poniedziałek, 31 grudnia 2007

pętelka ostatnia

    I kolejna pętelka czasu dzisiaj. Pętelka, która podsumowania własne mimowolnie na nas wymusza. Pętelka jednak dobra, ponieważ pozwala jutro rano z czystym kontem się obudzić, bez balastów rocznych i z perspektywą nowej szansy.

Jaki był ten rok dla mnie? Trudny. Ani dobry, ani zły. Trudny i naukę dający. Otworzył mi oczy na spraw zbyt wiele i lęki własne pokonać pozwolił. To on dał siłę na walkę z czasem o najszczęśliwszą, ale i on zapach kostnicy dał poznać.
To on przeciął ostatnie nitki naiwności i sprawił, że dzieckiem ostatecznie być już przestałam. Nie boję się tego, co od nas  niezależne.
Przeciął zdecydowanie i szybko. Ale jak ciąć by nie mógł, skoro siódemka w nim była?

Był to jednak rok taki, którego każdemu bym życzyła - dał on mi bowiem świadomość i lekcję. Świadomość wartości ważnych i umiejętność wyznaczania priorytetów. A lekcja może bolesna, ale oczy otwarła skutecznie.

Rok nowy nadchodzi z czystą kartą i możliwościami. Oby był dobry dla wszystkich. I dla mnie.
Pod znakiem Szczura ósemka się toczyć będzie... Niby ostrożny, bystry i zdolny, spokojny na pozór, ale nerwowości pełen i niepokoju. Kobiety będą pociągające i miłe, mężczyźni - cierpliwi. Czyli dużo z tego wyniknąć może...
Planów nie robię - niech się dzieje samo, co się dziać ma.

Spełnienia marzeń Wam życzę!!!!
I... do zobaczenia za rok :) klik kochani

sobota, 29 grudnia 2007

Gdy mężuś z kolegami umawia się na piwo...

    ... to czym prędzej należy to piwo kazać w domu zorganizować...
Jak się okazało nie jestem jedyną żoną zmyślną i chociaż żadnej z pozostałych szczęśliwych małżonek owych ósmych cudów świata nie znam, to wszystkie jadnako wykazałyśmy się niemałym refleksem...
I tym sposobem, niechcący wszyscy panowie zeszli się wczoraj co prawda bez żon (toż to męska impreza być miała), ale w towarzystwie własnych pociech. No jak wiadomo - ślubny wróci szybciej, sprawniej i w dodatku relacja dokładna z imprezy będzie.
Miałam zatem możliwość sprawdzenia się w roli przedszkolanki... Dzieci zaskoczyły mnie ogromnie, ale panowie zaskoczyli mnie jeszcze bardziej. Po hucznym i głośnym powitaniu weszli na tematy trudne, których się trzymali. Dziwne...
Po czwartym piwie na głowę zaczęłam zanudzać towarzystwo ciepłym jedzeniem, po ósmym dziwiłam się, że nadal rozmawiają o polityce, pracy, pomiarach geodezyjnych oraz wszelkich technicznych aspektach komputera. Hm...
Po kolejnych zaczęłam się zastanawiać, czy ja po tych oparach będę trzeźwa, a oni nadal sprawiali wrażenie nietkniętych alkoholem i  prowadzili rozmowy jak na mój gust zbyt trudne do prowadzenia nawet na trzeźwo.
Natomiast gdy wybiła godzina wyznaczonego powrotu do domów, wszyscy się grzecznie podnieśli, ubrali pociechy nadwyraz sprawnie wciskając je w ubranka z niemałą ilością suwaczków, napów, rzepów i drobnych guziczków, pamiętając o nakremowaniu im policzków, podziękowali za opiekę nad owymi i wsiedli do zamówionych taksówek.
Mężuś natomiast posprzątał, pozmywał, odkurzył i wyrzucił śmieci. Zadzwonił do kolegi, który się nie zjawił, wymienił kilka istotnych uwag i obdzwonił wszystkich pozostałych z pytaniem, czy szczęśliwie dotarli do domu. Następnie pomógł mi pościelić łóżko, porozmawiał z klozetem i... usnął w przedpokoju z głową na pufie...
Zaskoczona nie byłam. Nawet uwagą dwulatka, który zapytał mnie, czy tata nie żyje...

No i pość tu męża na piwo... Zachowa się, zaskakując wszystkich i legnie w najmniej oczekiwanym i odpowiednim miejscu...
Oczywiście obiecałam uwagi dziecka nikomu nie powtórzyć. Oczywiście nikomu nie powiedziałam.

jestem...

    ... teoretycznie wypoczęta i zrelaksowana, praktycznie zmęczona, ale baaaaardzo zadowolona.
Święta minęły szybciutko, ale milo ogromnie. Udało nam się spotkać z rodziną, nawet tą dalszą. Udało się również spotkać z przyjaciółmi z daleka oraz ze znajomymi takimi z dawnych epok.
Teraz chwilę wyciszenia i wytchnienia potrzebuję... Taką, co by po tych wszystkich miłych chwilach móc odpocząć w ciszy.
Lubię Boże Narodzenie. Bardzo lubię. Jest ciepłe i rodzinne i z roku na rok bardziej emocjami przepełnione.

poniedziałek, 24 grudnia 2007

Niech wśród nocnej ciszy koldęda zabrzmi Wam, bo dzisiaj najpiękniejszy w roku wieczór.

Życzę Wam zatem z całego serca:
spełnienia wszystkich  marzeń i najpiękniejszych snów,
zdrowia, zdrowia i zdrowia.
szczęścia i radości,
spokoju i harmonii,
miłości i miłości, i jeszcze raz miłości
oraz tego wszystkiego, co w życiu każdego jest naj...

Agnieszka

piątek, 21 grudnia 2007

starzeję się...

    ... jak nic! No nie da sie tego wytłumaczyć inaczej. Tetryczeję i starzeję! Przekonałam się o tym dzisiaj dobitnie...
Wyszłam z dwulatkiem po południu na spacer, żeby chociaż  trochę powietrza złapał. Powietrze złapał, a i mróz złapał - ale nas, a nie my jego. Nosy nam zmarzły, dłonie mimo rękawiczek również. Zimno i mroźno przeraźliwie. Wzięłam w końcu dwulatka na ręce, żeby buzię w moją kurtkę wtulił, bo nosek jak pomidor, a policzki nie lepsze.
No spacer taki bardziej wyczynowy miałam znaczy... Kto się przeszedł, ten się przeszedł...
Idę, dźwigam, patrzę... a tu idą sobie tanecznym krokiem panny ze szkoły średniej. Chyba już ze średniej. Idą roześmiane, rozgadane i... rozebrane. Czapek nie uświadczysz, szalik zbędny, rękawiczki obciach. No dobra... to zdzierżę. Ale widać dziewczyny gorące, bo kurtki rozpięte, żeby brak bluzek pokazać. Bluzki nieistniejące prawie - wszak Wigilia dzisiaj była w szkołach, więc się towarzystwo zestroiło jak należy z tej okazji. Kurtki do pępka, spodnie do bioder... Plecy z zimna czerwone...
Akurat zadzwoniła najszczęśliwsza, telefon wygrzebałam, a rodzicielka własna pyta się mnie, co słychać. A tu słychać to niewiele, ale widok niezły. No to opisuję. No i jak do tych nerek gołych doszłam, to tej duuuużej pupy jednej w tych za ciasnych spodniach ściśniętych paskiem metalem nabijanym pominąć nie mogłam.
I sama już nie wiem, czy ta golizna w taki ziąb, czy te stroje na szkolny opłatek, czy te wymiary w tych rozmiarach tak mnie ujęły...
No ja wiem, że młodość ma swoje prawa. Ja to wiem, ja to rozumiem. Ja to na co dzień mam nawet...
Tylko ja dziwnie taka zrzęda zgryźliwa...  I to mnie najbardziej zaniepokoiło...

chyba nie (24.10.1996 r.)

Już chyba nie potrafię
tak po prostu patrzeć na świat
tak zwyczajnie nie myśleć
tak głupio wierzyć w nic.

Już chyba nie potrafię
nie być do końca sobą
nie rozumieć życia
nie przejść poprzez czas.

czwartek, 20 grudnia 2007

gonitwa myśli

    I się dałam w tryby gonitwy przedświątecznej wpędzić. Gotuję, piekę, sprzątam, kupuję, zakupuję, znoszę, wynoszę, wyrzucam, myję, przesadzam...
I czasu póki co na nic znaleźć nie mogę. Dom pachnie świętami. Jutro będzie przywieziona choinka. W sobotę zmienię firanki i przetrę karnisze. W niedzielę odpoczywam. A w poniedziałek od rana mam dom otwarty i na gości Wigilijnych czekam.
Zapędziłam się i zapętliłam w tym wszystkim... Ale dzięki gonitwie, którą sama sobie urządziłam nie wiadomo po co, myśli równie rozpędzone złapać w biegu mogę...
Doganiam je, łapię i porządkuję... A to już coś. Duże coś.

środa, 19 grudnia 2007

opowiem Wam bajkę...

    Taką nie-smutną, nie-wesołą. Taką, która nawet zakończenia nie posiada. Taką, którą życie pisze i czasem nam o swoim cynizmie w ten sposób przypomina.
Taką, co dłonie rozedrgać potrafi i myśli odsyła w lata dawno minione.
Taką co to się patrzy i patrzy i kawę z kubka na siebie wylewa, wcale gorąca owej na piersiach nie czując.
Taką... taką moją, co nie wiem, czy się cieszyć, czy łzom popłynąć pozwolić... Czy może strukturę skały przyjąć i trwać...

Maila dzisiaj dostałam miłego...  Od przyjaciółki dawnej bardzo... Takiej, co to się z przyjaźni wypisała sama, z krzykiem i w atmosferze trudnej dla nas obu.
I chociaż emocje sobie tłumaczyć potrafię - te swoje i te innych, to ponieść im się dałam się ogromnie...
To, co się bowiem odgrzeje, nie smakuje już tak dobrze, a słów wypowiedzianych nikt cofnąć nie umie... Ale przecież próbować warto i drugie szanse dawać, nawet jeśli się mosty za sobą spaliło...

poniedziałek, 17 grudnia 2007

kobieca inwencja twórcza

    Od soboty stale coś ustawiam, przestawiam, ustawiam, dostawiam. A ponieważ w dniu dzisiejszym ustawiłam, przestawiłam i dostawiłam już wszystko, co tylko mogłam... to wzięłam się za wieszanie i przewieszanie. Aż doszłam do punku niemalże newralgicznego. Był to bowiem moment, w którym musiałam użyć młotka. Młotka jednak znaleźć nie mogłam. Mężuś coś mi tam do telefonu sugerował, że to niby nie on w naszym domu z młotkiem często biega, więc on nie jest winny zniknięcia owego, ale i tak zaginięcie młotka zostało jemu przypisane. A tak. W sumie prawdopodobne, że wziął go i schował, chociaż powodu wymyślić nie umiem jeszcze.
Naszukałam się zatem tego żelastwa na tym drewnie i nic. Mieszkanie, które mebli wiele nie posiada i schowków nie ma, zaczęło skrywać przede mną mroczną tajemnicę zaginionego sprzętu.
No i się wzięłam i się zawzięłam. No bo tu czekają trzy gwoździe do wbicia w ścianę, a ja za jakimś tam sobie cudakiem po mieszkaniu chodzę i szukam!
Aż w końcu przyszła mi do głowy myśl. Złapałam za tłuczek i tłuczkiem gwoździe w ścianę wtłukłam.
Niczym się nie różnią od tych młotkiem wbitych...

Jak to mówią: potrzeba matką wynalazków...

PS. Młotek po całym procederze znalazł się... Jak się okazało, był na miejscu. Podły ten młotek niemiłosiernie!

niedziela, 16 grudnia 2007

sobotnie szaleństwo

    Już nie raz pisałam, że przesunięcie jednej rzeczy w moim domu powoduje kataklizm porządkowo-przemeblowaniowy. Ale brzydkie słowo mi się napisało... Ale jakoś lepszego wymyślić nie umiem.
Miałam wczoraj zaplanowane mycie okien i sprzątanie ogólne. Tak pod dowództwem najszczęśliwszej, bo ktoś musi w tym czasie dwulatka poskramiać, a dowództwo owe to ma najszczęśliwsza we krwi i tak mimowolnie z niej wychodzi. A i bezlitosne to ono jest.
Mężuś oczywiście jak co roku przed świętami musiał koniecznie w sobotę pracować. No i jakoś tak go nie zdziwiło to, że okna będą myte, że jego teściowa pomagać będzie i że ja w kiepskiej kondycji psychicznej po tym wszystkim pozostanę. A na domiar wszystkiego jedynie wczoraj mogły być przywiezione meble... Hm... ogromny biblioteczny regał na książki, masywny stół co to się rozkłada do rozmiarów trzy metry na dwa (a jednak) do kuchni, wielgachna podwójna pufa i dwa fotele.
Pewnie nie byłabym sobą, gdybym regału do pokoju sama nie wtachała i nie ustawiła na nim wszystkich książek... zastanawiające skąd ja mam tyle siły... A żeby móc zmieścić regał, trzeba było poprzedni zapełniony opróżnić i w inne miejsce upchnąć, a potem książkami zapełnić. Natomiast wcześniej musiałam biurko wysunąć...

Regały wyglądają... bibliotecznie, a ja teraz siedzę na fotelu mięciuchu i trzymam klawiaturę na kolanach. No i twierdzę, że jest mi wygodnie.
A do kuchni nie weszłam jeszcze dzisiaj, bo ona jakaś taka nie moja... Po białej kuchni zostało jedynie wspomnienie. Teraz ona jest sosnowo jakaś tam w kolorze brzoskwiniowym.

A plecy bolą mnie tak, że chyba do kuchni dzisiaj nie wejdę. Ba! nigdzie nie wejdę, bo z mięciucha nie wstanę...

piątek, 14 grudnia 2007

... jak tylko kobieta...

    ... zaplanuje sobie spotkanie z kimś, to wszystko musi się zacząć dziać w trybie przyspieszonym i niesprzyjającym... Mężuś weźmie sobie akurat dzień wolny, bo niby to się źle czuje, pokój zabaw będzie zamknięty, ciśnienie wzrośnie do granicy zabraniającej picie kawy, a samą ową dopadnie złe samopoczucie, które zaraz po przejdzie w coś bardziej grypowego i z dreszczami...

środa, 12 grudnia 2007

Tuż przed świętami biedę ludzką widać bardziej...

    ... i na każdym kroku...
Dzisiaj wybrałam się z dwulatkiem na spacer, robiąc przy okazji drobne zakupy i rekonesans w temacie prezentów. I już rozumiem doskonale, dlaczego magia świąt do mnie jeszcze nie dotarła...
Powiatowe jest szare i ponure. Brak słońca, brak śniegu, brak mrozu potęguje szarość budynków i uwidacznia brak ozdób świątecznych. Nie ma dekoracji ani na deptaku, ani na witrynach sklepowych. Nie ma na ulicach Mikołajów. Jest szaro i smutno. A smutek miasta jest spotęgowany ludzkimi indywidualnymi smutkami.
Mało kto idzie uśmiechnięty. Niewiele osób wygląda na szczęśliwych. Wiele par idzie gdzieś w milczeniu śpiesznym krokiem, albo w rytmie sprzeczki. Większość ludzi idzie szybko, z pochyloną głową i smutnym wyrazem twarzy.
Widziałam starszych ludzi kupujących na zeszyt w sklepie mięsnym. I tych w każdym wieku w kolejce do lombardu. Widziałam przy stoisku warzywno-owocowym matki tłumaczące dzieciom, że ananas to ozdoba, melon to takie coś,  a słodycze przecież Mikołaj im przyniósł... Widziałam małe dzieci wpatrujące się w zabawki na wystawie sklepu, które nie są dla nich. I te większe dzieci też widziałam. I ich oczy... One już wiedzą, że patrzeć nie ma co na te cuda.
Widziałam nawet więcej, niż byłam gotowa zobaczyć.
Szare to moje powiatowe. I smutne ogromnie. Zwłaszcza przed świętami...

trudno być kobiecą kobietą...

    ... tak od rana do nocy i w nocy i stale...
Stale wyglądać ładnie i delikatnie i uśmiechać się. Trudno tak być wrażliwą i rozemocjonowaną i mówić i mówić i mówić i o wielu sprawach udawać, że się nie wie.
Trudno tak z włosami upiętymi i szminką i perfumami na sobie i w bluzce z dekoldem tupnąć nogą i być wziętym na poważnie...
Toż kobieca kobieta ma być pachnąca i delikatna i głupiutka czasem, ale na pewno nie silna i poważna...
A gdy do tej delikatności i zapachu jednak potrafi się dodać i siłę i stanowczość i spraw ogląd pełen z interpretacją właściwą, to mimo iż wszyscy respekt czują... jest jeszcze trudniej...

wtorek, 11 grudnia 2007

o świętach, których nie czuję jeszcze

    Magii świąt nie czuję jeszcze wcale. Nie ma zimy, nie ma śniegu, nie ma mrozu, nie ma ozdób świątecznych w powiatowym. Dom mój nie pachnie jeszcze ani mydłem marsylskim, ani makowcami. Nawet suszu jeszcze nie gromadzę.
Nowe firanki czekają na zawieszenie, ale najpierw okna muszą się dać umyć. Choinka rośnie jeszcze sobie gdzieś tam.
A pamiętam magię tych świąt i ich zapachy z dzieciństwa. Pamiętam, że cały grudzień był miesiącem świątecznym. Mama z babcią piekły pierniki, makowce, kruche ciasteczka. W wannie pływały karpie, które uparcie dokarmiałam. Pamiętam zapach choiny, po którą w Wigilię rano rodzic płci męskiej jechał do znajomego leśniczego i przywoził cudo nad cuda. Zapach świerku mieszał się z zapachem ciast i przede wszystkim mandarynek. Cały dom lśnił od ozdób i dźwięczał kolędami.
A teraz? Teraz mama piecze pierniki i makowce, a resztę robi się w ostatnim tygodniu, bo wszystko jest i można dzień przed bez problemu nabyć. Choinkę mężuś przywiezie dzień wcześniej, żeby z samego rana dwulatek mógł ją stroić. Zapach mandarynek jest jednym ze stałych zapachów w naszym domu, a Wigilia chociaż u nas w domu robiona nie wymusza na mnie tremy i zwiększonego tempa działania.
Oglądałam dzisiaj z dwulatkiem ozdoby choinkowe. Aniołki, gwiazdy, bombki, łańcuchy. Oglądałam podświetlane ozdoby do okien... Ale i na to jeszcze czas.
Niechby chociaż śnieg spadł...

poniedziałek, 10 grudnia 2007

porozumieć się bez przemocy

    Zastanowił mnie ostatnio pewien artykuł. W piśmie dla udomowionych. Mówi on mianowicie o tym, że w związkach pojawia się mimowolnie przemoc. Przemoc polegająca na tym, że stale uważamy, iż nasz partner albo my sami coś musimy czy coś powinniśmy zrobić, a naszym działaniem kieruje strach lub przymus. Im więcej takich sformułowań w naszym myśleniu i postępowaniu, tym mniej uczucia i radości ze związku wynikającej. Natomiast porozumienie bez przemocy to zaspokajanie naszej potrzeby kontaktu, mówienie o swoich potrzebach i uczuciach. To umiejętność pójścia na kompromis i wyzbycia się krytyki wobec drugiej osoby.
Brzmi to... no tak, jak brzmi.
Najpierw mnie to trochę zdziwiło, bo i problemy na pierwsze spojrzenie zbyt błahe, i rady zbyt naiwne...
Jednak po głębszym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że ma to sens.
Zawsze staramy się podporządkować sobie drugą osobę, ewentualnie sami dopasowujemy się do kogoś, ulegamy, poddajemy się. Zatracamy chwile własne, tylko dla siebie i rozmywamy kontakt wzajemny. Ten werbalny zwłaszcza. Nie mówimy o swoich uczuciach i potrzebach. Czekamy, że ta druga osoba sama na trop wpadnie, albo nie mamy możliwości, aby o siebie samego zadbać.
A pójście na kompromis to niejednokrotnie poddanie się i całkowite podporządkowanie.

Na artykuł trafiłam w momencie, gdy sama potrzebowałam przerobić coś w sobie. Po raz kolejny zauważyłam, że jednak najprostsze rozwiązania są najlepsze, ale i najtrudniej je wprowadzić w życie...
--------
na podstawie artykułu z listopadowego nr Zwierciadła

niedziela, 9 grudnia 2007

mmm...

    A u mnie dzisiaj niedziela prawdziwa. I relaks. Relaks taki w objęciach Nabokova, pisma dla udomowionych i mężusia. No i oczywiście w objęciach muzyki.  A dzisiaj wzięło mnie na R.E.M. Mmmmm...
Dla Was link: KLIK A dla mnie do muzyczki właśnie mężuś robi... gin z tonikiem :)

sobota, 8 grudnia 2007

semantyka czarownicy

    Często czytam w komentarzach czy mailach do mnie, że świat tworzę ciepły i magiczny. Miłe mi są te słowa Wasze ogromnie. Wczoraj nomen omen w komentarzu Agnieszka napisała mi, że wróżką jestem prawdziwą.
No wiem... chwalę się trochę. Troszeczkę... Odrobinkę jedynie.
Sama co prawda wolę siebie czarownicą nazwać. Tak z przekory i stereotyp przełamując.
Jednak nie o semantykę tutaj chodzi. Ponieważ czy to wróżka, czy czarownica to kobieta przede wszystkim. Taka w dodatku, co to i zły dzień miewa i  sił brak czasami.
Jak choćby te z sagi Sapkowskiego. Niby piękne, niby mądre, niby wszechwładne... A jednak każda skrywa jakąś skazę i czegoś jej do spełnienia siebie brakuje.
One widzą swoją brzydotę, ale potrafią być piękne i dobre. Jeśli chcą oczywiście...
Dają się ponosić emocjom i namiętnościom. Są zwyczajne. Normalne. Przeciętne.
Tylko wiedzą więcej... I więcej rozumieją.
I miotają się same ze sobą. Nienawidzą, kochają - tak, przede wszystkim czują.
A czasem też i płaczą. I się tego nie wstydzą. Bo niby dlaczego mają się tego wstydzić, skoro namiętności je niosą a emocje poganiają?...
A i czas od zawsze jakiś taki czy to wróżkom, czy czarownicom nieprzychylny...

PS. I dlatego tak bardzo Sapkowskiego czytać lubię. Zwłaszcza gdy ta cecha świata zewnętrznego wkrada się czasem w moją codzienność.

piątek, 7 grudnia 2007

mężuś oszalał...

     Piątkowy wieczór, a mój mężuś ogląda... finały NBA... I to z roku 1998...
Bossssze!

kobieta i sprawa rozmiaru się tycząca

    Dzisiaj do dziadków-pradziadków poszliśmy. 
Po  drodze zawadziłam o sklep ze spodniami...
Bardzo po drodze nawet, bo tuż obok moich dziadków sklep ów położony...
Jak już zrobiłam w nim rozeznanie, to biegusiem do nestorów, przywitałam się, zostawiłam ciastka, dwulatka i - ku ogólnej uciesze - wróciłam do sklepu. Hm... ta ogólna radość chyba powinna mnie zastanowić...

No a w sklepie pani dość nietaktownie pyta mnie o rozmiar... Nawet bardzo nietaktownie. I to tak bez skrępowania... To ja mówię, że nie wiem, bo jeden za mały, a drugi za duży.  Ona mi na to,  że to niemożliwe. Mądrala! No to ja buch suwak od kurtki i mówię niech sobie popatrzy jak taka mądra - rozmiar 40 stanowczo za duży, ale jedynie w tym rozmiarze mam dobrą długość nogawki. Co prawda spodnie mogę zdejmować bez odpinania i z tylu mam klasyczne zwisotyłki, jeśli babcia mi ich nie przeszyje, ale rozmiary mniejsze są za krótkie.
... a ona daje mi 38 i upiera się, że będą dobre. To ja jej ponownie tłumaczę... jak chłop pewnemu zwierzęciu na rowie, a ona mnie odwdzięcza się tym samym.
No to już ponad moje siły. Biorę te spodnie, idę w stronę przymierzalni i już układam w myślach mowę, jak tylko się w nie wsadzę.
Wsadzam się w nie... zapinam... zasuwam... Widzę jeszcze trochę luzu w biodrach... i...  no i za długie nogawki też widzę!

No i mowy nie walnęłam. Kupiłam za to dwie pary spodni... 

... a jak jakiś czas temu mężuś coś wspomniał, że ja zmalałam, to usłyszał, co ja na ten temat myślę... Nawet bardzo wyraźnie usłyszał... No i muszę chyba to odwołać dzisiaj...

PS. Ja wiem, że macierzyństwo absorbuje i rozum zniekształca... ale, że wzrost zmniejsza nie przypuszczałam...

czwartek, 6 grudnia 2007

coś o Mikołaju magicznej

    Magiczna była dzisiaj u mnie. No po prostu musiała przyjść dzisiaj, bo jak powiedziała dwulatkowi, Mikołaj zostawił jej pod poduszką w nocy prezent dla dwulatka...
Mikołaj taki całkiem kumaty, bo z prezentem trafił. Tylko dlaczego trafił najpierw do magicznej? Tego ciocia Agata już jakoś wytłumaczyć nie umiała...
No i ten Mikołaj zapewne natchnął nas na rozmowy więcej niż kobiece. Hm... zdaje mi się, że obie lubimy bardzo tego Mikołaja :)

środa, 5 grudnia 2007

dzieci z syndromem

    Dwulatek rośnie i rośnie i niedługo trzylatkiem się stanie.
A z dwulatkiem rośnie również i jego syndrom dwulatka. Syndrom dojrzewa, w syndrom trzylatka się zmieniając i adekwatnie do własnego rozwoju, nowe wymogi nam stawia.
Każdego dnia syndrom udowadnia, że to jednak przyszły trzylatek ma rację, a nie my. Zawsze ma rację. We wszystkim ma rację...
A my to jedynie taki dodatek pełnoletni i serwis cateringowo-porządkowy.

O ile syndrom dwulatka jeżył mi włos na głowie, o tyle syndrom trzylatka każe mi ręce w geście rezygnacji spuszczać...
Dwulatek chce coś, a syndrom dojrzalszy mu podpowiada, że chcieć znaczy móc. Dwulatek może coś, syndrom natomiast zachęca do chęci większej. Dwulatek potrafi, syndrom jednak zaczyna do czynu zniechęcać.
Syndrom podpowiada ponadto, że mycie głowy jest formą tortur, zabawki można bezkarnie niszczyć, a propozycja zjedzenia natki pietruszki jest nietaktem ze strony rodzicielki.
Przykłady można by tak mnożyć w nieskończoność, ponieważ syndrom jest bardzo pomysłowy, a każda próba uciszenia go wiąże się z buntem dwulatka...
No i wtedy dajemy sąsiadom obraz skali głosu naszego dziecka.

Pocieszam się naiwnie faktem, że jest to syndrom dotykający większość dwulatków i że niestety u większości z nich faktycznie ewaluuje w syndrom dojrzalszy (chociaż z nazwy jedynie).
Zauważyłam również pewną tendencję rodziców owych maluchów z syndromem.
Przede wszystkim dzielić się należy ze sobą swoimi problemami i spostrzeżeniami. Nie po to jednak, żeby swój niepokój zwerbalizować. Nie, nie... To nie o to chodzi. To chodzi jedynie o to, aby się uspokoić, że inni mają tak samo przechlapane. Spędzamy zatem czasami miłe chwile w gronie znajomych rodziców, jednakowo ignorując syndromy swoich pociech bawiących się razem i niezwracając uwagi na reakcje nasze, jeśli takie się pojawią...

A ja prywatnie i po cichu pocieszam się również myślą, że jak już syndrom trzylatka przeminie, to czeka nas już tylko jego ośli wiek połączony z problemami dojrzewania i bunt młodego mężczyzny. A potem to już będzie z górki - pójdzie na studia, pozna jakąś pannę  i wyprowadzi się z domu. Uff... tylko akcję marketingową trzeba wymyślić niezłą... aby się ona za wcześnie nie rozmyśliła...

wtorek, 4 grudnia 2007

jak przeżyć dzień bez Internetu?

    Niby się da... Mężuś co prawda złośliwie twierdził, że snuję się po domu jak informatyk  któremu światło wyłączyli. Taki w dodatku, co to kijem od komputera odganiać trzeba.
No ale jak tu się nie snuć? Chcę włączyć radio, włączam i dopiero po chwili zauważam, że ono przez internet. Chcę sprawdzić coś - nie mogę, bo nie działa. Muszę wysłać pismo, nie da się. Przed wyjściem z domu sprawdzam temperaturę i...ups... toż termometru za oknem nie mam, bo i po co? Nawet film w telewizji niewiadomy, bo programu od dawna nie kupujemy...

Ale za to jaka doba długa i ile bodźców zewnętrznych!!! I niby ciszej, niby spokojniej...


A ja naprawdę nie siedzę ciągiem przy komputerze przez całą dobę. Nawet przez doby połowę... Jestem w większości przy nim z doskoku. W sumie może trzy godziny dziennie. Nie więcej.
Wiem, jak świat wygląda, znam kolory i smaki. Mam znajomych namacalnych i potrafię z nimi rozmawiać.
A jednak...
A jednak to chyba uzależnienie. I pewność, że po drugiej stronie jest ktoś, kto po prostu jest. I jest coś. A raczej wszystko, co może mi być w danej chwili potrzebne.
I powiem szczerze... to nieprawda, że ja w każdej chwili, jak tylko będę chciała, mogę to okno zamknąć...

odpoczęłam?

    Jestem. Dzisiaj co prawda jeszcze niepozbierana do końca i taka zbyt rozleniwiona, ale jestem. Głowę mam nabitą myślami ponownie. I emocji u mnie równie wiele... I kolejnych znaków zapytania.
A tak właściwie to te dni dopiero pozwoliły usłyszeć tłumiony do tej pory głos rozsądku. Usłyszałam, rozważyłam, jestem świadoma... Niestety...

Odpoczęłam? Chyba odpoczęłam. Najbardziej jednak odpoczęły moje oczy.

poniedziałek, 3 grudnia 2007

w przelocie...

    ... dopadłam internet i... No i efekty sami widzicie.
Jakoś tak te zmiany we mnie rzutują na wszystko, co mnie dotyczy...
Może to dobrze. Może nie. Nie wiem jeszcze. Jednak nie jestem w stanie tego zatrzymać, więc póki co daję się im nieść.