sobota, 31 marca 2007

jak Faust

    Mężuś w domku, dwulatek ujarzmiony, w tle Cocker. Lubię takie soboty. A najmilsze jest to, że jutro niedziela - czyli jeszcze jeden dzień rodzinnej laby. Miło, milutko... Nawet kotki jakieś takie szczęśliwsze wylegują się w ulubionych miejscach. Eh! Trwaj chwilo, trwaj!...

piątek, 30 marca 2007

"miłość to nie pluszowy miś ani kwiaty..."

    Humor nadal nostalgiczno - refleksyjny. Ale już bardziej pogodny niż płaczliwy. Czyli jestem na dobrej drodze do oczyszczenia się... Hm... takie oczyszczanie duszy jest dobre. NIe żaden dołek, tylko refleksja nad sobą. Nad tym, co chcę od życia i od siebie. Widać dusza oczyszcza się samoistnie przy okazji oczyszczania organizmu. Ale już widzę, że dobrze mi to zrobiło. A przy okazji ile myśli! Hohohohohoooo!...
Nie wiem, czego tak naprawdę chcę od życia. Gdy miałam dobrą pracę i byłam zabiegana, realizująca się zawodowo, tęskniłam do domu, chciałam mieć ciepły dom i rodzinę własną. Teraz porównuję się z koleżankami pracującymi po dwanaście godzin dziennie i braknie mi trochę tego rozgardiaszu, szpilek, garniturów i perfum... Oj braknie... Tamto życie już nie wróci i nawet nie zdążyłam się z nim pożegnać. Ale jak pomyślę, ile one tracą i jakie mam szczęście mając takiego dwulatka i takiego mężusia, jestem szczęśliwa. Z drugiej strony, gdy patrzę w parku na zaniedbane mamusie wypieszczonych i rozwydrzonych dzieci, odruchowo sprawdzam, jak ja wyglądam. Ostatnio najszczęśliwsza śmiała się ze mnie, że nawet przed wyrzuceniem śmieci muszę umyć wlosy i wymodelować, umalować się i włożyć obcasy. Więc może nie jest ze mną tak źle? I może nie wyglądam w sposób tak opłakany, jak typowa mamusia z placu zabaw? Ale może nie jestem tak ciepła jak one i nie tak dobra, bo do piasownicy już nie wejdę... No właśnie... Gdzie kończy się matka, a zaczyna kobieta? Ale analogicznie, gdzie kończy się kobieta a zaczyna żona?... Jakoś mężuś nie wraca już do domu z bukietem kwiatów. A ja tak lubię dostawać żonkile albo konwalie, a najbardziej nagietki. Nie wychodzimy już do kina, ani na obiad. Nie wychodzimy popróbować nowych gatunków win. A może będąc matką, kobieta jest inną kobietą? I dlatego brakuje mi perfum i garniturów, szpilek i bieganiny... Ale przecież "miłość to nie pluszowy miś, ani kwiaty, to też nie diabeł rogaty..." i dlatego mężuś ze zrozumieniem podchodzi do moich nastrojów refleksyjno - nostalgicznych... A ja cieszę się, że je mam, bo pozwalają mi zrozumieć samą siebie.

czwartek, 29 marca 2007

24.03.2007 r.

Przyszło pogodzenie i z książką i z Księgą.
Dorosłam do myśli ostatnich...
Słowa ważę po dwa, po trzy...
Wiem, na czym się mądrość opiera.

Przyszło pogodzenie z moralem i z myślą.
Sny i marzenia do bajek odkładam.
Karty coraz chętniej biorę,
ludzi słucham pilniej i boję się, boję...

Przyszło pogodzenie i z duchami i z duszą.
Serce naprawiam z pokorą
i sumienie spowiadam przed nim
z chęcią ogromną i lękiem. Wciąż czekam...

Z wiarą przyszło pogodzenie, z wiarą.
Tego mi trzeba i o to wciąż proszę.
To mnie uleczy i spokój przyniesie.
Wiara, ma wiara, wiara na wieki...

I am a women in love and I'd do anything to get you into my world, and hold you within. It's a right I defend over and over again. What do I do?

    "Life is a moment in space, when the dreams is gone it's a lonelier place. I kiss the morning goodbye, but down inside you know we never know why."
    Nie lubię, gdy mam taki nastrój. Chociaż nie... Właściwie lubię, tylko nie wtedy, gdy mam dużo spraw na głowie i dwulatka zdanego na mnie tylko. Uff... Jak bardzo chciałabym się zatopić w moim kochanym fotelu, wziąć książkę do ręki i gapić się przed siebie tak zupełnie nie myśląc...
Zmęczona już jestem bardzo. Moja psychika ma jakieś tysiąc lat. A może tysiąc jeden? Sama już nie wiem...

wtorek, 27 marca 2007

jak dwulatek z Agatą magiczną dał sobie radę

    Eh!... Zbiegałam się dzisiaj, a nogi mi weszły w tę część ciała, gdzie plecy tracą swoją nazwę szlachetną. Jeśli ktoś kiedyś musial być w kilku szkołach celem załatwienia ważnej sprawy jednego dnia, wie dokładnie, co ja teraz czuję... Oj... kawy...
Za to dwulatek został dzisiaj z Agatą magiczną, która pomoc szczerze zaoferowała. Jak oferuje, czemu jej nie wykorzystać? Niech sobie ciotka instynkt macierzyński przy dwulatku zweryfikuje. Stawiła się zatem o godzinie umówionej z wielką siatą prezencików - przekupstw i poszło gładko. Udało mi się wyjść z domu po starannym wyszykowaniu się i bez oganiania się od płaczącego dwulatka. No super, pomyślałam, aurę zmieniła, albo urok na dziecko rzuca. No ale umówione spotkania, rzecz święta, toteż ufając przyjaciółce powierzyłam jej dziecko, mieszkanie i dwa koty. Przezornie uprzedziłam, żeby stresu nie odczuwała, jak się coś stłucze albo wyleje. Samo rzecz jasna. Majtusie i rajstopki dwulatka wskazałam razem z innymi częściami garderoby tak dużego mężczyzny, zabrałam dokumenty i poszłam ku uciesze dwulatka, który nie mógł się już doczekać mojego wyjścia i porządzenia ciocią Atą. Po jakiejś godzinie okazało się, że dom istnieje, mieszkanie bez większych zniszczeń, dwulatek bawi się ładnie, a ja mogę się nie spieszyć i załatwiać sprawy. No, no! Agata magiczna się spisuje pomyślałam i bez wyrzutów sumienia, które zaczęły się już do mnie przplątywać zaczęłam ganiać po całym mieście powiatowym, które kiedyś wojewódzkim było. No ale co tak nie będę się interesować!? Trzeba zadzwonić i ciotkę na duchu podtrzymać! W końcu własne dziecko znam... Przy drugiej rozmowie okazało się, że jest ok, ale ciut się narozrzucało wszystkiego, a ciocia Ata miała za mało siły perswazji i dwulatek stanowczo odmówił korzystania z nocnika sprawy załatwiając inaczej. Już przygotowana psychicznie na bajzel i kałuże spokojnie zrobiłam zakupy. Jak weszłam do domu, okazało się, że jest cicho i przede wszystkim, że dom stoi. Ale okazało się również, że Agata magiczna jest przetrzymywana w kuchni wraz z połową sprzętów dwulatka, który szykował dla cioci mikstury farmaceutyczne, robił przegląd jej torebki i malował się po całej buzi szminką. Potem uslyszałam, że dwulatek był bardzo grzeczny, poza incydentem siusiania na nasze łóżko i pobiciem cioci, ale lekko, natomiast Agata magiczna jest wykończona, zapewne za sprawą niskiego ciśnienia i instynkty macierzyńskie nie przeszły jej, chociaz lekko się osłabiły, ale zawsze chętnie z dwulatkiem zostanie. Teraz drań maly śpi już drugą godzinę, dom do porządku doprowadziłam, a Agata ostatkiem sił dojechała do domu. I zapewne położyła się spać z myślą, abym zbyt czesto o pomoc nie prosiła. Coś mi się jakoś przypadkiem o uszy obiło, jak opowiadając, co się tutaj działo, westchnęla, że nie wie, jak ja sobie z tym wszystkim radzę. No właśnie nie wiem! Ale pocieszające, że nawet czarownica ;) tego nie potrafiłaby ogarnąć...

24.03.2007 r.

Pomóż mi Panie trafić do siebie.
Pozwól mi Panie siebie odnaleźć.
Drogą zgubioną pomóż podążać,
od smutku i magii zbaw mnie.

Rozkaż mój Dobry, zgubiony przeze mnie
żywiołom na wieki rozszarpać
myśli, zwątpienia, słowa i plany
za zgubną przeszlość i teraz niestałe.

Spraw Panie, bym serce znalazła.
Pomóż mi prawdę zobaczyć.
Strzeż myśli mojej, naprawiaj złe słowa.
Pozwól mi, Dobry, wierzyć od nowa...

sobota, 24 marca 2007

23.03.2007 r.

Teraz, kiedy wiem już wszystko
i cały świat w jednym słowie zamykam,
kiedy mądrość posiadłam i wiarę zgubiłam
nie wiem...

Nie wiem nic.

Świat zbyt wielki w słowach zbyt małych,
uczucia zbyt małe w słowach zbyt wielkich.

Mądrość posiadłam i siebie zniszczyłam.
Kochać, czuć, pragnąć, gromadzić,
istnieć... się boję i ufać nie umiem.

Mistrza wciąż szukam
i wciąż nie znajduję...
Mistrza, co świat znowu
na atomy rozłupie
i słów miliony dotworzy.
Mistrza, co sprawi, że magia
ponownie świat wiedzy mojej
zachwytem zuboży...

najszczęśliwsza w natarciu

    Najszczęśliwsza wparowała do nas przed południem z pączkami. Całym mnóstwem pączków... Uff... I cała w skowronkach, bo dokonała super zakupu - skórkowe sandałki na maleńkim obcasiku. Przesłodkie. W dodatku w kolorze khaki. Jak kupię teraz buty w takim samym kolorze, to powiedzą, że nam odbiło. Tak więc znowu matka własna rodzona wyprzedziła mnie o krok i pozostawila mi smutny kolor black. No tak... A potem gada i gada i gada, że powinnam przełamywać kolory, które noszę. Ej... No tak... Pączki za to pychotka. Tak się jakoś nie zastanowiłam, czemu najszczęśliwsza w takich skowronkach i taki zakup poczyniła. Ale jak zaczęła mówić, że nabyla również płyn do mycia okien, wpadłam w popłoch. Toż to ewidentny znak, że wiosna wielkimi krokami nadchodzi i zbliżają się święta. Sama nie wiem, co gorsze - sprzątanie wiosenne, czy przedświąteczne w asyście i pod czujnym nadzorem najszczęśliwszej. A teraz obie wersje się kumulują - horror istny. Przecież niedawno było szaleństwo mycia okien... Popatrzyła krytycznie na wszystko, co się dało i pewnie rentgenem prześwietlila każdy pyłek. Ta kobieta mnie przeraża. Podczas porządków każdą bakterię dojrzy, a ja mam wrażenie, że porządku utrzymać nie mogę i zarazstamy w brudzie, podczas gdy tu wszystko lśni i blyszczy i pachnie. No to ładnie się przyszły tydzień zapowiada... Nie ma co. A nawet nie załapałam wczoraj nieskrywanej radości najszcześliwszej, że już rehabilitację zakończyła i uwag rodzica mojego płci męskiej, że do świąt będzie musiał dlużej w pracy zostawać. Chyba się starzeję i refleks tracę. Spróbowałam pożalić się dzisiaj dwa razy, że zatoki mnie bolą i ciągną i głowę mi rozsadza, ale najszczęśliwsza zignorowała wszystkie moje słowa, dodając, że składa się wszystko korzystnie, bo i dzień dłuższy będzie i ponoć ładną pogodę zapowiadają. No i co robić? Poddać się trzeba. Już widzę siebie na parapetach ze ścierą w ręku. Oj, oj, oj... Znowu przez ten tajfun trzeba przejść... A miało być tak pięknie. W zeszłym tygodniu postanowiłam, że te dwadzieścia milionów wygramy. Miałam sobie uzupełnić bibliotekę własną i zrobić swój osobisty kącik gabinetowo - biblioteczny w naszym nowym i super dużym domu z ogromnym ogrodem i zająć się czytelnictwem, bo do dwulatka przychodziłaby opiekunka. No i miałby kto myć okna, bo wtedy może by i nawet najszcześliwsza stwierdziła, że na jej możliwości tychże jest zbyt wiele... Ale jak to się mówi... wiatr mi w oczy, a najszczęśliwsza w natarciu...

piątek, 23 marca 2007

12.12.1997 r.

Skąd się to bierze?
Biologia tak dobrze tłumaczy,
ale ja nie chcę tego
tłumaczenia...
Ja wolałabym od Ewy, od raju
od samego początku.
Nie chcę wiedzieć, że coś
się wytwarza, coś złuszcza
- to takie brzydkie słowa
i dziwne!
Przyczyna jest przecież inna,
ale nie chcemy w nią wierzyć.
Rzadko przyznajemy się do winy
swojej czy bliskiej nam.
A to przecież wina i kara
pierwszysch rodziców...
Za ich grzech warto ponosić
taką karę...

tajne stowarzyszenie kobiet wiedzących

    No tak... - stwierdzil wczoraj mężuś, oglądając jakiś serial - nie ma to jak utrzymanie czegoś w tajemnicy przez kobiety. Mówi się o wszyskim, a czego nie zdąży się powiedzieć, to się zdąży w blogu napisać...
Złośliwosć, jak to zlośliwość. Nie ma co! Do mężusia złośliwości się już przyzwyczaiłam. I nawet nigdy mi nie przeszkadzały. W sumie cynizm z niego bije na kilometr, ale i we mnie wcale nie ma go mniej. Ale co do tych tajemnic... Złośliwiec. I żebym to ja jeszcze o jakiś tajemnicach pisała! Fakt faktem, świadomie albo nie, ale udało mu się uderzyć w czułą strunę. Jak to w przysłowiu - uderz w stół, a nożyce same się odezwą ;)
Hm... Po co nam tajemnice? Tajemnica to coś fascynującego przez samą konieczność milczenia na ten temat. Ale po co milczeć w pojedynkę? Dzieląc się tajemnicą stwarza się pewną magię wokół tematu i zawiązuje tajne stowarzyszenie kobiet wiedzących. No i gwarantuję, że poza kręgiem wtajemniczonych, nikt się o tej tajemnicy nie dowie. Poza kręgiem. Niezawsze małym, ale jednak. I to dopiero jest frajda. Niby nie można o tym mówić, ale dlaczego? Poza tym, jeśli jest to coś miłego, to radość w pojedynkę jest połowiczna, a jak jest to coś przykrego, to wsparcie zawsze pomaga... Meżuś i Pawlak zawsze nie mogą się nadziwić, z jaką szybkością wymieniamy między sobą z Agatą nie-magiczną pewne istotne, a czasem nawet i te nieistotne fakty. Zwłaszcza te nieistotne fakty są miłe - można pożartować, pogdybać, nie trzeba się przejmować. Facet to co innego. Im chyba nic nie jest potrzebne do werbalizowania i ze wszystkiego robią tajemnicę. Wszystko pozostawiają w sferze domyslów. Co prawda, każdy zapytany o ten temat facet powie, że on nie potrzebuje mówić o sprawach prywatnych, osobistych, nieistotnych dla innych z innym facetem. Akurat! Aż musi w nich kipieć chęć pogadania na takie tematy, tylko przecież są tacy męscy i to im nie pozwala. Dziwnym trafem, jak już z Pawlakiem wyczerpią repertuar swoich nie-tajemnic, to starają się wyłapać jak najwięcej z naszej paplaniny. No i jakoś tak przypadkiem te ploteczki na tajemne tematy bardzo ich zajmują. Oj... przepraszam... Wcale ich nie zajmują, tylko słuchają uważnie, żeby nie zrobić nam przykrości, że niby nie zwracają uwagi na nasze słowa.
A mój krąg wtajemniczonych wie wszystko o sobie. W zasadzie wszystko. No bo tajemnice tajemnicą, a o niektórych rzeczach wcale nie musimy rozmawiać, żeby nie móc się ich domyśleć, a do tego dochodzi jeszcze kobieca intuicja i niesłychanie przydatna umiejętność czytania między wierszami. Tak więc, drogi mężusiu, możesz być pewien - w blogu nie o wszystkim piszę pisząc. Ale kto ma się czegoś dowiedzieć, to i tak to w tych słowach znajdzie. A jak to robimy? To już tajemnicą pozostanie.

środa, 21 marca 2007

jak rodzic mój krupnik jadł i herbatę popijał

    Najszczęśliwsza chodzi teraz na rehabilitację ręki. Niby nic wielkiego nie robiła - odkurzacz z szafy wyjmowała, drzwi się przymknęły a ona tego nie zauważyła i z impetem, zaślepiona zapewne żądzą zrobienia porządku uderzyła z calą siłą swego ciała drobnej budowy w drzwi od szafy łokciem. Trochę bolało, ale najszczęśliwsza dzielna jest i stwierdzila, że samo przejdzie. No i samo przechodziło tak przez ponad dwa miesiące, aż najszczęśliwsza ręką ruszyć nie mogła i postanowiła wybrać się do chirurga. Nie wiem, czy już w szpitalu skończyli opowiadać historię, jak to kobieta ze zwichniętą ręką dwa miesiące chodziła... Natomiast teraz chodzi na zabiegi naświetlająco masujące i twierdzi, że teraz to dopiero ból czuje. Nie ma co! Materiał wytrzymały niesłychanie. Aż strach pomyśleć, co jeszcze znieść potrafi. A zdawałoby się, że taka drobna kobietka i delikatna i włosy kręcone...
No i tak codziennie na rehabilitację chodzi, a ponieważ jest rehabilitacja niedaleko od nas, to naświetlona, nagrzana i wymasowana przychodzi do dwulatka, który dalej babcię leczy swoim sprzętem małego doktorka i nawet mikstury jej waży w filiżance, coby szybciej wyzdrowiała. Wczoraj też była. Dwulatek niby to dużego doświadczenia nie ma, ale nawyki już zdążył nabyć i przyzwyczaił się skutecznie, że baba Ania siedzi długo i gdy pora wieczorynki się zbliża i baba chce sia do dziadka zrobić, zaczyna kombinować jak tylko potrafi, żeby najszczęśliwszą zatrzymać. Jakimś trafem wczoraj akurat baba do dziadka tak bardzo się nie spieszyła i dwulatkowi udało się ją jeszcze godzinkę w swojej misolandii zajmować zabawą. Wreszcie najszczęśliwsza oswobodzila się z uścisku i ucisku i czmychnęła.
Resztę znam z relacji prawie na żywo w wykonaniu mojej matki rodzonej, która zadzwonila do mnie, żebym ją przed morderstwem pierwszego stopnia powstrzymała. Otóż: Idzie sobie nieświadoma możliwości swojego męża ślubnego do domu, a tu z okna kuchennego czarny dym wali całymi kłębami. Wchodzi na klatkę schodową i w szarej mgle szczypiącej w oczy wbiega do domu. Oczywiście najbardziej zaniepokojona była Pyzią. No bo co tam meble stylowe i parkiety i w ogóle całe mieszkanie i wszystko w nim się znajdujące! Nawet remont niedawno robiony aż takiej wartości nie stanowił! Kot to co innego. Mogła się wszak Pyzia bardzo przestraszyć. No i kotu wiele rzeczy stać się mogło przecież w takiej sytuacji... Pyzia się uratowała i nawet tak bardzo przestraszona nie była, ale czemu nie wsadzić swojego siedmiokilowego cielska pańciumce na ręce i nie po miziać się z nią, jak już przyszła i się zatroskała? A w domu, jak to potem mój rodzic płci męskiej ocenił, nic bardzo poważnego się nie stało. Nic, tzn. czajnik spalony i stopiony, kuchenka stopiona razem z czajnikiem, a całości dopelnił spalony garnek z czymś w środku. Kuchnia cała osmolona. Jakimś cudem szafki się nie zajęły. Po wstępnych oględzinach i szoku ze szczęściem pomieszanym, idzie najszcześłiwsza z Pyzią w poszukiwaniu swojego ślubnego, a po drodze okna wszystkie otwiera. Znalazł się całkiem niewinny śpiący na kanapie z pilotem w ręku. Okazało się, że rodzic mój cudny wstawił sobie wodę na herbatę, a ponieważ i głodny był, to krupnik postanowił odgrzać. Ale co tam stać nad garem będzie! Samo się przecież zrobi, a on tymczasem poleżeć poszedł. Jak tak leżał to usnął i to tak jakoś się samo i szybko wszystko potoczyło. Nawet nie zauważył... Sen miał zapewne mroczny... A obiadu i herbaty to on długo nie skosztuje, o ile dobrze znam najszczęśliwszą... No co innego Pyzia, ktora wszak przecież szok przeżyć mogła.

piątek, 16 marca 2007

siła złego na jednego

    Zmęczona cierpieniem postanowilam odwrócić swoją uwagę od tegoż i zająć się czymś bardziej konstruktywnym niż rozmyślanie na temat swojej niedoli, fizjologii i psyche. No i zajęłam się przygotowaniem do egzaminu. Nawet zadzwoniłam do zakładu metodyki, żeby się umówić na jakiś termin (bo wtedy dostanę tzw. speeda, a ja potrzebuję jednak mieć nad sobą bata i to solidnego), ale niestety nie było dzisiaj mojego egzaminatora i nie mogłam formalności dopełnić.
Siedzę i czytam i próbuję się skupić i nie wiem, czy tekst trudny, wyszłam z wprawy, czy regres aż taki kolosalny u mnie nastąpił. Niby wszystko rozumiem, ale... "Cele kształcenia określamy jako zamierzone właściwości uczniów." Może i tak. Przeczytam wszystko i spróbuję całość rozumem ogarnąć. Hm... wszak to ktoś mądry pisał i nie mnie się z tym sprzeczać, ale brzmi dla mnie to nader intrygująco.
Utłamsiłam drania dwuletniego, bo marudny zaczął być, a mężuś dzisiaj późno, późno wraca. Droga obiecała pomoc i przyjdzie, ale dopiero za godzinkę. A ja odpoczynku pragnę! Niech śpi, a co potem to mnie już nie obchodzi, bo mężuś ma weekend w domku. W dodatku dwulatek stłukł dzisiaj mój ulubiony  dzbanek  gliniany do parzenia herbat wszelakich.  Oj... sila złego na jednego...

czwartek, 15 marca 2007

zmęczona jędzowaniem jędza na terapii poprawiającej nastrój

    Zaczyna się druga połowa tygodnia, a ja mam wrażenie, że za mną jakiś tydzień będący potworną manipulacją względności czasu. Dopiero trzy dni za mną, a czuję się jakbym była po conajmniej ośmiu dniach intensywnej pracy. A wszystko nie bez kozery. Źle się czuję. Tak! Mam zamiar werbalizować wszystko! We wtorek przyszla Agata i powiedziała, że mam wszystko uzewnętrzniać. Nawet gdyby miało to kogoś obrazić. No co prawda, w tym jestem mistrzem i Agata nie była mi potrzebna do odkrycia tego faktu. Mam werbalizować swoje myśli. O Jezu! Kto to zniesie? Ale bycie jędzą ma swoją dobrą stronę, wszystkie sprawy zalatwiam teraz w mig! Odebrałam dowód, załatwiłam reperację światła na klatce schodowej i w bramie, dzisiaj była wreszcie (od dwóch lat na to czekaliśmy) kontrola instalacji gazowej i elektrycznej. Hm... Tylko dwulatkowi się chyba nie podobam, bo jak tak huczę i burczę, to on płacze i płacze. A jak na mężusia huknęłam, że nie tą poduszkę przyniósł i że nie wie, gdzie co leży i że w ogóle rusza się jak baletnica, to też mało się razem z dwulatkiem nie popłakał. Tzn. jeden już wył i wył, bo był śpiący a ja hucząca, a drugi zestresowany wszystkim, co się wtedy działo. Na nich huczenie nie działa widać pozytywnie. No i będę wobec tego kobietą o dwóch twarzach. Właśnie stawiałam sobie tarota. No bo nie wiem, jak te moje sprawy zawodowe się potoczą i czy starać się o powrót do szkoly, czy jeszcze własne dziecko poedukować. A nauczanie śni mi się już po nocach. Dzisiaj też całą noc próbowałam wbić do głowy całej klasie, że Słowacki wielkim poetą był. No i tarot mówi, żeby zamknąć jeden rozdział, a zacząć drugi i to będzie wielki sukces. O Boże! Może ja mam wrócić do szkoly jako jędzowata jędza? To było by całkiem niezłe.
No tak: mam wszystko werbalizować, uzewnętrzniać swoje emocje, nie robić niczego, czego mi się nie chce. To jest recepta Agaty magicznej na moje złe samopoczucie. W dodatku jestem cała pomazana runami. Muszę wyglądać bosko! A jakże miło jest zapewne w moim towarzystwie! Hm... Po głębszym zastanowieniu stwierdzam, że pozałatwiam wszystkie swoje sprawy w tym tygodniu i od przyszłego przestaję leczyć swojego ducha. Bo chłopaków zagłodzę, a w dodatku nikt się do mnie nie będzie odzywał. Chociaż taka kuracja na poprawę własnego nastroju ma wiele dobrych stron: czuję się dużo silniejsza i wszystko zalatwiająca, a otoczenie doceni jaka to jestem miła i super, jak już kurację zakończę. Ale największą zaletą jest fakt, że wszystko mogę zrzucić na hormony. I po kłopocie... Czasem nawet miło tak sobie pojędzować... Tylko takie jędzowanie jest jednak strasznie wyczerpujące... Oj... Czuję się jak bardzo zmęczona jędzowaniem jędza... A to dopiero trzeci dzień tego jędzowania. Kiedyś z Agatą nie-magiczną dyskutowałyśmy na temat obrazu wiedźmy i księżniczki jako archetypu kobiety w mózgownicy faceta. Dyskusja żadna. Mamy takie samo zdanie. Jedynie mogłyśmy się bardziej ekscytować nowymi spostrzeżeniami. Otoż: panowie boją się wiedźmy, a szukają księżniczki. Dlaczego? Bo wiedźma wcale nie jest brzydka i stara i garbata i z kurzajką na nosie. Jest piękna i mądra i mądra i piękana i silna bardzo bardzo. A księżniczka? Leży sobie taka lebiodka i jest zdana na tego księcia z bajki co to może ja obudzi albo z wieży wyciągnie. No i stwierdzilyśmy, że zdecydowanie wiedźmy są nam bliższe. Ale męzusiowie niech myślą, że księżniczki znaleźli. Pojędzuję zatem jawnie jeszcze troszkę i wracam do szklanego łożeczka rozkazywać! ;)

poniedziałek, 12 marca 2007

kosmaczek i przaśna babcia

    Pogoda przepiękna. Aż chciało się dzisiaj wyjść z domu. Byłam z dwulatkiem w parku i na placu zabaw. To niesamowite, jak dwuletnie dziecko potrafi zmęczyć czlowieka! Potem w drodze powrotnej on sobie siedział i robił zia wózeczkiem, a ja musiałam maszerować. Doszłam dzisiaj do wniosku, że wykańcza mnie pobyt na placu zabaw. Mężuś idzie tam z dwulatkiem i jest ok. Ja idę i mam dość po kilku minutach. Wiem już nawet, dlaczego. Jak wszystkim wiadomo, własne dziecko jest zawsze najmądrzejsze i nad wyraz rozwinęte. A jeśli jest się babcią takiego geniusza, to ten geniusz jest jeszcze bardziej genialny. No i tak sobie stałam w tym piachu dzisiaj i patrzylam się na dzieciaka, który namiętnie tarzał się w brudnym piachu. Żeby to jeszce jakiś niemowlak był, mogłabym zrozumieć, ale chlopczyk na oko cztery lata. Umorusany, ubrudzony i tak jeździ brzuchem po tym piachu. A wcale nie była to piaskownica, tylko najklasyczniejszy syf ugniecionego i zanieczyszczonego piachu przydrabinkowego. Wreszcie zainteresowałam się, że może dziecku coś jest i potrzebuje pomocy. W głowie już nawet myśl miałam, że może to niemowa i dlatego o pomoc nie wola, a konwulsje takie z bólu ma. Zaczęłam rozglądać się za kimś doroslym, kto mógły być opiekunem dziecka i jednocześnie zaczęlam do niego zagadywać. Na to zjawia się babcia. Hm... Cudo malowane przaśnie... No i się zaczęło. Mężuś śmieje się zawsze ze mnie, że na czole mam chyba napisane: wyżal się, albo: opowiedz mi swoją historię. Zawsze i wszędzie nikt nikogo nie zaczepi, zawsze mnie. A jak np. na przystanku autobusowym trafi się jakiś pijak, to mur beton będzie ze mną chciał rozmawiać, wygada się o problemach z żoną, zapyta o poradę życiową itd. itp. Zdażyłam się już przyzwyczaić. No i babcia przaśna się również do mnie odezwała. Gada i gada i wnusia inteligencję zachwala, a geniusz pyszczydłem po piachu jeździ. No to babcia patrzy i podziwia i mówi, że on taki wspaniały i w ogóle i rozumny i zahartowany, nawet w deszcz z nim na spacer wychodzila zimą. No i to zahartowanie może nawet i prawdą być, bo piach zaczął zjadać prosto spod butów. Myślę sobie - Newton i Einstein, dwa w jednym! Ale zaobiegawczo dwulatkowi zaczęlam zabawy podsuwać, żeby tego geniuszu nie podpatrzył, bo jak mi się piachu nażre, to problem będzie. Odsuwam się trochę, a przaśna za mną i gada dalej. Zimą z wnusiem do Krynicy pojechała. Wnusio pierwszy raz narty zobaczył, zalożył i jak pojechal! Instruktor powiedział, że ludzie latami trenują i tak nie potrafią. A babcia brnie dalej - jak by stok był, to by sokczył... Zabralam dwulatka i uciekłam. Tego było już za wiele. Na szczęście spotkałam się z Kasią. Ona tak samo jak ja ma nie takie genialne dziecko, jak tej pani wnusio. Zatem chłopcy nie jedli piachu, ani się w nim nie tarzali. Bawili się zwyczajnie - jak te matoły, samochodzikami, łopatką i kopali pilkę. Potem poszłyśmy z nimi na zjeżdżalnie. Muszę dzisiaj mężusia zmartwić, że z dwulatkiem coś jest nie tak...
W dodatku dzisiaj na tym świeżym powietrzu zfisiowałam zupełnie. A wszystko, jak zwykle, za sprawą Agaty magicznej. Przejęta moim cierpieniem obecnym przeszukała, zapewne bardzo tajemne i tajne księgi i zielniki i zapewne zdobyte informacje wrzucila w internet - jest wkońcu nowoczesną czarownicą. Podała mi dzisiaj nazwę preperatu absolutnie ziołowego, który ma pomóc. Perswazje chwilę trwały, ale nie za dlugo. No bo mieć zatrzymaną w nadmiarze wodę w organizmie, albo nie mieć. Wybór jest prosty. Mężuś już wyraził swoją opinię na ten temat. I wcale pochlebna ona nie jest. A ponieważ najszczęśliwsza zbyt często podziela pogląd swojego zięcia, to na wszelki wypadek zapomnę jej o tym powiedzieć... No i tak sobie teraz siedzę i szukam w zielniku wiadomości dotyczące roślin brzmiących jak czarna magia - kosmaczek, nostrzyk, nawłoć pospolita. Nazwy te niby to nawet i miłe są. Niech pochłoną hektolitry wody tylko! Nic więcej od nich nie chcę... Z resztą i tak już za późno, bo najpierw wypiłam, dopiero sprawdzam. Logicznie i mądrze, jak zawsze. Hm... ten kosmaczek zwłaszcza taki miły z nazwy...

sobota, 10 marca 2007

niebywały urok dziwnej budowy ciała mego

    Męczył mnie już dwulatek okrutnie i za nic nie mogłam mu sia zrobić od cyca. Już nawet mnie to nie denerwowało - byłam załamana. A wokół same opowieści, jak to kto i do kiedy - średnia trzy lata. Myślałam zawsze najpierw, że kogoś to dopiero nieszczęście spotkało, a potem zaraz sobie uświadamiałam, że ja już też do tej grupy nieszczęśliwych wśródznajomych anegdotkowiczek muszę należeć. Ale dopiero babsko w przychodni (fachowo nazwane pielęgniarką na filtrze) zmotywowalo mnie i przestraszyło dwulatka. Mnie zresztą również przestraszyło. I mężusia. Mało nam tyłków nie sprała. A przynajmniej chciała, albo wrażenie takie sprawiała... No i udalo się. Od poniedziałku chodzę opancerzona bandarzem elastycznym, ktory mężuś wiąże z siłą ogromną. Hm... jak kiedyś kobiety mogły chodzić w gorsetach? Toż to nieludzkie jest! O istnieniu płuc juz dawno zapomniałam i dziękuję za posiadanie przepony, którą teraz mocno eksploatuję. Kasia wspiera mnie telefonicznie, wspominając jednocześnie po raz kolejny swój prywatny pancerzo-koszmarek. Słucham i w duchu dziękuję, że u mnie jest nieco lepiej... A może tylko tak ubarwia, żeby mnie na duchu podnieść?
Ale wracając do tego, jaka to jestem nieszczęśliwa... Pancerz na piersiach, przepona w użyciu, każdy, kto miał na biologii lekcję o anatomii człowieka już zapewne wie, że nie mniej, nie więcej tylko mam przez to brzuch wybrzuszony okrutnie. Jest mi źle! Wyglądam jak w szóstym miesiącu ciąży, bo w dodatku woda zatrzymywać mi się zaczęła i każdy patrzy na mnie z politowaniem, że bezpierśna, oprócz niebywałego uroku dziwnej budowy ciała jestem.
Kochana Agata z radą pospieszyła. Ta magiczna, bo nie-magiczna do cierpień się nie dołącza, bo wypracowań ma masę do sprawdzenia i powiedziała, iż pocierpi ze mną, jak swoje odbębni. No tak i mi cudo lek podsunęla. A w zasadzie nazwę jeno. Hm... ni to zioła, ni to co. Ponoć pomaga. Mężuś szuka na ten temat informacji w internecie i ciągle wychodzi, że może pomoże. Zobaczymy...
A jutro obiad u ciotki... Nie mam się w co ubrać, żeby tyle mankamentów zatuszować. Żeby to chociaż moja ciotka była, a to mężusiowa własność. No to jutro ciekawie być może... Już się cieszę!...

piątek, 9 marca 2007

powiewy wiosny

    Można powiedzieć, że poczułam dzisiaj powiew wiosny i odurzyło mnie to tak, że postanowiłam przestawić komodę w kuchni. Dwulatek akurat spał słodziutko, a mężuś zajął się czumś szalenie interesującym. Przestawiłam. A jakże! A potem jeszcze raz i kolejny... No i w końcu zaczęło się całe przemeblowanie. Aż po dwóch czy trzech godzinach wszystko wróciło do stanu pierwotnego. No ale chociaż firanki zmieniłam. Teraz siedzę zmęczona i padnięta i wszystko mnie boli.
    A oprócz tego mam pewne swoje przeczucia i symptomy... Oj, oj, oj... Aż boję się myśleć, że to by mogła być prawda...

czwartek, 8 marca 2007

czuję się dyskryminowana i spychana do mniejszości

    Od wczoraj słyszę wokół o dniu kobiet. Jedni go lubią, inni nie. Jak wszystko. Każdy jest indywidualnością i ma subiektywny sposób odbierania rzeczywistości. Mężuś tenże dzień ignoruje mówiąc, że dla niego ja mam ten dzień przez cały rok. Hm... A  dziadek-pradziadek wczoraj uprzedził, że niby mógłby mi przywieźć kwiatka, ale mu strasznie pognieść mogą owego w autobusie. Czyli jak co roku nie czekałam na nic więcej. Poza całusami od moich chłopaków oczywiście. Co najzabawniejsze, jak miałam jeszcze naśce lat i do bycia kobietą było mi baaardzo daleko, dostawałam zawsze ;) kwiatka albo czekoladę (od taty). No tak... Niby jest w tym jakaś logika, jak jestem kobietą, to dnia nie ochodzę, bo obchodziłam, gdy nią jeszcze nie byłam...
    W zasadzie nie dziwi mnie to, ponieważ absurdy mnożą się wokół mnie. W tym tygodniu mam nieco więcej czasu na lekturę gazet czy wiadomości w Internecie. No i włosy stają mi na głowie. Zaczynam albo czuć się obco na świecie w ogóle, albo zaczynam wariować. Dlaczego? Zawsze byłam tolerancyjna i bardzo wyrozumiala dla inności. Nigdy mi to nie przeszkadzalo, a w swoim otoczeniu miałam zawsze znajomych o różnych światopoglądach, podejściach do życia, rożnych wyznań. Wszystkich szanowalam i nie oceniałam. A jak jeszcze do tego dołożyć wszystkie postaci, będące duszami artystycznymi, wychodzi pełna paleta rożnorodności natury, kultury i światopoglądu. Aż tu nagle czuję się jak zacofana, zdulszczona, dwulicowa bestia czychająca by wyśmiać każdego i za wszystko. Nie mogę powiedzieć Murzyn o Afroamerykaninie, czy nazwać gejem homoseksualistę, bo a nuż ktoś podniesie larum nie mogę powiedzieć Żyd, bo a nuż ktoś to odbierze jako antysemityzm. Poza tym zaczynam czuć się dyskryminowana i spychana do mniejszości. No bo nie wolno mi głośno wyrazić opinii, że homoseksualiści mi nie przeszkadzają, o ile nie legalizują związków i nie adoptują dzieci. A jak jeszcze dołożę swoją opinię, że aborcja to zło i powinna być jednak kontrolowana, a nastolatki nie powinny mieć dostępu do życia intymnego, zaczynam czuć pod stopami płomienie. Co za straszliwe poglądy reprezentuję!!! Jestem istnym zwyrodnialcem i nie ma dla mnie miejsca w postępowym wszak świecie. Inność jest już tak rozpropagaowana, że przestaje być innością i zaczyna mieszać się z tak zwaną normalnością. A może całkiem odwrotnie?
Myślałam, że mój pogląd jest odosobniony, ale gdy z obawą podzieliłam się spostrzeżeniami z innymi, okazało się, że wiele osób myśli podobnie, tylko aż strach się do tego przyznać. Inność jest na topie. Oj!! na pal ze mną!! Jaka inność!! Trzebaby mi prawo głosu odebrać i oduczyć pisać, bo piszę rzeczy straszne. A właśnie mężuś podsunął mi informację, że wiadomościach podali, iż para, będąca rodzeństwem pierwszego stopnia pokrewieństwa stara się o możliwość zawarcia związku malżeńskiego i ma już czwórkę dzieci.
     Jestem kobietą, mam męża i dziecko. Nie palę, nie piję, jestem heteroseksualna. Wierzę w Boga, mam wyższe wyksztalcenie, cenię inteligencję i szanuję ludzi. Mam poglądy prawicowe, byłam przeciwna wstąpienu Polski do Unii Europejskiej, nie zgadzam się na wspólny podręcznik historii dla całej Europy. Wierzę, że Polsce w czasie drugiej wojny światowej były obozy koncentracyjne dla Słowian, Cyganów i Żydow, założone przez Niemców - hitlerowców. Jestem przeciwna aborcji nieuzasadnionej i cierpię na wiadomość o zabitym, maltretowanym, wyrzuconym na śmietnik dziecku. Do tej pory uważałam się za humanistę w pełnym tego słowa znaczeniu. Jestem przeciwna karze śmierci. Nie chcę, by homoseksualiści adoptowali dzieci. Nie chcę, aby moja córka (jeśli ją będę kiedyś miała) musiała iść do wojska. Nie chcę być dyskryminowana za swoje poglądy. Czy mam prawo żyć w Polsce?
A! narkotykow nigdy nie brałam. Wstyd mi. Śmiem mówić to, co faktycznie myślę. Nie jestem wegetarianką. Ignoruję komercjalizm. Czytam książki, których nie pisze Grochola i które nie są wydawane w cyklu literatura na obcasach. Dzienniki ogólnopolskie krytykuję za kłamstwa i brak wiarygodności. Wyśmiewam serial "M jak Milość". Wstyd mi okropnie!!! Powiedzialabym, że kajam się i posypię głowę popiołem... ale mogę kogoś obrazić...

środa, 7 marca 2007

ostatnia pępowina przecięta...

    Chłopaki na spacerku w parku i na placu zabaw, więc mam chwilę wolności... Właśnie rozmawialam z Karoliną i zwerbalizowałam po raz drugi od poniedziałku swój ogromny żal przebijający sie przez ogromne szczęście... Szkoda mi i żal i chce mi się płakać i nie wiem, które z nas - ja czy dwulatek - było bardziej do cycunia przywiązane... Jakoś mnie jest chyba bardziej smutno. A może się mylę? No ważne jednak, że kolejny krok zrobiony i na dobre to nam wyjdzie... Buuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu...


    A poza tym, muszę niestety przyznać rację mężusiowi. I aż mnie skręca, że to muszę zrobić. Eh... Jak jakiś czas temu zakładałam bloga dotyczącego interpretacji, mężuś uprzedzal, że czasu na to nie znajdę. Wiedziałam wtedy lepiej. Jednak z perspektywy kilku miesięcy, on wiedzial lepiej... No i co robić? Skopiuję, co tam jest i przeniosę tu, a tam może kiedyś coś jeszcze napiszę? A może zamknąć?

Idę chlupnąć kawkę i zjeść troszkę magnezu w postaci czekolady. Jak nastój mi się zrobi bardziej do strawienia, to napiszę.

Buuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu...

wtorek, 6 marca 2007

happy

    Cierpię, cierpię, cierpię, ale cieszę się ogromnie. Pogoda cudna, mężuś w domku, a dwulatek kochany, posłuszny i inteligentny (bardzo). Czego więcej chcieć? Układa się lepiej, niż myślałam. Zatem jestem bardzo happy i zmęczenie zaczyna się ulatniać...

poniedziałek, 5 marca 2007

dwulatek edukowany

    Siedzę opasana bandażem elastycznym, czy opaską uciskową - zwał jak zwał... Grunt, że ledwo mogę oddychać i sama już nie wiem, czy mogę zjeść kolację i czy w ogóle mam na nią ochotę. A wszysto nie przez jakieś nieszczęście czy wypadek (dzięki Bogu!) tylko zwykły, zdawało by się, bilans dwulatka.
Jakoś tak nam się nie składało, żeby ten bilans w styczniu odbębnić, ponieważ cały czas była jak nie epidemia grypy, to epidemia zapalenia płuc i oskrzeli. Dwulatkowi choroby zafundować nie chcemy, więc czekaliśmy aż epidemie przeminą. I tak się teraz miło złożyło, że mężusiowi wyskoczył tydzień wolnego, więc czemu by nie wykorzystać nadarzającej się okazji? Ha!!! Ten szczęśliwszy traf może nawinął się po moich ostatnich marudach... Ale ważne, że się trafił. Najszczęśliwsza pognała zatem z ranka samego do przychodni i umówiła nas na bilans. Tym sposobem przed południem wybraliśmy się na spacer i do przychodni - szczęśliwi i promienni, bo być razem możemy, a ja dodatkowo uradowana, bo w przychodni wsparcie nie małe miałam mieć!
Słonko piękne, pogoda cudna, nic nie zapowiadało afery. A jednak! Pani na filtrze objechala nas zdrowo, że dwuletnie dziecko ma pieluchę, a ja jeszcze w nerwach i w dziwnym przypływie szczerości, chlapnęłam jęzorem, że i od cycunia nie stroni... No i się zaczęło! Poczułam się jak alkoholiczka i narkomanka i w ogóle matka wyrodna, mężuś jawić mi się zaczął jako zwyrodnialec i degenerat, a dwulatek nagle okazał się dzieckiem prawie niedorozwiniętym, zagłodzonym i bardzo zmizerowanym. Ale nam się dostało! Ho, ho, ho... Dyskusja nie miała sensu. Repremendę dostaliśmy nie byle jaką. Tym okrutniejsza ona była, że zrugala nas moja pielęgniarka podstawówkowa. Musieliśmy poprzysiąc poprawę, a dwulatek musiał w przerwach w placzu obiecać, że procederu cyca zaniecha, a do nauki si do nocnika mocno się przyłoży. No cała się trzęslam! Ze zdenerwowania oczywiście. Potem dopiero sprawę przeanalizowaliśmy i uznaliśmy za zbyt natarczywe gderanie kobietki, która jest już mocno dojrzałą nastolatką. Ale w sumie czemu nie kuć żelaza póki gorące? Dwulatka utwierdziliśmy, że proceder uprawiany przez niego w nocy jest fe i be i w ogóle samo zło, a si musi we wskazane miejsce, bo pani go będzie odwiedzać i krzyczeć nań. Potem długie pożegnanie z cycuniami nastąpiło i mężuś pod czujnym okiem dwulatka obandażował mnie sumiennie i ciasno i chyba przesadnie mocno. Dwulatek biega w majtusiach, których ma dużo, ale jakoś do tej pory nie udawało się mu całokształtu wyjaśnić i dostatecznie sugestywnie wytłumaczyć. Do najszczęśliwszej i do drogiej już zadzwoniliśmy i dwulatek opowiedział calość i swoje żale im wylał przez komórę i obiecał poprawę. Pani pielęgniarka jest teraz w jego główce kimś w rodzaju potwora. Mnie już wszystko boli, podłoga ciut mokra, nocnik suchy i noc przed nami. Dobrze, że mężuś w domku... Najszczęśliwsza sprawę podsumowała, że jak zwykle czynnie urlop wykorzysta - albo remont, albo malowanie, albo dwulatek edukowany...

niedziela, 4 marca 2007

"były piękne, były kobietami"

    Dzisiaj w wielu miastach w Polsce odbywa się manifa. Nie wiem, czy do nas dotarła i czy w ogóle jakieś zgromadzenie się w tej intencji tutaj zebrało. U nas bowiem dzieje się wszystko dużo potem niż w większości miast, albo dzieje się bez jakiejkolwiek reklamy, więc mało kto jest szczęśliwcem powiadomionym o takiej imprezie.
Hm... czy ja jestem feministką? Trudne pytanie. Ale zadaję je sobie od jakiegoś czasu. Zdaje mi się, że im jestem starsza (ale to obciachowo brzmi) tym mniej tego feminizmu we mnie. Kiedyś mogłam świat zdobywać i wszystkie konwenanse miałam nie tyle w nosie, ile na swoich usługach. Ha! pracowałam od świtu do późnej nocy, a po pracy szlam na imprezę firmową, albo zwyczajną, albo wracałam do domu. (No i po jakiś dwóch latach zorientowałam się, że nasze życie prywatne popada w dziwny stan prawienieistnienia.) Naprawdę mocno się zastanawiam, jak to jest ze mną... Niby jestem za równouprawnieniem kobiet, ale jakoś kobieta w roli kowala czy górnika, ba! nawet kierowcy ciężarówki razi mnie. Razi mój zmysł estetyczny. Zastanawiam się nad rolą kobiety jako żołnierza. Niby ok - paniom ładnie wszak w mundurze i niby na defiladach stanowią pewną atrakcję, ale ich udzial w konfliktach zbrojnych... I tu mi już mi coś zaczyna nie grać. O tym, że radę sobie damy, wiem. Kobiety są jak nikt na świecie wytrzymałe na ból. No i zdaje mi się, że może i przez to są bardziej okrutne, jeśli sytuacja je do tego zmusi, lub im to umożliwi - to już zależy od indywidualnego charakteru. Niby tak... ale jakoś kobieta jako okrutniczka to przesada... Były wojowniczki, były Amazonki, jest nawet Atena jako boginii wojny. Ha! nawet sama wojna jest rzeczownikiem żeńskim. No i na mój gust to już nas, drogie panie, zadowolić powinno. Wiem, że Feministki, które chcą coś zdziałać, robią dużo i walczą o nasze prawa. Wiem, że kobietom ciężko jest w świecie mężczyzn i jesteśmy niejednokrotnie dyskryminowane. Jednak jak się tak bliżej tej sprawie przyjrzeć... można wiele innych spostrzeżeń znaleźć... Mężczyźni na mój gust są coraz mniej męscy. Z drugiej strony miło to, jak tak posprzątają, zakupy zrobią i upichcą obiad, a i dziećmi zajmują się bardzo czule i delikatnie. W zasadzie trzeba by najpierw zdefiniować pojęcie męskości. No bo co to oznacza? Dla mnie jest to bardziej zespół cech charakteru niż wyglądu. Mężczyzna powinien być stanowczy, odpowiedzialny, silny psychicznie, wytrzymały, zaradny, odporny na stres, zdecydowany. Oj... dużo jeszcze bym wymieniać mogła. Ale czy nam tych cech braknie? Chyba mamy je wszystkie i niejednokrotnie bardziej nasilone niż nasi partnerzy. No wlaśnie... Spotkałam się z dyskryminowaniem kobiet przez... kobiety, z mobingiem stosowanym przez panie... Wolę mieć za szefa faceta - zawsze wolałam, ponieważ mężczyzna zdaje mi się zawsze bardziej zrównoważonym emocjonalnie. A może miałam po prostu szczęście trafiać na takie osoby, które ten mój pogląd uksztaltowaly... Ale tak mi jakoś się zdaje, że miło być kobietą... Miło być istotą kruchą i delikatną. Nie mam nic przeciwko wyręczaniu mnie w wielu pracach, podawaniu ręki przy schodach, czy otwieraniu drzwi. Lubię być kobietą i chcę być chroniona przed złem i brudem. Miło być matką i miło mieć możliwość dbania o swój dom. Miło być tym ogniwem, które wszystko podsyca i wszystko inspiruje. Kobiety są piękne i delikatne i mamy wiele praw naturalnych i wiele praw niepisanych. To nie mężczyźni są źli i nas blokują czy hamują nasze możliwości. To niestety świat stał się taki... Chcę, żebyśmy miał szanse rozwoju i dostęp do stanowisk adekwatnych do naszych umiejętności, chcę aby zarobki były gratyfikacją zgodną z naszym wykształceniem i zaangażowaniem a nie płcią, chcę, żebyśmy mogły same o sobie decydować... Ale znowu wkraczam myślami na trudną sprawę. Same decydować o sobie... Co to znaczy? Decydować o sobie, tzn. o swoim wyglądzie? O swoim swoim wyksztalceniu? Ok.  O swoim ciele? Tutaj niestety myśl odsyła mnie w kierunku dyskusji na temat aborcji, a to już sprawa, o której teraz nie chcę pisać, bo zbyt obszerna i trudna.
Mój feminizm ma dziwną formę... Chcę aby kobiety mogly być mądre, wykształcone, z pełnią praw i... aby mogły być motylami. Jak to powiedział w jednym ze swoich wierszy Marcin Świetlicki - były piękne, były kobietami. Kobiecość to piękno. Piękno związane z delikatnością, zmysłowością, estetyzmem, spokojem, natchnieniem. Chcę być kobietą!

sobota, 3 marca 2007

być z dala

    Eh... to moje samejsiedzenie w domu już mnie drażni. Mężuś czmychnął dzisiaj do pracy. Że niby pracuje... I że niby sobota jest dniem strategicznym... Kity, kity i jeszcze raz kity! Najszczęśliwsza już nas opuściła i pognała do domku. Dobrze, że dwulatek dał się utłamsić do spania to chwilkę odpocznę, ponieważ pobyt najszczęśliwszej wykorzystałam bardzo aktywnie - zakupy i obiad. W zasadzie nawet nie zakupy tylko tachanie dużego tonażu dobra wszelakiego typu marchew, jabłka itd. Czyli jak zwykle samo się wszystko zrobiło...
Zastanawiam się, ile można siedzieć samej w domu, zanim zacznie się wariować. O nie! Przepraszam! Wcale nie samej, tylko z dwuletnim chłopczykiem... Ostatnio Agata nie-magiczna, po pobycie u nas i zabawach z dwulatkiem stwierdzila, że dziecko to jednak duży regres umysłowy. Ano co robić? W zasadzie to pozostaje mi się cieszyć, że jeszcze sama do siebie nie mówię i nie kłócę się ze sobą... Ale jak to jeszcze potrwa, to kto wie? A planuję wszak do pracy wrócić. Tylko jak tak jeszcze sama posiedzę przez kilka tygodni, to może być ciekawie ;) ja mam dzieci uczyć przecież... A właściwie młodzież edukować! Może być różnie. Jednak po macierzyńskim powinno się dostawać skierowanie do sanatorium w celu odzyskania pełni władz emojonalnych...
A tak poważnie mówiąc, jestem zmęczona. Nawet trudno jest mi powiedzieć, czy większe jest zmęczenie fizyczne, czy psychiczne. Rytm dnia jest absolutnie dostosowany do rytmu dnia małego czlowieczka. A na to naklada się jeszcze zależność od pogody (a w związku z tym spacer czy zakupy zależą od np. deszczu lub jego braku). Nie pamiętam, kiedy się wyspałam... Ale to jest nawet do przejścia, przemilczenia i zaakceptowania. Męczy mnie to, że nikogo przy mnie nie ma. To, że wszystko muszę robić sama - od załatwiana rożnych spraw, robienia zakupów, poprzez sprzątanie, jedzenie, po wychowywanie dwulatka, zabawy z nim, spacery. Sama!!! Co prawda najszczęśliwsza przyjeżdża codziennie, ale po południu i na jakieś dwie godzinki. Raz czy czasem dwa razy w tygodniu droga nas odwiedzi, ale jest już zazwyczaj wieczór i niewiele mogę wtedy zdziałać. Mężuś wraca o bardzo nieludzkich porach i wtedy już nawet nie ma w czym mi pomóc.
A ja tylko chcę pospać. Potem spokojnie wypić kawę i mieć w ciągu dnia czas na przeczytanie książki... Chociaż jedną godzinkę... I chciałabym nie jeść sama z dwulatkiem obiadu... I chciałabym z kimś w ciągu dnia porozmawiać... Czy to jest naprawdę aż tak wiele? Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem nieszczęśliwa, bo to nie prawda! Jestem w gronie najszczęśliwszych i zadowolonych ze swojego życia, tylko ono tak szybko ucieka, że chcialabym, aby moi najbliżsi mogli zwolnić i wspólnie ze mną ten cud celebrować... A tu na każdym kroku gonitwa i napędzanie kolejnych trybów, które spowodują następny wyścig i następny. Dwulatek jak samo okreśłenie wskazuje, ma dwa lata. Zastanawiamy się, kiedy będzie ten właściwy moment na drugiego brzdąca. To przerażające, że trzeba zastanawiać się nad wlaściwym momentem - przecież tak naprawdę nigdy nie są spełnione wszystkie warunki, ani nie możemy przewidzieć kolejnych dwudziestu lat... A jednak się zastanawiamy. Ja mam nadzieję, że popracuję chociaż dwa czy trzy lata, zanim kolejne szczęście mnie uszczęśliwi, ale czy brzdące wtedy znajdą wspólny język? A teraz czy mogę się skazać na kolejne dwa lata siedzenia w domu i kolejne dwa lata regresu? Czy potem odnalazlanbym się w zawodzie i świecie. Każdy dzień przynosi mi bardzo dużo radości, ale również pozwala dostrzegać dzikość świata i to, jak bardzo nie jesteśmy przygotowani do bycia rodzicami w świecie, gdzie wszystko jest albo niestałe, albo labilne, albo niesprzyjające. Więc kiedy? Robimy plany, mamy marzenia. Ale czy one się kiedyś spelnią, urzeczywistnią? Czy lepiej iść na żywioł i nie zastanawiać się, nie planować, nie gdybać? Nie wiem. Czasem mam wrażenie, że czeka mnie sto lat samotności. Chcę do ludzi i do świata, ale nie chcę krzywdzić dwulatka. Nie chcę, aby kiedyś miał problemy emocjonalne. Chcę mieć go blisko siebie i chcę dać mu tak wiele, jak tylko jestem w stanie. Ale wtedy gdzie ja się plasuję? Czy ja jestem jeszcze sobą, czy żyję swoim życiem, czy mam prawo być sobą? I tutaj po raz kolejny skłaniam się ku myśli o dawnych wielopokoleniowych domach. Ale również ku myśli o wyrzuceniu całego zgiełku i cywilizacji i wszystkich udogodnień, a przez to udziwnień życia. Przypomina mi się teraz dowcip, który kiedyś słyszalam o studentce zdającej egazmin wstępny na wydział socjologii... Egzaminator pyta ją, ilu posłów jest w Sejmie - odpowiada, że nie wie. No to egzaminator zadaje pytanie, kto jest Prezydentem RP - ona nie wie. Na to zszokowany egzaminator pyta, skąd ona jest - dziewczyna na to, że z Bieszczad... Egzaminator wstaje, zapala papierosa, podchodzi do okna i zamyślony mówi: A może by tak piep...ąć to wszystko i w Bieszczady wyjechać?
Nie mam nic złego na myśli i mam nadzieję, że osoby pochodzące stamtąd nie odbiorą tego źle. Bieszczady są dla mnie właśnie czymś wolnym od złej cywilizacji, złych relacji, pozwalają się wyciszyć i odnaleźć siebie. Są symbolem oddzielenia się, zdystansowania od świata. I ten dowcip wcale mnie nie śmieszy, tylko daje bardzo dużo do myślenia...
Chyba teraz potrzebuję więcej spokoju niż zwykle. Wyraźnie potrzebuję miejsca, które pozwoli mi zregenerować siły. Tak bardzo chciałaby, żebyśmy mogli się spakować i uciec, zaszyć w jakiejś głuszy i żyć swobodnie, bez wiadomości niczym kroniki kryminalne, bez wyścigów, rywalizacji... No i przede wszystkim razem, żebyśmy nie musieli na siebie czekać i za sobą tęsknić, a tego, co się dzieje w ciągu dnia, żebyśmy nie musieli referować wieczorem, bądź opowiadać przez telefon... Zamieniłabym wszystko na drewnianą chatkę gdzieś w górach, nawet bez prądu i ciepłej wody, byle móc cieszyć się życiem i sobą, móc oglądać przyrodę i mieć czyste myśli. Być z dala od świata. Móc cieszy się każdym dniem, sobą. Malować, czytać, tworzyć coś dla siebie, pisać...

piątek, 2 marca 2007

wiosna!!! chcę wiosnę!!!

    No i już po czarnowidztwie i czarnych myślach. Zawsze jak jestem przemęczona i ktoś stara się mną kierować, są problemy. Teraz nawet nie potrafię strat ocenić... Ale chyba są niewielkie.
Wróciłam właśnie z dwulatkiem ze spaceru. Przyjemnie było bardzo. Co prawda jak już ztaszczyłam dwulatka i jego nieodłączny wózek i zaczęłam go w tenże upychać, uslyszałam podejrzane stukanie. Okazalo się, że pięknego słonka już nie ma i właśnie zaczyna lać deszczysko. No nie! Ale jak już jakieś 25 kilogramów zniosłam, to postanowiłam tak łatwo się nie poddać. Poszłam do pani Basi po zakupy i miałam nadzieję, że deszcz w tym czasie przeleci. Przeleciał a jakże, przeleciał... przeleciał a na jego miejscu pojawił się grad. No to mnie już podłamało. Grad jednak przeszedł i wyszło sloneczko, więc pomyślałam, że pogoda tak łatwo mnie nie złamie i pojechaliśmy do parku. Wiewiórki się pochowaly i dwulatek był mocno niepocieszony... Za to nakarmił do syta gołębie.
Ale miło! Już czuć wiosnę w powietrzu... W dodatku rozmawialam dzisiaj z Kasią i dowiedzialam się, że będzie mieć drugiego maluszka za jakieś pół roku. A Ksenia przyjeżdża z Amelką na weekend i może się zobaczymy. Miłe są takie wiadomości.
Oj wiosennie jakoś tak się zrobilo... I od sloneczka i od wiadomości. Aż chce się coś robić i czuję, że życie zaczyna do mnie wracać.

czwartek, 1 marca 2007

jak zawsze

    No i wczoraj skończyło się tak jak zawsze... Tzn. najpierw przydługa wizyta, przeciągająca się ze względu na sztuczne przetrzymywanie nas o pół godzinki i kolejne pół i jeszcze, potem marudny dwulatek, który był tak zmęczony, że już ledwo chodził. Wieczór zakończył się nerwówką w domu, bo jeszcze trochę do zrobienia zostało, a dwulatek marudny snuł się i nie chciał spać. Czyli norma. No i normą była nasza wymiana poglądów w związku z tą sytuacja. Czy kiedyś to się zakończy? Dlaczego zawsze ktoś chce przedłużyć coś sztucznie? Dlaczego zawsze ktoś wie coś lepiej? Już tracę cierpliwość i mam serdecznie dość wizyt, spotkań, nalegań. Ja też mam swoje problemy i zmartwienia i samopoczucie i pracę na pełen etat przy dziecku, które z kolei ma swój rozkład dnia i bywa zmęczone, a potem to odbija się na mnie. Ale nikt rano nie przyjdzie mi pomóc, więc teoretycznie rano powinnam być w pełni sił na kolejny dzień... Pełnia sił się wyczerpała dawno temu... Ale dlaczego nie zatrzymać nas jeszcze o godzinkę, w końcu to nic takiego, a ona i tak da sobie radę, bo sobie daje radę od dawna... Uff... Dosyć, dosyć, dosyć!!!