywam. Zimno się zrobiło tak nagle. W nocy obudził mnie jakiś niepokój i zimno. W stopy. Zawsze pierwsze marzną mi stopy. Ale tylko podczas snu. W dzień mogę nawet zimą biegać w sandałkach i zimna nie poczuję. Nad ranem pozamykałam okna i owinęłam się szczelnie pierzynką. Nie lubię marznąć. Chłód jest przyjemny i ożywczy, ale marznąć nienawidzę. Pierzynka magiczną się nie okazała jednak. Nie zasnęłam. Wybiłam się ze snu. A może nie były to sny na tyle ważne, aby je śnić do rana? I tak sobie leżałam opatulona pierzynką obok śpiącego ślubnego, słyszałam sapanie drania dochodzące z jego pokoiku i czytałam i słuchałam (trochę bluźnierczo będzie z tym klik) i się całkiem dobrze bawiłam.
A ta dobra zabawa to mi się chyba nawet tak od wczorajszego wieczora udzieliła. Bo wieczór miły był. Niesamowity. Z Margarytką i Zielonookim. Znajomości blogowe po przeniesieniu ich do rzeczywistości są jeszcze wspanialsze. Co potwierdziło mi się po raz kolejny ;)

środa, 13 sierpnia 2008

o guzikach, pokusach i butach stumilowych

    Siedzę przy stole. Nie na balkonie. Za zimno... Obok mnie kubek z zieloną herbatą. Drań śpi zmęczony po szaleństwach na placu zabaw. Koty śpią wtulone w siebie. Ja popijam gorącą herbatę i patrzę na stosik książek, które nabyłam dzisiaj inteligentnie przed pójściem do parku.
Dwie nabyłam, jedną dostałam, a jedna pożyczona. Z księgarni. Ja tak mam. Wokół mnie dzieją się bowiem rzeczy niesamowite, które tylko w takich małych enklawach w centrum miasta mogą mieć miejsce i które nikogo z autochtonów nie dziwią. No... może co prawda dziwią niektórych książki jako takie i sens ich czytania, o kupowaniu owych już nie wspomnę, ale fakt, że w księgarni pani pożycza świeżyznę i okłada w okładkę plastikową, żeby nie ubrudzić grzbietu nie dziwi nic a nic.
Leżą sobie zatem wszystkie cztery grzecznie jedna na drugiej na stole obok patery z renklodami i kuszą. Książki i renklody. Jednakowo silnie. A może wiedzą, że na pokusy podatna jestem bardzo i dlatego tak sobie ze mną pogrywają śmiało?
    Poza tym... dzisiaj znowu kilka ustaleń z rana przez telefon. Znowu kilka uderzeń serca  szybciej, niż należy. Znowu kilka kroków milowych naprzód. Właściwie to ostatnio czuję się, jakby ktoś mi na nogi buty stumilowe nałożył. Takie na obcasach, z paskiem wokół kostki, wygodne i bardzo kobiece. I tak w nich biegnę nawet czasu nie mając na przemyślenie odpowiedzi w czasie teraźniejszym. Ślubny jeszcze nie dowierza. Ja też nie. Wolę się nie rozemocjonować, kiedy jeszcze nic nie jest dopięte na ostatni guzik. A właśnie! Jednak są jakieś guziki, które dopinam...

niedziela, 10 sierpnia 2008

Pani...

    ... się zakochała. Permanentnie. Chociaż pani nie wie jeszcze dokładnie w czym. Podejrzewam jednak, że w życiu tak ogólnie. Na nowo. Od nowa. Z siłą jeszcze większą. I w perspektywie, że coś się kończy, coś zaczyna. Zaczyna - i to jest najpiękniejsze. Początki dla mnie bowiem mają w sobie zawsze coś kuszącego, obiecującego, magnetyzującego. Magicznego...? I tym sposobem ostatnie dni pani upłynęły na planowaniu i emocjonowaniu się i zakochaniu i rozedrganiu. I zakupowaniu. Na czarno. Pani jakoś odruchowo te czarne rzeczy z wieszaków brała. I dekoldy głębokie na równi z golfami, co od zawsze najbardziej dziwiło ślubnego. Ale pani tak już ma. A plany uformowały się same z siebie w jasną ściechę, bezwstydnie szeroką, długą i oświetloną aż nadto.
    I to do tych planów i czerni w weekend dołączyła muzyczka typu klik i rozkołysała panią niesamowicie bardzo. Za bardzo. Wspaniale bardzo. Tym bardziej, że do niej dołączyło sączenie ulubionego w kielichu olbrzymim, ulubionym. Znów pojawiło się wodzenie palcem serdecznym po obrzeżu szkła cieńszego, niż wydaje się to możliwym. I wiadomości dołączyło kilka i wwąchiwanie się w nadgarstki własne. Mmmmm... Tak, tak... nowe perfumy pani również nabyła. Ciężkie... orientalne, działające na moje myśli i nastrój i świata odbieranie.
Czyli jednak wielkimi krokami zmiany nadchodzą - wróciłam do czerni, ciężkich perfum, kolor blond włosów własnych jakoś przestał już mnie wodzić na pokuszenie...
I jesień w powietrzu poczułam dzisiaj po raz pierwszy. Taką chłodniejszą i wcale nie ciepłą. I... wcale mi nie jest żal. 

czwartek, 7 sierpnia 2008

dosłowność kobiet, romantyzm mężczyzn?

     Ostatnio wymiana uwag z pewną osobą na temat seksu i erotyki w notkach blogowych przyczyniła się do zweryfikowania mojego zdania na ten temat. Punkt wyjścia był taki, że blogi erotyczne piszą głównie kobiety, a ich teksty oscylują wokół anatomii, ginekologii i pornograficznych obrazków. W sumie racja. Trudno się z tym nie zgodzić. Na to nałożyła się jednak teza, że kobieta, a raczej wyobrażenie o niej daje nam postać subtelną, delikatną, pełną uczuć, nieśmiałą. I tu również trudno się nie zgodzić... Jednak jak kobiety mają takich tekstów nie pisać, skoro jest to sposób na wyrażenie swoich fantazji erotycznych, ewentualnie opisanie faktycznych przeżyć, a język nasz ma w tym temacie bardzo ograniczoną leksykę. Poza tym kobieta jednak postrzega siebie bardzo anatomicznie - żeby cokolwiek opisać, trzeba sięgnąć do anatomii i tego młode dziewczyny są uczone, aby łatwiej było im wyrazić problem, bądź potrzebę. Przy opisach erotycznych natomiast kobiety często pozbawione są romantyzmu, subtelności, delikatnego nazywania rzeczy, ponieważ tego oczekuje się od nich na każdym kroku, więc przynajmniej w swoich marzeniach erotycznych mogą nazwać rzeczy po imieniu i odstawić romantyzm na bok - po zbyt długim teoretyzowaniu staje się on zwyczajnie bardzo nudny. Generalizuję tutaj oczywiście, ponieważ na każdą kobietę i jej werbalizowanie potrzeb czy fantazji nakłada się jeszcze jej charakter, wychowanie, wartości.
Kobiety jednak lubią być dosłowne i do tego są w większości przyzwyczajone - we własnym gronie, u lekarza, w kontaktach z partnerami mogą sobie na to pozwolić. Poza tym to kobiety właśnie wykonują wiele czynności, które z jednej strony wymuszają wielką delikatność i empatię - z drugiej jednak hartują i nakazują patrzeć na coś, co do przyjemnych nie należy. To kobiety są matkami, pełnią rolę położnych, pielęgniarek, opiekują się chorymi, umierającymi itd. Każda kobieta ma wokół siebie zbyt wiele spraw i czynności do wykonania, aby móc zacząć świat postrzegać jako bardziej realistyczny niż się wydaje. Jak zatem wyzbyć się dosłowności i raz być realną, raz subtelną? Kobieta to zatem mieszanka empatii i delikatności przy pełnej świadomości tego, że człowiek jest istotą fizjologiczną.

Szkoda, a może na szczęście zarówno kobiety jak i mężczyźni są owiani pewnymi mitami, nałożonymi na nich przez kulturę, społeczeństwo, wychowanie w określonych wartościach. Te mity jednak czasem zniekształcają cechy obu płci. Najważniejsze to nie popadać w skrajności i tym sposobem kobieta przy całej dosłowności może być delikatna, empatyczna i emocjonalnie nastawiona do świata, mężczyzna natomiast silny psychicznie, odpowiedzialny i odważny może być również osobą bardzo delikatną i romantyczną.

męski punkt widzenia problemu natury kociej

ja: dzień dobry, ja dzwonię w sprawie sterylizacji kotki
weterynarz1: a ile waży i w jakim wieku jest ta dziewczyna?
ja: młoda, drobna, trzyma linię
weterynarz1: to może szkoda łamać serca kotom?

                    *
ja: dzwonię w sprawie sterylizacji kotki
weterynarz2 (po pytaniach podstawowych): to może zacznijmy od zastrzyku hormonalnego, bo słyszę, że pani nie zdecydowana jednak taka...

                    *

ślubny: jak to zostawiasz kota i po kilku godzinach, albo następnego dnia odbierasz? Nie zostawię swojego (*do tej pory koty były moje) kota! A w ogóle to musimy jeszcze raz wszystkie za i przeciw przeanalizować...

                   *
drań: a dlaczego buziaćka ma mieć operaćję?
ja: bo się męczy i chce mieć dzidziusie
drań: a dlaczego nie może mieć małych dzidziusiów?
ja: a co zrobimy z np. 5 małymi kotkami?
drań (głaszcząc kota): nie moźeś buźaćku mieć małych dzidziusiów i się uśpokuj, bo mama źlobi ci operaćję
...
drań (po dwóch godzinach): mamusiuuuuuu... ja juś wiem, co my ślobimy z małymi dzidziusiami biziaćki - będziemy im dawać jeść!!

środa, 6 sierpnia 2008

damsko-męskie, czyli małżeńskie

ślubny: popraw ramiączko bo zaraz piersi będzie ci widać...
ja: moje
ślubny: tylko teoretycznie

          *
ślubny: no i się gapią
ja: to po co się gapisz na nich
ślubny: bo się gapią na ciebie

PS. Znaczy się byliśmy na spacerze...

wtorek, 5 sierpnia 2008

osa osy nie użądli...?

    Zatem albo ja osą nie jestem, albo przysłowie mija się czasem z prawdą, użądliła mnie bowiem wczoraj osa właśnie. Z impetem i bezczelnie. W dodatku obok pachy... No co za bestia i niewychowany owad. A na domiar złego, użądliła mnie ani nie w cukierni, ani nie w parku, na targu, przy kwiatach, na balkonie etc., lecz w... sklepie elektrycznym. Być może wściekła taka była, bo do elektrycznego wleciała, a tam nic poza lampami i lampkami? A może coś mi zasugerować chciała, ponieważ żądło wbiła we mnie w momencie, kiedy płaciłam za lampkę, którą ubzdurał sobie drań. Umówmy się, że lampka była mu bardzo potrzebna, ta konkretnie oraz że jest wspaniała, jak on twierdzi. W sumie patrząc na jej cenę przy tworzywie, z którego została wykonana - powinna być fantastyczna. Jest jak długa tuba, wlewa się do niej destylowaną wodę, a w niej pływają trzy kolorowe rybki i dwie kulki, które są unoszone bąbelkami - te z kolei są podświetlane mieniącymi się kolorami. No... światła to ona raczej nie daje, ale przy opcji: akwarium, albo lampka, lampkę wybrałam bez mrugnięcia okiem. I kiedy akurat płaciłam za ową użądliła mnie ta przebrzydła osa. No udziabała mnie. Aż krzyknęłam... Z elektrycznego pognałam więc do apteki, dzwoniąc po drodze do najszczęśliwszej i ślubnego, żeby ich poinformować w razie gdybym na jad osy uczulona była, ale ślubny zapytał o lampkę, a najszczęśliwsza kazała smarować się czymś tam. Tak oto się o mnie martwią... Zainteresował się jednak mną drań. Albo jest zatem dzieckiem empatycznym, albo dostrzegł absurd zakupu. Tak czy owak zapytał mnie wieczorem, czy mam jeszcze czerwony ślad po użądleniu przez osę. No i tak mnie to moje dziecko tym pytaniem rozczuliło, że wpadłam w słowotok, który zakończyłam faktyczną radością z faktu, że to mnie osa użądliła a nie jego. No i chyba drań empatię po ślubnym odziedziczył jednak, ponieważ rezolutnie stwierdził, że on jest małym chłopczykiem przecież, a małych chłopczyków osy nie widzą...
No tak... mnie niestety dojrzała bestia owadzia...

niedziela, 3 sierpnia 2008

i nagle mam dwoje dzieci...

    - Czy mogę u was zostać? - zapytała ślubnego córeczka naszej znajomej, kiedy ślubny był z draniem i nią na placu zabaw. Myślałam, że to takie pytanie rzucone na wiatr przez czteroletnie dziecko, o którym sama zapomni i nawet wagi do niego nie przywiąże, kiedy wieczorem siostra przyjdzie po nią, aby zabrać ją po całym dniu spędzonym u nas. Jednak nie... Kiedy wieczorem siostra przyszła, dziewczynka z radością ją przywitała, przytuliła się i powiedziała, że u nas zostaje. Po czym przebiegła na kolana do obecnej u nas na kawie i cieście ze śliwkami najszczęśliwszej, do której przylgnęła z mocą niesamowitą (nie mniejszą niż do mojego rodzica płci męskiej) nazywając ją babcią Anią i nie czując najmniejszego skrępowania. A może skrępowanie nie jest cechą naturalną, tylko wykształconą cywilizacyjnie i dzieci są jej pozbawione?
Została. Myślałam, że to chwilowa fanaberia, albo zdwojona odwaga, ale nie. Zjedliśmy razem kolację. Wykąpała się pod prysznicem i umyła pięknie włosy, czego w domu robić nie chce. Przytuliła się i usnęła przy "Mikołajku", którego jej i draniowi czytałam na dobranoc.
Nie mam pojęcia, co ją skłoniło do tego, aby u nas zostać. Może chwila odwagi, może sympatia do drania, może fakt, że nas jest dwoje, a może remont we własnym domu. A może wszystko to razem wzięte?
Zastanawiam się, do kiedy będzie chciała u nas zostać. Ustaliłam z przerażoną tą sytuacją znajomą, że pozwolimy jej na tę odrobinę szaleństwa i mini wakacje, które sobie sama zafundowała.

    Miło, cicho, spokojnie spędziliśmy dzisiaj dzień z dwójką dzieci, które lubią się bawić ze sobą i razem tworzą swój mały świat, który my możemy jedynie oglądać, ale już w nim nie uczestniczymy aktywnie. Świat wymyślonych postaci dla potrzeb zabawy, świat dopowiedzeń do bajek, świat planowanych zabaw na jutrzejszy dzień.
Właśnie okryłam dwie istotki kołderkami, dwóm wycałowałam główki i słucham dwóch równomiernych oddechów. I prawdę mówiąc faktycznie żałuję, że drań nie ma rodzeństwa niewiele młodszego od siebie.

sobota, 2 sierpnia 2008

uwielbiam swoją kosmetyczkę

   No bo jak jej nie uwielbiać, jak ona delikatna taka, choć silna i fachowa i zawsze rację ma i wszystko wie i na wszystko zaradzi? A w dodatku rozmowna i pogodna i życiowa i jak coś pomyśli, to o tym powie? Innych nie lubię, bo jakby wprawy nie miały w dłoniach, albo moich mięśni nie wyczuwały właściwie. I ten zapach specyficzny salonu też uwielbiam - mieszankę piżma i wosku i oliwki i kadzidła, różu do twarzy i jeszcze mnóstwa innych specyfików, których na pojedyncze wyodrębnić nie potrafię.
Leżę na fotelu, wyczuwam zapachy i odpływam całkowicie. Spokojnie i dobrze mi zawsze tak, że nawet myśli ode mnie uciekają. I odpoczywam faktycznie. A ona opowiada i opowiada i mówi i coś w tych opowieściach przeżywa, a ja słucham i nie słucham i niby wiem, o czym mówi, a jednak te słowa jakoś obok mnie przepływają i tak jakby kołysały mnie i uspokajały jednocześnie. I fotel miękki taki i wygodny i światło łagodne, które w oczy mnie nie razi, ponieważ jakoś tak je zawsze ustawi, żebym odpływać sobie spokojnie mogła.
Czasem nawet zacznę coś i ja mówić, ale po co? Ona i tak jakby wiedziała wszystko, co u mnie. Na skórze i pod skórą, w mięśniach i w dłoniach.
I dotyk ręcznika też lubię, który ni szorstki, ni miękki, ale zupełnie inny niż domowe.
I rozmiękczona zawsze po tych zabiegach tak bardzo wracam do domu i lekka taka. I czuję się tak wspaniale, że od razu więcej mogę i więcej chcę i wszystko jakby możliwe bardziej się staje.
I ślubnego też lubię wtedy spojrzenia, który zdziwiony zawsze, że ja taka nieważka, lekka, lekko śpiąca i rozmiękczona absolutnie, uśmiecha się tylko i tej ciszy mi do końca dnia nie zakłóca.

Tak... znaczy to jedynie tyle, że byłam dzisiaj u kosmetyczki mojej. Długo dzisiaj byłam... Bardzo długo byłam. I mimo, że nie wszystkie zabiegi są relaksujące jedynie i bólu niesprawiające, to jednak lubię co jakiś czas je sobie sprawiać.

piątek, 1 sierpnia 2008

pomiędzy

    A dzisiejszy dzień kończę lampką ulubionego, przy cichej muzyczce i rozmowie, w której słowa wypowiadane są niemalże szeptem.
Zupełnie jakbym zawisła pomiędzy wymiarami.
Pyszne to moje czerwone... i cierpkie bardzo, leciutko szczypiące w czubek języka i pozostawiające gorycz na jego środku. Idealnie przełamujące niepokornie słodki smak zielonych winogron.
Nie popełniłam dzisiaj żadnych gaf, nie przewróciłam naszego prywatnego świata do góry nogami, nie zaszły u nas żadne zmiany spektakularne, których byłabym moderatorem. Było cicho i spokojnie. Jak nie u mnie... od dawna. Nawet muzyka taka z dawien dawna pojawiła się nagle, nie wiem skąd i dlaczego.
A w tej rozmowie najpiękniejsze, że ona wcale nie przeszkadza mi w lekturze "Japońskiego wachlarza" - tej natomiast wcale nie zagłusza muzyka... klik