Urlop minął i wrósł w niepamięć wyczuwany jedynie w
przebłyskach nieświadomości. Ubiegły tydzień był istną karuzelą
obowiązków, ustaleń, przesunięć, wybuchów, ambicji, perswazji, wagi
stanowisk i pracy, pracy, pracy. Udało się. Nie, nie ustalenia... Przy
nich uśmiechałam się tylko i brałam na klatę, która w tych kwestiach chyba zaczęła nieco
bardziej kobiecą przypominać. Udało się wymóc precedencje i zwyczajnie ludzkie podejście do kilku kwestii, kiedy to pani siłą perswazji, o rozmiarze której sama do tej pory nie miałam pojęcia, przemówiła. Tak, po raz pierwszy tak stanowczo i dobitnie ku nawet swojemu zaskoczeniu. Albo odpoczynek urlopowy i dystans do świata polityki, albo zmęczenie ostatnich pięciu dni pracy ponad normę wyznaczającą zdolność zdrowego myślenia podały cynizm, uprzejmość i słodki uśmiech. Tak słodki, że aż do bólu wwiercający się w oczy rozmówców. Poniekąd zadziałała również duma i
ambicja skupiona w jednej osobie. Tym cechom tejże utarłam jednak już podczas imprezy nos pokazując, że nie miała
racji. Mądra taka się stałam nagle. Stoicyzm zaczynam wykazywać chwilami. A może
po prostu doświadczenie robi swoje, jakkolwiek by to nie brzmiało?
Najważniejsze jednak, że się udało i że jestem z siebie dumna. Jak to mówią sukces ma wielu ojców, ale porażka jedną macochę. Doszłam do wniosku, że jeśli mam płacić za porażkę, ewentualne konsekwencje biorę na siebie i dążę do sukcesu. Taka
bardzo, bardzo dumna jestem. Tą dumą, która jest wynikiem nie tylko dobrze
wykonanego obowiązku, ale i udowodnienia samej sobie, na jak wiele mnie
stać i na ile mogę sobie pozwolić, aby dać radę w warunkach mocno
niesprzyjających. Mąż mój własny osobisty również. Znał cały kontekst i
jego kulisy. Śledził uważnie wydarzenia. Śledziły je także trzy kamery i
kilkanaście aparatów. Uśmiechem do patrzących na mnie ludzi przepędziłam stres, który nie pozwalał
mi spać przez dwie noce poprzedzające. Krwisty lakier na paznokciach
dodał mi pewności, a krój sukienki upewnił, że jest dobrze.
A poza tym lekko tak mi jakoś jest. Na duszy, na sercu. W
myślach w sumie też mam plażę w tym tygodniu jako rekompensatę ostatnich
przesileń. Czytam, piszę, rozmawiam z ludźmi tak po prostu. Oglądam z
nimi zdjęcia wakacyjne - te ich i te moje. Moje są dla mnie jednak
niczym z innej galaktyki. Błogostan wokół. Nawet codzienny regularny i
kontrolowany przez różnego rodzaju inspekcje plac budowy obok mojej
ciszy z otuliną w powiatowym powoli zaczyna przypominać początki
cywilizacji. Panowie mili, których na początku przeganiałam precz i
tłumaczyłam, że tak nie powinno się poczynać z ludźmi o dobrym słuchu i
wysokich obcasach, z czasem zaczęli zaglądać mi przez okno, przychodzić na
pogaduszki, a w efekcie wprowadzili różnorodne udogodnienia dla wysokich
wspomnianych. Wczoraj zauważyłam, że ich prace drastycznie zmierzają ku końcowi końców. I jakoś tak mi się nawet smutno z tego powodu zrobiło.Z błogostanu wyrwał mnie telefon od Kasi. "Czy Piotruś chce wziąć udział w jutrzejszym turnieju" - zapytała moja przyjaciółka mając na myśli turniej dwudniowy tenisa. A ja już zamki na piasku ciszy i spokoju dwudniowych budowałam w myślach. "Jasne, że chcę! - zakrzyknął drań - Hurrra!! Wyznaczyli mnie! Super!!" Zatem... zatem łapię błogostan. Za tydzień turniej piłkarski. Za dwa tygodnie obchody patriotyczne i dwie inne imprezy ocierające się o bardziej rustykalno - ludowe emocje. Za trzy tygodnie z rozmachem ogromnym zorganizowany festyn skupiający moje dwa powiatowe i jeszcze kilka z nimi graniczących. A potem.. potem poleci samo i w ilości olbrzymiej. Wrzesień - wszystko wraca do normy. klik