środa, 31 stycznia 2007

goła baba

    Mężuś spędził z nami dwa dni na urlopie. Oj... jak dobrze było się wysypiać i mieć w domku stałą pomoc... Oj...
    Wczoraj mogliśmy odebrać akt kobiety, który zakupiliśmy od Agaty magicznej. Moglibyśmy odebrać go wcześniej, ale Agata zadała mi pytanie, czy obraz będzie wisiał w ramie. Pytanie, jak pytanie - niby normalne. Jak ma wisieć w ramie, jeśli jej w zestawie nie oferuje, a ja pustych ram nie gromadzę w domu. No i tu się zaczęło. Ponieważ obraz miał wisiec bez ramy, Agata pomalowala brzegi, żeby był, jak to powiedziala, wykończony. Ale to wykończenie sprawiło, że znowu musial schnąć, a mnie nosiło, żeby go już zawiesić i zakończyć tym sposobem urządzanie sypialni. Agata zna mnie od... prawie ćwierć wieku, a to sprawia, że zna mnie dobrze, więc wyczuła moją desperację i obiecala wysuszyc szybko i zawiadomić o odbiorze. No i we wtorek rano wyrwała nas z pościeli wiadomością, że niby można odebrać, ale jeszcze ciut brudzi... Skoro ciut, tzn. że nie bardzo, więc uznałam, że można odebrać. Nasze ruchy nabraly szybkości. No bo spacer długi do Agaty a i po drodze mieliśmy kilka spraw zalatwić, więc wszystko trzeba było się przygotować.
Jak już szliśmy mężuś zaczął obierać azymut na dom swoich teściów. Najpierw myślałam, że to przypadek, albo przyzwyczajenie, ale jak szliśmy już obok teatru, a mężuś nawet nie pisnął o zmianie kierunku marszu, albo pomyśle skorzystania z autobusu, postanowiłam mu przypomnieć, że Agata nie mieszka juz kolo najszcześliwszej, tylko na "lnieznacznie" oddalonym od centrum osiedlu. Oczywiście tego nie pamiętał, mimo że trułam mu przez trzy miesiące głowę historiami niczym z horroru o tym, jak sprzedawała jedno, a nabywala drugie mieszkanie, potem robila remont itd. Mina nieco mu zrzedła, ale już głupio było odwołać wizytę, więc skręcił w inną ulicę i poszliśmy już we właściwym kierunku. Nawet zrobiliśmy sobie spacer przez leśniczowkę. Bylo miło, ale był mokry śnieg i zaspy i kaluże i spacer znudził się po 40 minutach, my spociliśmy się w kożuchach, a dwulatek zglodnial. O ile po leśniczówce szło się kiepsko ze względu na mokry śnieg, o tyle po chodnikach szlo się jeszcze bardziej trudno przez oblodzone i nie uprzątnięte breje... a przejście przez ulicę jest stu procentowym dramatem - koleiny i zaspy, oczywiście oblodzone. A fuj!... Mężuś w połowie drogi zaczął się zastanawiać, jak można mieszkać w centrum i przenieść się na zad..., a potem zaczeły mu przychodzić do głowy inne dylematy natury prawie egzystecjalnej. Bardzo musiał mu się ten obraz podobać, bo nawet słówkiem nie pisnął, że to mój kolejny dziki pomysł. Ale jak byliśmy juz na ostatniej prostej i widzieliśmy okna mieszkania Agaty, ale nie mieliśmy jak przejść przez jezdnię, a potem nie wiedzieliśmy, jak zejść z lodowej góry (tzn. jak po oblodzonym choniku, niczym nie posypanym, spadającym w dół pod kątem jakiś 35 stopni), wyrwało mu się, że to wszystko dla jakejś gołej baby...
Za to dzisiaj owa goła baba wisi na miejscu sloneczników i ma się świetnie. Dwulatek co chwilę biegnie i na nią patrzy. A Agata zakupila nowe płótna i właśnie zadzwoniła z pytaniem, na jakim tle mają być namalowane maki, które u niej zamówiłam.
Ale dla maków mężuś pewnie nie będzie zdolny do takich poświęceń, więc odbior dopiero, jak przyjdzie odwilż...

niedziela, 28 stycznia 2007

wibracje w murach zamknięte

    Fotel wprowadził jednak wielkie zamieszanie w nasze życie... Zupełnie jakbyśmy wnosząc go do domu wzięli jego całe dobrodziejstwo inwentarza wymagań, upodobań, potrzeb. Jak tu było dotąd spokojnie i przejrzyście!... Sypialnia w tonacji klon, jasny popiel, seledyn, biel, natomiast salon brudny róż, amarant i czerń. Pokoju dwulatka nie liczę, bo tam cała paleta się znajdzie.
Fotel z racji swej dumnej zieleni wstawiłam do sypialni, ale monstrualnie wyglądał i zaczął mnie irytować. Natomiast na noc wstawiliśmy go do salonu, co by przy piecu wysechł, a my żebyśmy przez noc nie musieli wdychać zapachu, który oscylował w tonacji kociostarobrudnej. No i okazało się nazajutrz, że on tam lepiej wygląda, wydaje się mniejszy i w dodatku doskonale łamie kolor amarantu. Mniejszy i bardziej współczesny fotel wylądowal przy piecu a na jego miejscu w kąt pod stylową lampę i przy amarantowej zasłonie stanęło owo cudo malinowe. No a potem przyjechały zamówione jakiś czas temu komody i swoim kolorem gruszy ożywily doskonale sypialnię, a calość uzupełnił poprzednik cuda, któremu nie daliśmy osiąść przy piecu i spelniać funkcji odpoczynkowo - czytelniczych.
No tak... Jest dobrze, ale znacznie bardziej meblowo. Klimt w sypialni pasuje jak ulał, ale sloneczniki powędrują do salonu, jak tylko kupimy od Agaty magicznej akt kobiety...
Oj zmieniła się wizja tego mieszkania, zmieniła. Było stylowo i secesyjnie, a teraz jest jeszcze bardziej stylowo, a secesyjnych dodatków w salonie malo, oj mało, za mało. Wszystkie zmalały jakby i są mniej rzucające się w oczy.
Mężuś boi się panicznie mojego pomysłu z szafą gdańską, a najszczęśliwsza wczoraj przyniosla nam reklamę ze stylowymi witrynami. Biedny pewnie nie wie, która ma lepszą myśl ;) Póki co leży na sofce i rozkoszuje się myślą, że poniedziałek i wtorek spędzi w domku z nami na urlopie.
    Muszę przyznać, że uwielbiam to nasze mieszkanie i bardzo dobrze się bawię urządzaniem go, przestawianiem mebli, dobieraniem dodatków. A najmilsze jest dla mnie znalezienie jakiegoś cudeńka. Wyłuskanie go ze sterty nikomu już niepotrzebnych staroci i dostosowanie go do naszych potrzeb. Odnowienie i posiadanie czegoś wspanialego - ładnego, ale posiadającego jakąś przeszłość. Jest to dla mnie jakby oswajanie murów i wzajemnie dostosowywanie siebie do nich, ale i ich do mnie, jak również uwypuklanie ich dobrych stron, zalet. Lubię otaczć się przedmiotami, które nie są skomercjalizowaną mieszanką braku stylu i wygody zrobioną z czegoś co drewnem na pewno nie jest, ani żadnym materiałem wykończeniowym, który zapisze w sobie ducha miejsca, w którym się znajdujemy. No i przede wszystkim jest to dla mnie kompromis z całą historią murów i przedmiotów oraz poprzednich pokoleń mieszkających w nich, które zostawiły tutaj swoje historie.
A mieszkając w starych budynkach czasem czuje się silne emocje poprzedników i odbiera wibacje w murach zamknięte... Może fotel musial do nas trafić i swoim cielskiem pozwolił nam zobaczyć mieszkanie innymi oczyma? Wydaje mi się, że na świecie jest cały ogrom magii, tylko nie zawsze potrafimy ją dostrzec. No i oczywiście mówiąc magia, mam na myśli cały jej aspekt ze wszystkimi jej cechami i skutkami...
No tak, a co dziwne, jeszcze nikt na naszym magicznym cudzie malinowym nie usiadł, ale każdy go podziwia...

piątek, 26 stycznia 2007

dawno

Zniewolileś
mój umysł.
Zamknąleś
go w małej
skrzynce
gdzieś
na końcu świata.
Odebrałeś
mi rozum.
Chciałeś
bym tylko
ciebie
widziała
przez te lata?

antyk za 5 zł ze wniesieniem

    Jak nie narozrabiam kilka razy w ciągu tygodnia, to znak, że jestem chora. A może źle powiedziałam... Kilka to lekka przesada, ale dwa razy to ilość przytrzymująca mnie przy życiu.
    Może tydzień temu, może ciut więcej, zobaczyłam jak Ziutek wiezie na wózku zdobyczny fotel. Fotel cudo malowane, zupełnie jak prosto z desy. Kim jest Ziutek? Ano... Tomy można na jego temat pisać... No i tak się składa, że jest naszym sąsiadem i trudni się zbieractwem wszystkiego - komuś zrobi przysługę i jakiś grat z domu zabierze, a ktoś z wypiekami na twarzy kupi to od niego. A jak nie kupi, to Ziutek zrobi przemiał i sprzeda na skupie szkła, złomu, albo na podpałkę zimą. Jednym słowem człowiek instytucja.
Ale wracając do cuda malinowego. Wiózł go z drugim sąsiadem ziutkopodobnym i obaj byli mocno zdegustowani robotą ową. Pomyślałam, że wiozą fotel komuś. a poza tym głupio mi było krzyczeć z balkonu w centrum miasta do kogoś wyglądającego jak Balcerek. Za to na drugi dzień z okna wychodzącego na podwórko zobaczyłam cudo malinowe leżące na kupie gruzu. Czyli nie ma chętnych - będzie utylizacja. Potem patrzylam jeszcze raz i kolejny. No i tek minął tydzień, może ciut więcej. Za to dzisiaj wychodząc z dwulatkiem opatulonym w wózku na spacer przyłączyłam się w bramie do tłumu dysputujących sąsiadów. Do tłumu dołączył nawet nie kto inny, jak sąsiad - przedsiębiorca. Zagadnęłam, że na drugi raz niech da mi znać, bo takiegoż fotela szukam. Okazalo się, że już mogę powiedzieć, że znalazłam, bo takowym Ziutek dysponuje i zaprezentował mebel taszcząc go do bramy. Ludzie dziwnie mnie taksowali wzrokiem, bo i sytuacja dziwna... Stwierdziłam, że biorę, tylko cenę trzeba ustalić, a mebel na pierwszy rzut oka zabytek, jak się patrzy. No i Ziutek znawca, więc targować się będzie. W myślach zaczęłam szacować, na ile mężuś przystanie i mi nie nagada, a ile mebel wart faktycznie. I wtedy uslyszałam cenę... Otoż do zapłaty tyle, co papierosy. No to mówię - sprecyzuj sąsiad cenę, bo ja nie palę, więc nie wiem. A on mi na to, że pięć zloty. No to biorę! Ale jeszcze się upewnilam, że "ze wniesieniem" będzie. Ziutek skrzyknął balcerkopodobnych i fotel poszedł na pietro pod drzwi, a ja z dwulatkiem na spacer do parku. Zawiadomiłam szybko mężusia. Fotela nie widział, ale cena przypadła mężusiowi do gustu bardzo. Do najszczęśliwszej też zadzwoniłam. Ona też taki chce.
W parku pięknie, ale dwulatek zaczął przysypiać. Co się będzie dziecko ochładzało we śnie na dworzu, więc zawrócilam w stronę domu i już w myślach fotel ustawialam.
Koło bramy balcerkopodobni się kręcili, więc i wózek wnieśli. Za to ja dochodząc do piętra osłupialam... Fotel ładny. Drewno czyste i zadbane, dębowe. Siedzenie i oparcie nie z gąbki tylko na sprężynach, obicie z zielonego aksamitu... Tylko cudo malinowe zajęło całe półpiętro... Drugie skrzydło drzwi trzeba było otwierać i dwóch chłopa ;) ledwie cudo udźwignęło. Wstawili mi do przedpokojo - zapobiegawczo poprosiłam bliżej sypialni i czmychnęli, coby szybciutko 5 zł spożytkować...
No i się zaczęło. Czyszczenie, odkurzanie i przeklinanie na siebie w myślach. Fotela ani udźwignąć, ani przesunąć...
Teraz już wreszcie stoi w sypialni koło pieca, zajmuje całe mnóstwo miejsca i prezentuje całą dostojność mebla z końca wieku XVIII... Uprzedziłam meżusia, że fotel niewiele mniejszy, niż nasza sofka. Mężuś mi na to, że fakt ceny ukoi jego niepokoje. No tak...
Podobnie było z szafą art deco również od Ziutka kupioną, którą oni wnieśli bez rozkładania na trzecie piętro wąskimi schodani kamienicy (i zrobili to za 20 zł "ze wniesieniem"), a my potem po rozlożeniu szafy, żeby ją przestawić ledwo płat drzwi byliśmy w stanie utrzymać. No i wtedy też cena koiła nerwy mężusia, a teraz szafy za nic pozbyć się nie chce i wjeżdża mi na ambicję, że to antyk. W sumie racja... A do kupienia są u Ziutka jeszcze stół i szafa z gdańskimi rzeźbieniami... Tylko pokoi nam braknie...

środa, 24 stycznia 2007

1995 r.

Nie odchodź ode mnie...
Gdy odprowadzasz mnie i odchodzisz
nie ma mnie.
Ty tego nie widzisz,
ale ja czuję
tak bardzo
i tak bardzo potrzebuję Cię
właśnie wtedy,
gdy ja muszę iść,
a Ty patrzysz i pytasz: "Więc teraz kiedy?"
Tak chciałabym żeby
świat móc zatrzymać
i żebyśmy zostali my dwoje
objęci, w półśnie...
księżyc i słów naszych roje
a cały świat niech zgaśnie...

zielony dach Opatrzności

    Wczoraj musiałam załatwić sprawę urzędową. Oj... jak ja kocham załatwiac cokolwiek w urzędzie... Zwłaszcza jeśli instytucja owa miesci się na, delikatnie mówiąc, zad... i sprawę załatwia się w ciągu 5 minut, ale trzeba się pofatygować. W dodatku fatyga musi być w wyznaczonym dniu i w wyznaczonych godzinach. Musiałam się dostać do owego do godziny 10.00. Dwulatek jak na ironię losu nie dawał sie obudzić mimo mojego nieustannego kręcenia się, a najszczęśliwsza nie mogła z nim zostać. Drań maly marudzil i marudził. Nie dziwię się, matka wyrodna (czyli ja) wytachała go wszak z cieplutkiego łóżeczka, spod cieplutkiej pierzyki... Ale co bylo robić?... Jeszcze pod drzwiami próbował mi wytłumaczyć, że on zostanie z baba, ktora tiu szybko zaraz przybędzie. Ano... załadowałam dziada w wózek i pojechalam. Mieliśmy jechać autobusem, ale niewiele więcej czasu zajęło mi zrobienie sobie spacerku. Potem istotnie 5 minut i byliśmy wolni. No tak... I postanowiłam udać się do babci-prabaci w celu wywiązania się z obowiązku bycia wnuczką i prawnukiem. Dobrnęlam do kwiaciarnii zażyczyłam sobie paprotkę. Takowych teraz jednak kwiatow nie mają, bo musieliby ogrzewać i utrzymywać temperaturę, więc mogłam nabyć ciętego badyla albo prymulkę. Nie nabyłam i wyszliśmy. Zasugerowałam jazdę autobusem, ale trzeba było czekać, a dwulatek chciał zia, więc pojechaliśmy. Bylam przekonana nawet, że dobrze idziemy i nawet wydawało mi się, że kojarzę wszystko wokół, aż znaleźliśmy się na totalnym wygwizdowie. Nie ma słów cenzuralnych w języku polskim, które opisałyby dostatecznie dobrze mój stan emocjonalny wtedy. Mialam wracać, ale zobaczyłam kościól z dachem o dziwnej barwie i doszłam do wniosku, że dwóch takich dziwact nie ma w jednym mieście, a owo cudaczne dzieło malarskie jest właśnie kolo moich dziadków. Dobrnęlismy do jakiegos osiedla domków jednorodzinnych i klucząc jeszcze dobre czterdzieści minut wyszliśmy na tereny cywilizowane, tzn. na ulicę przy której dziadki mieszkają. Jak się okazało zagalopowaliśmy się na trasę wylotową... W dodatku jak byliśmy w miejscu podobnym zupełnie do niczego i nie wiedzialam, jak mam wytłumaczyć korporacji taxi, gdzie ma po mnie przyjechać, dwulatek, który do tej pory siedział grzecznie, odwrócił się całą swoją osóbką i zażądał cyca. Ale mnie to zmotywowało do znalezienia szybko orientacji w terenie!
Będąc już w miejscu, które otarło się o cywilizację doszliśmy do kwiaciarni, w której bylo jeszcze większe nic niż w poprzedniej, ale wyłuskalam dwa fiołki alpejskie z tego badziewia. Dwa, bo jest babcia-prababcia i ciocia-prababcia. No i muszę takież same piękności na to święto dostawać.
Dzisiaj za to rozważam z namysłem wczorajszą przygodę. Oj.. jak to łatwo zgubić się we wlasnym mieście. Cieszylam się, że nie ma deszczu albo śnieżycy i wilków, bo trafiłam w okolicę, w ktorej by mnie nie zdziwilo absolutnie nic. Żywego duchq nie widziałam, a na domach nie było tabliczek z numerami domów. Rewelacja... No ale muszę przyznać, że jednak Opatrzność nad nami czuwała. Teraz dopiero mam poszerzoną wyobraźnię, co mogłoby się stać... No tak... Opatrzność i to z rażąco zielonym dachem kościoła...

sobota, 20 stycznia 2007

24.10.1996 r.

Kiedy już odczytasz wszystko z moich oczu
i kiedy odszyfrujesz każde moje słowo
będziesz zły na mnie na siebie na świat
bo zrozumiesz i ogarniesz całe moje zło.
Kiedy poznasz się już na mnie
i kiedy będziesz chciał tłumaczyć
będziesz błąkał się w niepewności
bo dojrzysz dopiero ile ja mam wad.
             Nie będę ci tłumaczyć moich oczu
             nie będę cię przepraszać za słowa.
             Ubiorę czarną sukienkę i z ulgą
             odejdę dziękując za zrozumienie.

nie mylić Agaty z Agatą

    Dopiero dzisiaj zauważyłam, że nieświadomie zrobiłam błąd, a raczej nie tyle błąd, ile wdała się w mojego bloga pewna nieścisłość. Otóż... Ze względu na mody obowiązujące, w zależności od roczników jest na świecie dużo ludzi noszących takie samo imię. Pamiętam, że w podstawówce było nas cztery Agnieszki, w liceum najpierw trzy, potem dwie, a potem ostalam się sama jedna - i było mi dobrze... Za to na studiach, jak ktoś w intytucie zawołal dziewczynę imieniem owym, odwracało się jakieś pięćdziesiąt procent przedstawicielek płci pięknej, które akurat znajdowaly się w danym miejscu i czasie. Nawet z grupy pod silnym wezwaniem naukowo-badawczym, w skład ktorej wchodziło nas siedem, cztery z nas były obdarzone na chrzcie tymże pięknym wszak imieniem. No tak... Po jakimś czasie przesytało mnie to drażnić, potem przestało mnie to śmieszyć, a później przestałam zwracać uwagę na własne imię. I dopiero dzisiaj naszła mnie reflaksja dotycząca powtarzalności imion. Wybór imienia ma ponoć znaczący wpływ na jego nosiciela i w znaczącym stopniu kreuje osobowość właściciela. Być może. Jak wybieraliśmy imię dla dwulatka, który wtedy mial zaledwie kilka centymetrow i beztrosko plywał sobie we mnie, wertowaliśmy klendarze i różne różniste księgi opisujące znaczenie owych. A jak już się zdecydowaliśmy, wszyscy zaczęli nam odradzać podając wcale nie-chwalebne cechy swoich znajomych, którzy zostali przez swoich rodziców skazani na posiadanie takiegoż imienia z całym dobrodziejstwem inwentarza cech, jakie ono niosło za sobą. Pomądrzyliśmy się, a swoje i tak wiedzieliśmy. No i teraz mamy...
Ale wracając do głównego wątku, dopiero dzisiaj zauważyłam w moim blogu ławeczkowym, tzn. w moich interpretacjach, że napisałam w nim o Agacie. Ale napisałam o Agacie, nie o Agacie! No bo jakby to powiedzieć - w moim życiu i moim świecie są dwie Agaty. Zapewne jest ich znacznie więcej, ale nie zwracam na nie uwagi, ponieważ ważne są tylko dwie. Jedna jest Agatą podstawówkową, druga instytutową. Pierwsza z nich jest osobą magiczną dosłownie i w przenośni. Zajmuje ją wszystko, co nie jest racjonalne, mierzalne, dotykalne, a jak jeszcze w dodatku jest zaawulowane i ściąga kłopoty to na pewno ją to zainteresuje. No i to ona właśnie dba o naszą energię, porządkuje aurę, sugeruje poprzestawianie mebli, ciąga mnie na medytacje, zachęca do jogi. Druga jest absolutnym jej przeciwieństwem - jeśli czegoś nie da się zbadać organoleptycznie, to tego nie ma. Empiryzm jej gaśnie jedynie przy literaturze. W tej dziedzinie jesteśmy wytrawnymi znawczyniami i lubujemy się w czytaniu, wspieramy, dostarczamy sobie kolejne woluminy, a potem krytykujemy je.
Tylko  gdzie tu zbieżność cech będących dobrodziejstwem imienia?... Oj... Muszę się nad tym jednak jeszcze raz porządnie zastanowić. Tylko proszę wobec powyższego nie mylić Agaty z Agatą...

piątek, 19 stycznia 2007

szczęśliwa

    Mężuś właśnie zadzwonił, że nasz krajowy monopolista kolejowy ma już na mazowszu ponaprawiane trakcje i dzięki temu mężuś wóci do domku o porze wmiaręludzkiej. Rano wykazał się wzmożoną nadgorliwością wychodząc znacznie wcześniej na pociąg a i tak jechał do pracy baaaaardzo okrężno trasą. Nawet juz przeklinał w trakcie swoją sumienność zamiast wziąć dzień urlopu. A jak ja przeklinałam jego nadgorliwość!!! No ale zaraz już będzie jechał do domku... Wiatr wiatrem, a ma dzisiaj wrócić! Rano oszacowałam straty na balkonie... Winobluszcz nie jest na szczęście zniszczony - tego bym nie zniosła. Za to fotele plastikowe były po drugiej stronie balkonu w konfiguracji nader ciekawej. Najbardziej jednak spodobał mi się widok cyprysa... Donica olbrzymiasta poleciała sobie gdzieś sia z balkonu z zawartością... nastu kilogramów ziemi, natomiast cyprysik zaplątany w pręty ostał się na miejsu. Zabawna roślina. Żadnej jeszcze tak nie traktowałam macoszo. Podlewałam, bo podlewalam, ale szans na przeżycie mu nie dawałam, bo wszyscy wtłukli mi w glowę, że i tak się nie przyjmie. Przyjął się i nawet huragany przetrwał. Chyba zacznę go pielęgnować - oby mu to tylko teraz nie zaszkodziło. Dwulatek nie wiedzieć czemu padł spać. Zmęczył się chyba okrutnie rozrabianiem i czekaniem na najszczęśliwszą, ktora dzisiaj się zawzięła i nie przyszła. Rodzona matka zostawila mnie na pastwę losu i dwulatka!... Tym sposobem siedzę sobie sama tak cichutko, cichutko a w tle mam wieczorynkę. Mężuś na wieść, że jego ukochane dzieciątko śpi załamał się twierdząc, że albo potem nie da się utłamsić, albo jutro zrobi nam pobudkę przed dziewiątą rano, a toż to jeszcze noc ciemna i głęboka. No zobaczymy, ale póki co szczęśliwa jestem, bo mam chwilkę

29.10.1995 r.

Chodż.
Pokażę Ci ślad po Tobie.
Ty odszedłeś,
ale po Tobie zostało wiele.
Chodź.
Zobaczysz mnie całą.
Może odgadniesz
patrząc na mnie jak w lustrzane
odbicie...

Chodź.
Pokażę Ci zamotane myśli.
zamotane Tobą,
całe skażone milością do Ciebie.
Chodź.
Zobaczysz moje serce złamane
tak bezlitośnie.
Patrząc na nie odnajdziesz
siebie.

Chodź.
Pokażę Ci wypłakane oczy.
Gdy znikałeś
wypatrzone całkiem za Tobą.
Cjodź.
Zobaczysz moje spękane usta
tak boleśnie.
Powtarzające w dzikim obłędzie
Twoje imię.

Chodź.
Pokażę Ci ślad po Tobie.
Kochany draniu
tyle po Tobie jeszcze zostało.
Chodź.
Zobaczysz całą mnie.
Może odnajdziesz
patrząc na moje zranione cialo
przeszłość...

wczorajsze szaleństwo

    Oj zaszalałam wczoraj, zaszalałam... W przypływie szczęścia, że dwulatek śpi smacznie i pewnie pośpi długo, a najszczęśliwsza już do nas jedzie, postanowilam napisać w blogu o moich przemyśleniach dotyczących mojej obecnej lektury, która zmusza mnie do intensywnej pracy wyobraźnią. Nawet zaczęłam już pisać, ale tak mi jakoś to nie pasowało. No bo pisanie o tym, co myślę w danej chwili na temat mojego świata i pisanie o tym, co mam mądrego ;) do powiedzenia na temat książki, która mnie fascynuje, albo zniesmacza, to dwa zupełnie inne pisania przecież... No i tak pomyślalam, pomyślałam i założylam bloga, ktory zawierać będzie jedynie przemyślenia dotyczące mojej lektury. Jeśli ktoś zechce tam zajrzeć, będę się bardzo cieszyła. Odnośnik w linkach.
Mężuś się przeraził na tą wiadomość. Stwierdził nawet, że nie wie, kiedy ja na to znajdę czas. No i wyszło, że ja nic nie robię tylko piszę bloga przez cały dzień. Oj dobrze by było, gdybym mogła tak pisać przez caly dzień i nic poza tym nie robić...

czwartek, 18 stycznia 2007

29.10.1995 r.

prowadzona
najpierw przez rodziców
i dziadków
za rękę
teraz
prowadzona
za rękę
przez niego
przejdę
lekko
prowadzona
przez życie

skutki uboczne braku mrozu w styczniu

    Przyszedł dzisiaj pradziadek, który ma w zwyczaju przyjść w momencie - jakby to powiedzieć... no takim ciut, ciut... No ale przyszedł i to ważne, że ma jeszcze siły i chęci. Dwulatek szaleje z radości za każdym razem, jak go widzi. A radość jest potęgowana rogalem ogromniastym przynoszonym przez dziadka. Tylko musimy zawsze coś zmieniać - godzinę utłamszenia drania, albo godzinę wyjścia na spacer czy zakupy itp. Dzisiaj akurat pertraktowałam z malm terrorystą, żeby raczył się dać rozebrać z pidźamki i już, już było blisko, jak wkroczył pradziadek. No i zapomnialabym o najważniejszym szczególe! Jak dziadek idzie do kogoś, to po prostu zdejmuje płaszcz i wchodzi, u nas jest za to cala ceremonia. Najpierw odkłada kule w miejsce, z którego dwulatek je bez problemu wyjmie do zabawy, potem rozsznuroooooooooooooooowuje długo, oj długo buty i wchodzi i siada i czeka na kawę (bez względu na porę dnia). I jak tu takiemu kochanemu dziadkowi-pradziadkowi, który pędzi mocą chęci i wytrzymałości kul do dwulatka powiedzieć, że mamy coś zaplanowane? No bo mimo doby komórek i innych sprzętów elektronicznych ułatwiających życie, istnienia których dziadek-pradziadek jest świadom, nigdy nie przyjdzie mu do glowy, że przed wyjściem z domu można zadzwonić...
No i tym sposobem dwulatek zjadł drugie śniadanie w towarzystwie dziadka, ja wypiłam drugą kawę i pogawędziliśmy i pogawędziliśmy i pogawędziliśmy i wreszcie wyszliśmy. Wszyscy troje. A to też jest wyczyn nielada... Dziadek-pradziadek, dwulatek, wózek, kule i ja. Wytachałam po schodach wózek a na ręku trzymałam dwulatka wyglupiającego się z dziadkiem-pradziadkiem, który szedł za nami i stawial mi kule na listwie płaszcza. Opatrzność nad nami czuwała widać, bo zeszliśmy cali i zdrowi z trzeciego piętra. W bramie umościłam drania dwuletniego w wózku i usłyszalam uwagę sąsiadki, że deszcz pada. "Niech to bedzie, proszę, drobny kapuśniaczek, który rozwieje się w lekkim wiaterku" sobie pomyślałam... Wyjechałam z bramy a tu zacinające deszczysko wspomagane hulającym wietrzyskiem! No nie... Pomyśłałam, że nic nie jest w stanie zatrzymać mnie i zmienić mi plany. Poinformowałam dwulatka, że do parku nie pójdziemy, bo w taki deszcz wiewióreczki siedzą w dziplach, przykryłam drania pokrowcem na wózek i pojechałam do apteki, gdzie nabyłam melisane klosterfrau... Dużo szczęśliwsza udalam się w strugach deszczu do drogerii, w której zakupy zrobiłam kierując się zmyslem węchu. Trochę pomogło. W drodze do domu spotkałam moją sąsiadkę-byłąmojąnauczytcielkę-malarkę, która uspokoiła mój niepokój matczyny mówiąc, że deszcz się na dwulatka nie leje, a powierza złapie. Złapal go nawet nie malo, bo jeszcze gadalyśmy dłuższą chwilę, a potem oprzytomniała, że na obiad braknie mi produktów i trzeba nabyć owe.
Teraz dwulatek śpi smacznie dotleniony, niezmoknięty. Ja przeczytałam po raz kolejny ulotkę i jestem rozanielona bo nawet chlupnęłam lyżeczkę specyfiku, z kontaktów unosi się zapach cudny, jak w reklamach, obiadek się pichci...
A jeszcze rano rozmawialam z Agatą :), że coś jest jakaś nieswoja i kiepski ma nastrój, nie może się na niczym skupić i wszystko ją drażni. Ja za to jej wykladalam, że są to skutki uboczne braku mrozu w styczniu. Ha! taka mądra byłam też wczoraj, kiedy polecałam Karolinie na jej rozdrażnione nerwy cudo z melisy i alkoholu... No tak.
No a teraz porozkoszuję się ciszą i spokojem. Zanim nie usnę, bo już nerwy mam nie jak postronki i pewnie przytulkam się do lulającego, kochanego, grzecznego syneczka...

środa, 17 stycznia 2007

29.10.1995 r.

Byłam inna
poprzez sny i przewidzenia,
jeszcze wtedy...
Byłam naiwna
w swojej ufności i spokoju
jak nigdy...
Bylam milością
typowo pełną i absolutną
tylko dla ciebie...
Bylam szczęśliwa
na granicy życia i niebytu
to minęło...
Bylam sobą
na granicy rozumu i szczęścia,
jeszcze bylam...
Byłam człowiekiem
cielesno - duchową istotą
a jestem cieniem...

błogie nicnierobienie

    No tak... Utłamsilam drania, porozamawiałam Z Karoliną, która właśnie gdzieś mi czmychnęła, wymieniłam myśli o życiu z Anetą i teraz popadam w stan błogiego nicnierobienia... Jak ja lubię taką ciszę i stagnację!... Obawiam się jedynie, że to będzie cisza przed burzą, a najszczęśliwsza przyjdzie dopiero za kilka godzin co by mnie wybawić i pomóc mi ciut przy najukochańszym dwulatku. Teściowa jakiś czas temu powiedziała mi, że pewnie zaczyna mu się syndrom dwulatka. No tak.. Ale syndrom dwulatka zaczął mu się zaraz po skończeniu przez niego roku i trzyma go nadal. I obawiam się, że potrzyma go do oślego wieku... Potem jeszcze tylko bunt, a potem wyprowadzi się z domu, a potem ożeni - i z głowy! No tak, ale zanim to nastąpi, on i jego syndrom mnie wykończą...
Chyba korzystając z ciszy wezmę się za czytanie. Dla odmiany przy świetle dziennym popatrzę na tekst drukowany i nie będę psula sobie oczu czytaniem przy małej lampce nocnej. Chociaż popsułam je już dostatecznie mocno ;) czytaniem w ogóle. Ok lecę do "Cienia wiatru" co by sobie polewitować w realizmie magicznym...

wtorek, 16 stycznia 2007

19.03.1998 r.

Nie bylo Ciebie
i nagle stanąłeś
przede mną
- zapewne sam
nawet nie wiesz
skąd tam się wtedy wziąłeś.

Nie było Ciebie
i nagle stałeś się
częścią mnie
- wiesz o tym
doskonale,
chociaż nie jesteś
pewny w jaki
sposób.

Nie było Ciebie
- jesteś, istniejesz,
jesteś tera
bardziej realny
niż JA.

szaleństwo meblowe

    W piątek po poludniu przyszła najszczęśliwsza babcia na świecie, co by zostać z dwulatekiem, a ja gnana wiatrem pognałam do sklepu co by wydawać pieniądze na meble. Mebel do zakupu był wybrany i zatwierdzony przez mężusia - a żebym na pewno ten kupila, w torebce mialam katalog. Pojechałam. Jak już byłam obok, zadzwoniła Agata, która znowu zlapała jakiegoś wirusa i zaczęla wypytywać, czy rozmawiałam z magikiem, ktorego mi poleciła, a z którym bylam umówiona na rozmowę w celu poprawienia aury. No chyba wirus przytępił jej zdolność percepcji poza empirycznej, skoro zadzwoniła ;), ale nie przytępił jej zdolności werbalnej. A ja nie miałam żadnego zmyslu otępiałego i tym sposobem stałam przed wejściem gadając. No bo tak ciut glupio w sklepie rozmawiać o kimś, kto jest postacią nader ciekawą i zaawulowaną i w dodatku trudni się procederem związanym np. z duchami. Stałam i gadałam, a pracownicy sklepu po 15 minutach zaczęli mi się bacznie przyglądać, co ja robię i czy to rabunek, czy tylko rozpoznanie do tegoż. Wreszcie skończyłyśmy i naładowana pozytywną energią wkroczyłam...!
Nawet wyjęlam z torby katalog... Komodę wybraną i zaakceptowaną znalazłam bez trudu, ale ponieważ klapek na oczach nie mam dojrzałam inną... No i co bylo robić? Po pomoc do mężusia, niech on podejmuje decyzję. No bo cudeńko istne, ale większe, chociaż to tylko plus, no i wyższe, korzyść jeszcze większa, ale cudeńko w kolorze gruszy. A miał byc klon... Okazalo się, że i to cudeńko z klonu być może na zamówienie, ale cena dwukrotnie wyższa wtedy będzie. No jakoś to przebolalam, a mężuś zgodził się na zmianę i zaakceptował gruszę, twierdząc, że i lepiej... A ja jak ta wścienięta między meblami latałam, co by porównac oba cudne zaiste meble. Wreszcie wybralam gruszę, zapłaciłam, wzięlam kwit i czmychnęłam szybciutko, żeby zdania nie zmienić i sprawy nie odkręcić.
Teraz czekamy aż zamówienie zrealizowane zostanie. Dziwnym trafem, jak przedtem wszystko pod kolor klonu w sypialni widziałam, tak teraz jakoś tej gruszy pełno.
    Jak wracałam do domu po dokonanym zakupie usłyszałam, że ludzie szaleją z powodu wiatru. Pan nawet jeden stwierdził, że trzy kobiety się powiesiły... No jeśli tak to rzecz straszna... Ale niech się ten wiatr szybko kończy i pogoda inna wyklaruje, bo ja mam jeszcze kupować witrynę i półkę na książki. Mężuś zaś w sobotę pojechał podpisać umowę z operatorem telewizji satelitarnej, a przyjechal bez umowy za to z drugim telewizorem. Ładnym ale koszmarnie drogim, a to już objaw kiepski u mężusia...

czwartek, 11 stycznia 2007

02.04.1998 r.

Gdy staję się Tobą
świat nie ma już dla mnie znaczenia.
Nie ma go dla mnnie,
wtedy moim światem jesteś Ty,
cały, tylko i wyłącznie Ty.
Patrzę Twoimi oczami i
nie widzę świata - widzę siebie
zatopioną w Tobie, z Tobą złączoną.
Dotykam Twoimi dlońmi
i mogę poczuć reakcje nie mojego już
ciała na Twoj dotyk,
który nie jest już Twoim dotykiem.
Gdy staję się Tobą
urzeczywistnia się moje pragnienie
bycia na pograniczu dwóch światów
          na pograniczu dwóch osób
                                 dwóch myśli
                                             uczucia.

wiatr wieje i dmucha zawierucha

    Ponieważ dwulatek musi codziennie dostać porcję świeżego (hm...) powietrza i odbyć spacerek co by nie zwariować w domu, a i mnie jest to potrzebne do normalnego funkcjonowania z nim, wybraliśmy się nawet i dzisiaj na spacer. Wiatr taki silny, że szalik raz miałam okręcony kilkakrotnie wokol szyi a raz musialam go łapać, ale dziecku się podobało. Nawet się bardzo głodny zrobił, bo skonsumowal trochę bułeczki maślanej, którą zapragnął nagle. A potem oddał mi ją na widok kajzerek. Na spacerze spotkalam swoją licealną nauczycielkę, która uspokoiła moje obawy, co to ludzie powiedzą, że jestem wyrodną matką i pozwalam jeść małemu dziecku na spacerze w taką pogodę. Jak to Ona powiedziała? A! Daj mu bułę, niech się chłopak czymś zajmie a nie tak bezwiednie patrzy na ten cudny świat. No i jak się chłopak zajął tak konsumowal i konsumowal. A na powrót do domu musiałam go namawiać dość dlugo. A tak przy okazji spaceru kpiłam sobie pięć kilogramów jabłek. szczęśliwa bylam bardzo, gdy musialam to wszystko wnieść...
Teraz najedzony dwulatek (i dotleniony więcej niż bardzo) śpi, a ja z tego dotlenienia piję druga kawę i podpieram oczy zapalkami. Karolina mi napisala, że czuje się jak przydżumiona mimo czwartej kawy. No to ze mną jest ciut lepiej. A jak jeszcze trochę podmucha i mi z luftów wentylacjnych sadzy się trochę sypnie na pokoje to nabiorę wigoru, że hej!

środa, 10 stycznia 2007

12.12.1997 r.

Jest - tak się cieszę!
Znowu jest
i znowu ma kolor
soczystego jabłka
- dojrzałego.
Jest tak bardzo czerwona,
że czuję się jak jabłko,
które pęka
od nadmiaru wlasnej
soczystości.
Czy mogę być jabłkiem?
Na pewno -
ono jest przeciez grzechem.
Ja jego naczyniem.
Pękam...
Czuję, że mogę się
rozdwoić, roztroić...
Obym zawsze mogla
PĘKAĆ
z nadmiaru soczystości
- tego grzechu, który
nie jest dla mnie
grzechem!...

nie po bożemu, a wszystko przez Agatę

    Jak to łatwo zasiać u mnie ziarenko niepewności... Oj przekonalam się o tym w zeszłym tygodniu dobitnie.
Jak się wprowadzaliśmy do tego mieszkanka, to mieliśmy wspólnie z mężusiem identyczną wizję jeśli chodzi o umeblowanie. Potem ja miałam swoje dodatkowe wizje dotyczące przystrojenia. Ale cały czas musieliśmy walczyć jak lwy ze stereotypami zakorzenionymi w naszych rodzinach, bo wedlyg nich zrobiliśmy umeblowanie kompletnie nie po bożemu. W salonie na podłogę położyliśmy białą ! wykładzinę - ledwie to wszyscy znieśli, a wstawiliśmy mały kredensik i jasnobeżową sofkę, a potem dostawiliśmy jeden!!! fotel. No i oczywiście stół, ale kwadratowy i dwa krzesła tylko. Ledwo, ledwo to zostało przełknięte, a zaraz zaczęły się nowe nasze herezje - sypialnia w największym pokoju i w dodatku z balkonem, na ścianach lustra w ramach secesyjnych, a zamiast łóżka typu wersalka z PRL wielki materac sprężynowy na podłodze. W dodatku w sypialni regaly z książkami i biurko z komputerem. W przedpokoju brak szafki na buty, a w kuchni półki na słoiki i puszki z dobrem wszelakim, a gary pod pólkami, bo ładne, malowane, kolorowe.
No to wszystko doprowadzało do apopleksji szerokie grono rodzinne. Ale najgorszym grzechem był brak łóżka i ta sofka zamiast przykładnej kanapy w komplecie z dwoma fotelami. Za to mieliśmy jaśniutki salon i nam się baaaaaaaaaardzo podobało...
Wykładzina nie została wysmarowana (podobnie jak sofa i białe ściany) przez prawiedwulatka i jakoś tak wyszło, że nasze herezje zaczęły być nawet do przyjęcia przez nestorów rodzin. No tak, ale pod koniec roku zaczęly mnie nachodzić myśli, że gdyby salon do sypialni dać, a sypialnię do salonu, to też źle by nie bylo. A i plusy nawet, bo prawiedwulatek może szybciej zacząłby spać w nocy u siebie, bo byłoby bliżej, a i my mielibyśmy sypialnię na wschód, a wedlug feng shui tak być powinno itd, itp. No i męczyłam mężusia, a on na to, że kocha nasz salon i naszą sypialnię i nie da się przekonać. No i nie dawał się przekonać. Do czasu przyjścia Agaty w zeszły czwartek. Agata spojrzała na mój projekt swoim magicznym okiem, pomachała wahadłem i stwierdziła, że będzie lepsza energia i karma i coś jeszcze. Mężuś jeszcze trochę obstawiał przy swoim, bo jak kocha to kocha, ale placz przez dwie noce prawiedwulatka jednak go przekonał, że może eneria się polepszy i w sobotę zrobiliśmy przeprowadzkę. Jest dobrze, ale inaczej. Dobrze jest, a będzie jeszcze lepiej, tylko musimy kupić komodę, regał na książki, witrynę i jedno lustro. Mężusiowi też się podoba, a na zakupy kiwa tylko głową (potakująco). Za to śpimy wszyscy troje jak niemowlęta!
A rodzina? Znowu zareagowali nie tak jak chcieliśmy. No bo salon ładny był, no bo meble trzeba dokupić, no bo sypialnia przechodnia teraz, no bo..., no bo... Ale nie po bożemu to dopiero będzie jak ustawimy wszystko według planu ;)
No tak... A wszystko przez Agatę... No i koszta też przez nią, bo muszę obrazy dokupić. I tym sposobem kolejny dzień siedzę i przeglądam aukcje z Klimtem i Muchą.
    No ale zmiany musiały zajść w tym roku, bo od dzisiaj prawiedwulatek nie jest już prawiedwulatkiem, tylko jak najbardziej dwulatkiem! Oj, oj, oj... Wieczorkiem przybiegną najszczęśliwi dziadkowie i zobaczą ogrom zmian w naszym światku mieszkalnym. Oj... oj... oj... lekko chyba nie będzie...

środa, 3 stycznia 2007

opowiadanie pierwsze, dawne, bez tytulu

Był bardzo późny wieczór. Siedziała, jak zwykle o tej porze, na wprost okna i patrzyla w ciemność. W ciemność, której na dobrą sprawę nie widziała, bo to nie o to chodziło, żeby ja widzieć - chodziło jedynie o świadomość ciemności.
Siedziała na kolorowym dywanie, który kiedyś był miękki i puszysty, a teraz byl po prostu jednym z wielu, ubitych ludzkimi stopami, dywanów. Plecami opierała się o szafkę. Byla dość niewygodna, ale ta niewygodność była częścią pewnego rytuału, który powtarzał się każdego wieczoru. Powtarzał się to za mało powiedziane - miał w sobie coś magicznego, co potrafiła znaleźć w nim i zrozumieć tylko ona. Poza tym ten powtarzający się każdej nocy rytuał był wyłącznie jej własnością. Nikt nie mial do niego dostępu, ale nawet nikt o nim nie wiedzial.
Dłonie miala bardzo mocno zaciśnięte. Tak mocno, że kostki palców robiły się sinobiałe z wysilku. Tylko ona mogła wyczuć w tych kurczowo zaciśniętych dłoniach dwie rzeczy. Jedną z nich był malutki fajansowy słonik, a drugą mala szklana kulka. To byly jej talizmany, dzięki ktorym potrafiła patrzeć odważnie na świat.Towarzyszyły jej wszędzie, gdziekolwiek by była. Do tych dwóch, właściwie banalnych przedmiotów, była tak mocno przywiązana, że przez cały dzień tęskniła za chwilą, gdy będzie mogła je dotknąć, zacisnąć mocno w dłoniach i usiąść na wprost okna, by moc biernie patrzeć.
Patrzyła w nie tak mocno i uważnie, jakby byla zahipnotyzowana. Tylko czym bardziej - oknem, czy widokiem za nim? Widokiem ciemności, ktora jest tak silna, że się rozmywa i w konsekwencji nie widać jej wcale, czy może samym oknem, którego praktycznie nie zauważala, ponieważ było czymś tak materialnym i oczywistym, że przestawała je zauważać?
Tym razem patrzyła skupiona i jakby probowała odroznić dwa rodzaje ciemności. Zupełnie tak, jakby chciała rozszczepić niebo i ciemne chmury płynące po nim. Całe to zajęcie miało w sobie coś z szukania dziury w całym, jakiejś pomyłki, nieuwagi Opatrzności, ponieważ dzień był bardzo pochmurny i mglisty, a noc dodatkowo nasiliła te zjawiska atmosferyczne. Przez cały dzień nikt nie byłby w stanie dostrzec nawet malego kawałeczka błękitnego nieba, a ona probowała dostrzec je nocą. Zupełnie jakby ciemność pozwalała jej na lepsze widzenie - ale chyba tylko ciemności.
Przymknęla oczy. Musiała to zrobić, bo od patrzenia czuła kłujący ból powiek, ich skurcz, który przypominał o jej istnieniu, ludzkiej naturze i o tym, że skoro jest czlowiekiem, to czasami musi wykonywać tak banalne i prozaiczne czynności, jak np. mruganie oczami. Patrzyła bardzo długo i dopiero teraz mogła zauważyć, jak wielkim to bylo dla niej wysiłkiem. Spod zamkniętych powiek popłynęly łzy. Były bardzo gorące. Zalały całe policzki, a w miejscu, gdzie stykały się z podbródkiem, zaczęły skapywać, upadając na jej dłonie. Na dłonie, które były białe z uścisku. Rozluźniła je i wyczuła kształty trzymanych przedmiotów. Wyczuła je jakby trochę zdziwiona, że tam jeszcze są, bo miala wrażenie, iż stały się jednym z dloniami.
Te niechiane, bo przecież tak ludzkie, paskudne łzy miały dla niej wymiar oczyszczający i przywracaly ją do świata realnego, wytrącały ją z ciemności i przywracały zmysły.
Otworzyła oczy i całkiem chłodnym i przytomnym wzrokiem spojrzala na okno i ciemność. Patrzyła w taki sposob, w jaki patrzy się furiat na skutki swojego szału, gdy już odzyska kontrolę nad sobą. Rozluźnila ręce i podniosła się z podłogi. Było to bardzo trudne i sprawiało ból, bo zastaly się w niej wszystkie mięśnie. Byla tak odrętwiala, że przestala już cokolwiek odczuwać. Powolutku doszła do okna, spojrzała na niebo i energicznie zgasiła lampkę stojącą tuż obok, pozwalając sobie stopić się z ciemnością.

24.10.1996 r.

Chcialam mieć długie wlosy
- takie jak zbuntowany anioł,
który został zrzucony
i już nigdy nie dosięgnie Zbawienia.
Chcialam być bardzo piękna
- prawie tak jak Zło,
gdy się dopiero rodzi
i kusi wszystkich swoim blaskiem.
Chciałam dać całą siebie
- zupełnie jak zwykly morderca,
który zabijając istnienie
lączy się z ofiarą w zamyśle.
          Chciałam mieć być i dać
          - myślalam, że będę dobrem,
          które kiedyś będzie musiało
          zrezygnować z siebie, by mieć być i dać.

dwie kulki

    Pradziadek śpi w pozycji siedzącejprzedtelewizorem na sofce, prawiedwulatek śpi natomiast na swoim tapczaniku, a ja mam tym sposobem chwilę dla siebie - patrz: mam chwilę na bloga.
Od 31 grudnia usiłowałam napisać coś w blogu. Ale jakoś wygląd graficzny nie pasował mi i wolałam niczego nie ruszać, coby czegoś nie popsuć. Do psucia całkiem niechcąco mam bowiem talent ogromny. Prawiedwulatek chyba to po mnie odziedziczył. Jak to mawia to mój rodzic płci męskiej - dać ci dwie kule, to jedną zgubisz, a drugą popsujesz.... Coś w tym nawet jest zgodnego z moimi możliwościami. A zatem wolalam niczego nie ruszać - jak już tyle piszę, to szkoda byłoby bloga mimochodem usunąć na przykład. Ale dziwna grafika trwała przez następny dzień i następny. Pomyślałam, że jakieś to zmiany w Onecie zachodzą, albo co. Wreszcie wczoraj postanowiłam coś z tym zrobić, ale nie dało się nic. Karolina, która akurat czytała moją twórczość doniosła mi na komunikatorze, że zmian nie ma, a i wygląd normalny. No to za telefon i do mężusia. Nawet hasło podałam! do bloga co by się zalogował i sprawę od środka zbadał. On również mi na to, że wszystko ok i żadnych dziwactw poza moimi tekstami tam nie ma. Ale na mężusia jeden sposób jest - męczyć dotąd aż mu się to znudzi i coś zrobi, żeby mieć juz święty spokój. Pomyślał, pomyślal i oświadczył, że pracować musi a ja muszę zainstalować nową wersję przeglądarki i pewnie będzie już dobrze. Link przysłał, zainstalowalam bez nerwow nawet - no bo to na jego odpowiedzialność szło i... zadziałało. Rzeczywiście dziwactw żadnych, ani prekursorskich wyglądów grafiki jakby awangardowej.
Tak się tylko zaczęłam zastanawiać, czemu to komputer tak poszalał w Sylwestra, że mozilla się zdezaktualizowała. No i się oprzytomniłam, że gdy dziadki 31-go wieczorkiem na przedimprezowego szampana do nas wpadli, prawiedwulatek spuszczony ze smyczy dorwał się do klawiatury i zaczął w nią, delikatnie mówiąc, mocno stukać delikatnymi paluszkami w finezyjny sposób. No tak... jaky to powiedzieć: dać mu dwie kulki to...

wtorek, 2 stycznia 2007

szczęśliwego 2007 r.

  Dobrnęliśmy do tego nowego... Oby dobrego dla wszystkich!!!