piątek, 29 sierpnia 2014

Djindji - rindji...

    Urlop minął i wrósł w niepamięć wyczuwany jedynie w przebłyskach nieświadomości. Ubiegły tydzień był istną karuzelą obowiązków, ustaleń, przesunięć, wybuchów, ambicji, perswazji, wagi stanowisk i pracy, pracy, pracy. Udało się. Nie, nie ustalenia... Przy nich uśmiechałam się tylko i brałam na klatę, która w tych kwestiach chyba zaczęła nieco bardziej kobiecą przypominać. Udało się wymóc precedencje i zwyczajnie ludzkie podejście do kilku kwestii, kiedy to pani siłą perswazji, o rozmiarze której sama do tej pory nie miałam pojęcia, przemówiła. Tak, po raz pierwszy tak stanowczo i dobitnie ku nawet swojemu zaskoczeniu. Albo odpoczynek urlopowy i dystans do świata polityki, albo zmęczenie ostatnich pięciu dni pracy ponad normę wyznaczającą zdolność zdrowego myślenia podały cynizm, uprzejmość i słodki uśmiech. Tak słodki, że aż do bólu wwiercający się w oczy rozmówców. Poniekąd zadziałała również duma i ambicja skupiona w jednej osobie. Tym cechom tejże utarłam jednak już podczas imprezy nos pokazując, że nie miała racji. Mądra taka się stałam nagle. Stoicyzm zaczynam wykazywać chwilami. A może po prostu doświadczenie robi swoje, jakkolwiek by to nie brzmiało? Najważniejsze jednak, że się udało i że jestem z siebie dumna. Jak to mówią sukces ma wielu ojców, ale porażka jedną macochę. Doszłam do wniosku, że jeśli mam płacić za porażkę, ewentualne konsekwencje biorę na siebie i dążę do sukcesu. Taka bardzo, bardzo dumna jestem. Tą dumą, która jest wynikiem nie tylko dobrze wykonanego obowiązku, ale i udowodnienia samej sobie, na jak wiele mnie stać i na ile mogę sobie pozwolić, aby dać radę w warunkach mocno niesprzyjających. Mąż mój własny osobisty również. Znał cały kontekst i jego kulisy. Śledził uważnie wydarzenia. Śledziły je także trzy kamery i kilkanaście aparatów. Uśmiechem do patrzących na mnie ludzi przepędziłam stres, który nie pozwalał mi spać przez dwie noce poprzedzające. Krwisty lakier na paznokciach dodał mi pewności, a krój sukienki upewnił, że jest dobrze.
    A poza tym lekko tak mi jakoś jest. Na duszy, na sercu. W myślach w sumie też mam plażę w tym tygodniu jako rekompensatę ostatnich przesileń. Czytam, piszę, rozmawiam z ludźmi tak po prostu. Oglądam z nimi zdjęcia wakacyjne - te ich i te moje. Moje są dla mnie jednak niczym z innej galaktyki. Błogostan wokół. Nawet codzienny regularny i kontrolowany przez różnego rodzaju inspekcje plac budowy obok mojej ciszy z otuliną w powiatowym powoli zaczyna przypominać początki cywilizacji. Panowie mili, których na początku przeganiałam precz i tłumaczyłam, że tak nie powinno się poczynać z ludźmi o dobrym słuchu i wysokich obcasach, z czasem zaczęli zaglądać mi przez okno, przychodzić na pogaduszki, a w efekcie wprowadzili różnorodne udogodnienia dla wysokich wspomnianych. Wczoraj zauważyłam, że ich prace drastycznie zmierzają ku końcowi końców. I jakoś tak mi się nawet smutno z tego powodu zrobiło.
Szykują się zmiany. Niby niewielkie. Niby takie tyci-tyci. A jednak czekam na nie z całym zapasem niecierpliwości hodowanej w sobie przez lata. I kibicuję sobie, kibicuję nam. Czas się znajdzie. Ważne, że będzie coś ponad. Ale to jeszcze moja słodka tajemnica.
Dranisko ma już sprzęt i osprzęt szkolny naszykowany i gotowy do działania na polu edukacyjnym. Pewnie zabrzmi to pompatycznie, ale dziecko moje niesamowite tęskni już za szkołą i nie może się doczekać powrotu do niej. Wieczne pióro, nowo zakupione, podgrzewa ową niecierpliwość. Samodzielnie wybierał kolor i kształt. Ja pozwoliłam sobie tylko na sugestię dotyczącą linii stalówki. Przyjął moją estetykę. Oby zaraził się miłością do pióra. Ślubny i ja to rasowi pióromaci. Może i on?
Z błogostanu wyrwał mnie telefon od Kasi. "Czy Piotruś chce wziąć udział w jutrzejszym turnieju" - zapytała moja przyjaciółka mając na myśli turniej dwudniowy tenisa.  A ja już zamki na piasku ciszy i spokoju dwudniowych budowałam w myślach. "Jasne, że chcę! - zakrzyknął drań - Hurrra!! Wyznaczyli mnie! Super!!" Zatem... zatem łapię błogostan. Za tydzień turniej piłkarski. Za dwa tygodnie obchody patriotyczne i dwie inne imprezy ocierające się o bardziej rustykalno - ludowe emocje. Za trzy tygodnie z rozmachem ogromnym zorganizowany festyn skupiający moje dwa powiatowe i jeszcze kilka z nimi graniczących. A potem.. potem poleci samo i w ilości olbrzymiej. Wrzesień - wszystko wraca do normy. klik

piątek, 15 sierpnia 2014

So dance your own dance...

     Trzeci tydzień urlopu mija mi pod znakiem spotkań ze znajomymi, przyjaciółmi i rodzicami przyjaciół drania. Miło. Mija również pod znakiem lekarzy. Wczoraj poszłam do przyszpitalnej przychodni z dzieckiem na konsultację, a wyszłam niemalże z mumią. Bywa. Mięczak zakaźny to wynik basenów kilku, kilku zalewów i prawdopodobnie wymiany koszulek podczas kilku meczy w ostatnim tygodniu, czyli na obozie treningowym. Ważne, że to już za nami. Mąż mój własny i osobisty oraz najszczęśliwsza babcia na świecie zostali poinformowani, jak już byliśmy w drodze na lody. Ciut poplamione krwią spodnie naprawdę nie były niczym wzbudzającym zainteresowanie przy obu zaklejonych opatrunkami rączkach. Łopatki i prawy bok skryły opatrunki pod koszulką, więc daliśmy radę iść na duże lody. Bardzo duże. Ogromne. Po raz kolejny zostało mi udowodnione, że w trudnych wypadkach myślę szybciej i logiczniej, podejmuję decyzje racjonalnie. Pani doktor była pod wrażeniem. Po co odwlekać? Rozkmienianie dodaje bólu. Żebym to ja była taka prywatnie, gdy mam więcej czasu... ha! pobożne życzenie... Zatem: lody były. Od poniedziałku odbieram wiadomości i telefony z pracy. A mieli naruszać moją urlopową autonomię jedynie w sytuacji kataklizmu. Ponoć kataklizm nastał. Z drugiej strony mam przedsmak powrotu do pracy. Taka aklimatyzacja. Może to i dobrze? Odwiedziłam fryzjerkę Agatę. Nie obcinałam włosów. Podbarwiłam je jedynie. Coraz mniej te moje własne naturalne od tych moich naturalnych farbowanych się różnią. Przyzwyczaiłam się, a i kolor jaśnieje zgodnie z prawami natury. Śmieszne to wszystko. Wakacyjne Zakopane pozwoliło mi odetchnąć. Kochałam góry miłością absolutną. I jedyną. Aż pewnego dnia przestałam tam jeździć. Bo drań, bo mały, bo trudno będzie, bo patrzeć jedynie... Już nie patrzyliśmy. Kondycję ma, zawzięty jest bardziej niż ja sama, bakcyla złapał nieziemskiego. Mąż mój własny i osobisty patrzy na dziecko swoje i rośnie w dumę. On też góry kocha. Poniekąd geny robią swoje, ale sama wiem, że oprócz genów jest jeszcze jakaś siła sprawcza i emocjonalna indywidualizacja. Kraków dopieścił mnie szybko. A właściwie przedpieścił. Najpierw Kraków, potem Tatry. Czakram był. Pogoda była. Smaki i kolory Brackiej, Floriańska i UJ. Mój Kraków. Zabawne, że moim pozostanie na zawsze. Bawię się kolorami i odcieniami. Czarny odstawiam. A jeśli sięgam po niego to bez absolutu. Żółty zagościł razem z seledynem i koralową czerwienią. Dobrze mi i lekko tak. Tak, lekko. Na duszy. Na sercu. W myślach kłębią się jakieś plany. Żale też się tam pojawiają, ale nie determinują rzeczywistości. Przełykam coraz sprawniej to, co mnie drażni. A teraz mam chwilę dla siebie. Dłuższą chwilę, bo chłopaki rajd rowerowy urządzili sobie. Chicago (musical) za mną. Teraz Duma i uprzedzenie. Obok mnie coś Kalicińskiej i Królewska krew Sullivana. Obiad na wyciągnięcie ręki. Spokój. Uwielbiam te chwile uporządkowania między wymiarami. I tę lekką dysharmonię tych wymiarów, które nie do końca dają się ujarzmić, ponieważ ma i to swój urok. Luluś patrzy wielkimi ślepkami i merda przypominającym (jak i całość) mop ogonem, bo obiecałam mu kąpiel, a on lubi spłukiwanie szamponu i szaleństwo popraniowe na podłogach, których od kilku miesięcy nie okrywam dywanami. Te ostatnie po czyszczeniu starannie zostały zwinięte i schowane. Firany również. Jedynie drań ma w oknie coś więcej niż rolety. Pachnie ciastem ze śliwkami. Wielki arbuz rozpękł przy lekkim nacięciu nożem. Lubię lato. Uwielbiam lato. Perfumy z domieszka wanilii zakupiłam i jest mi z nimi dobrze. Jest dobrze... więc tańczę swój taniec dalej... klik