wtorek, 21 października 2014

autyzm, czyli zimno mi

- Bo trzeba, proszę pani, mieć autyzm, żeby rozumieć Mickiewicza i Słowackiego - oświadczył mi ostatnio tata jednej z uczennic. I w ten oto sposób wyjaśniło mi się wiele, a przede wszystkim to, że oto ja od wielu lat i to zupełnie nieświadomie hoduję swój własny, totalnie prywatny autyzm. Co gorsza, ów pan, przywożąc do mnie na korepetycje swoje dziecko, doprowadza do stopniowej autyzmizacji własnej córki. I jest tego równie nieświadomy... Czwarty tydzień zwolnienia trwa. Jednak w następny poniedziałek zdecydowanie wracam do pracy. To już ten moment. Nawet zauważalnie dla mnie samej stęskniłam się za tym chaosem. Nabrałam odwagi do wielu kwestii. Ostatnie tygodnie to miliony godzin przegadanych z mężem moim własnym i osobistym, które sprawiły, że stoję mocno na obcasach. Obcasy wdziałam bowiem już. Tak! Pewnie, świadomie i z pełną premedytacją. Dzisiaj miałam jechać do szpitala na badania, ale pojadę jutro. Bo tak. Nie chcę w brzydką pogodę tam jechać. Budynek stary, szary i smutny, więc brak słońca wokół to jakby dodatkowo brak nadziei, a ja wzbudziłam jej w sobie bardzo dużo. Storczyki wypuściły liczne pędy z pączkami. Choja oszalała i w całym swoim szaleństwie zapętliła zegar i półkę z książkami praktycznie z dnia na dzień. Dranisko jest obserwowane przez łowców talentów, co z jednej strony nas śmieszy, z drugiej przeraża. A on sam twierdzi, że już za kilka lat przeprowadzi się do Portugalii. Niech będzie i tak. Teściowie moi drodzy wyczuwalnie mają do mnie żal, że stanęłam dzielnie, że stanęłam na obcasach, że makijaż, perfumy i ubiór zamknęły pewne drzwi i tematy, otworzyły okna i wywietrzyły nasze codzienne tuiteraz. Czy powinnam być Rejtanem? Czy ślubny ten rejtanizm powinien we mnie pielęgnować? Zadzwoniła do mnie wczoraj szefowa. Tydzień temu pochowała ojca. Zadzwoniła, żeby, jak sama powiedziała, usłyszeć racjonalizm w czystej postaci bez roztkliwiania się nad rzeczywistością. Twardnieję aż do tego stopnia? Jednak gdybym nie umiała traktować życia w taki sposób, dzięki doświadczeniom organoleptycznie odbieranym przez ostatnie dwa lata, wylądowałabym w wariatkowie. Dlaczego zatem ocenia mnie ktoś, kto nie przeżył nawet ćwierci tego, co ja musiałam udźwignąć? Zawężam krąg ludzi pomocnych i ludzi bliskich mentalnie. Nie potrzebuję tkliwości, potrzebuję zrozumienia i mądrego wsparcia. Płacz z kimś nie jest pomocą, jest ciągnięciem w rozpacz jeszcze większą tej osoby. Przeczytałam tysiące stron w ostatnich dniach. Intuicyjnie wybierałam takie tytuły, które znacząco odbiegały od wyimaginowanych opowieści banalnej treści. Filozofia to jednak potęga. Wypisywałam, co jest dla mnie najważniejsze w życiu. Lista zmieniała się, ewaluowała, ustalała się kolejność tego, co jest sensem mojego życia i przede wszystkim, kto ten sens podtrzymuje. Ale wracając do autyzmu i wieku XIX... jesteśmy z Martą na etapie Dziadów cz. III, Pana Tadeusza oraz Kordiana. Jak również oczywiście wszelkich nawiązań i kontekstów tychże. Z przyjemnością przeczytałam te pozycje raz jeszcze. Wiele nowych spostrzeżeń zanotowałam na marginesie. Albo się starzeję, albo staję się mądrzejsza, co chyba jest równoznaczne.
- Co czytasz? - zapytał tata Krzysia na basenie w piątek, kiedy to ja zerkałam kątem oka na postępy dziecka, aby po zajęciach, skądinąd szkolnych, w ramach dodatkowej godziny i trzeciej lekcji wf-u, jak najszybciej przerzucić go w pełni wysuszonego na trening piłkarski, a tata Krzysia zerkał z niepokojem na tekst ewidentnie ułożony w formę dramatu i to pisanego wierszem. Jego mina jednoznacznie zdradzała przerażenie. Romantycy postrachem dla mas? A ja również i dzięki nim zrozumiałam, że nie warto gonić za imaginacją i poddawać się negatywnym uczuciom. Marznę. Dziwne uczucie. Marznę strasznie, a przecież zawsze biegałam przy temperaturze nawet takiej sięgającej do 10 stopni poniżej zera w zwykłych pantofelkach. Teraz ochoczo wdziewam rękawiczki, kozaki (ale tylko uzbrojone w obcas), chusty, płaszczyki. Ostatnio nabyłam ubrania mniejsze o dwa rozmiary. Bo musiałam. Również dziwne uczucie. Wczoraj dranisko miał ważny mecz. Termos z gorącą herbatą był moją deską ratunku, a widok porozbieranych i spoconych pomimo temperatury dzieci, biegających szybko, zdecydowanie i grających z ogromnym zacięciem, podczas gdy nasze emocje sięgały zenitu co prawda, ale z ust wydobywała się para, utwierdzał mnie w tym, że dobrze zrobiłam, biorąc do picia wrzątek. W piątek miał testy sprawnościowe. Nie jest źle. Dwa tygodnie temu zdobył srebrny medal na zawodach lekkoatletycznych. Miłe uczucie widzieć dziecko na podium. Przyzwyczaił nas jednak do tego, że go indywidualnie lub w grupie widzimy w aurze zwycięstwa lub nagrody. Dobrze jest mieć cel w życiu. Wszyscy troje mamy swoje cele własne i swoje cele wspólne. Zaczęliśmy odliczanie? Nie... zaczęliśmy realizację. klik
PS. Wczoraj sączyłam ulubione z wodą mineralną.

testy

zawody








piątek, 3 października 2014

hormonalnie z tendencją spadkową

    Pani wyhamowała z piskiem opon niemalże wpadając na jedną ze ścian łazienki własnej tuż przed piątą rano drugiego września. Ładny był wtedy poranek. Ciepło. Do wanny spływała gorąca woda, obok stał żel o zapachu orientalnym, w którym rozpoznaję jedynie nutę sandałową, barwna wąska sukienusia letnia i wysokachne obcasy czekały, aż założę je tuż po kąpieli, makijażu, ułożeniu włosów i wypiciu kawy z mlekiem... A ja wpatrywałam się w dwa okienka testu ciążowego i wyraźnie miałam problem z czytaniem i zrozumieniem instrukcji interpretacji. Przeważył rozsądek, że mija czas, a woda za chwilę zaleje sąsiadów. Zdziwienie moje sięgnęło apogeum, bo tak nagle i po prostu, bez ostrzeżenia i tamtamów? Niby i mąż mój własny i osobisty również od dawna w bociany nie wierzy, ale był równie zdziwiony. Radość w podtekście i pod podszewką, bo w pracy, bo przecież nie powiem teraz, bo najpierw sami musimy się nacieszyć, bo do lekarza, bo super i szkoda, że tak po cichu, ale jednak. Wyhamowała pani. Czas najwyższy. Czas najlepszy. Wszystko poukładane, takie w sam raz. Kwietniowa dzidzia - jak orzekł lekarz - postawiła nasz świat na głowie. W natłoku obowiązków i wszystkiego, co ważne w pracy, nie zauważyłam, że miałam zachciewajki, lekkie mdłości i straszliwy jadłowstręt. Do dziś sama w to nie mogę uwierzyć, że tak cichutko się pojawiło, zagnieździło i rosło. Najszczęśliwsza babcia na świecie i teściowie moi drodzy oszaleli. Drań nie mógł się nacieszyć, a każdego dnia mój brzuch słyszał, że starszy brat go kocha. W pracy powiedziałam po dwóch tygodniach. Brak kawy, yerby mate i pokrzywy, mniejsze tempo i sińce pod oczami nie umknęły uwadze góry. Świat stanął na głowie i w pracy. Nie mogliśmy wybrać imion. Nie miałam odruchu oglądania ubranek. Superhiper lekarz sława w mieście obok najpierw pochwalił wyniki. Potem musieliśmy powtórzyć USG. I coś nagle jakoś tak zaczęło mnie niepokoić. Jakaś nuta w jego głosie. Jakieś większe skupienie na wynikach. Jakieś moje wewnętrzne niedoczucie... Tak... szósty zmysł mam rozwinięty bardziej. Wiedziałam, zanim się dowiedzieliśmy.
    W ten poniedziałek miło było wrócić do domu i własnego łóżka, bo szpitalne dodawało bólu. Psychicznego. Fizyczny pojawił się dopiero we wtorek. Dobrze, że szybkie decyzje, kilka osób wokół i narkoza nie pozwoliły mi zebrać dostatecznie sprawnie myśli. Teraz nieco potłuczone i pogniecione wracają, ale już umiem sobie wszystko wytłumaczyć. Pierwsze co zrobiłam, to z nienawiścią wyrzuciłam leki na alergię. Siedem tygodni w nieświadomości z antybiotykiem to za dużo dla takiej komóreczki.
Dopiero dzisiaj zebrałam się na rozmowę z mamą. Teściowa uparła się przyjść do mnie w środę. Przyszła. Musiała mnie zobaczyć. Wydaje mi się wszak, że wyglądam zwyczajnie. Normalnie nawet. Tak po prostu. Wyszłam dzisiaj z domu. Nawet poszłam po drania na basen. Musiałam wyjść. Obiecałam kroczek po kroczku i z telefonem. Lubię patrzeć, jak on pływa kraulem. Chichrał się ścigając z kolegą. Potem skakał do wody. Beztrosko. Tej beztroski mi brakowało. Lubię na nią patrzeć. I kiedy właśnie byłam na najlepszej drodze w utrzymaniu w ryzach pozytywu myśli, doszła do mnie mama dziewczynki z klasy drania z wózeczkiem i niemowlakiem w środku. Przełknęłam. W szpitalu miałam obok sale noworodkowe. Uśmiechnęła się i ciepło zapytała, ile tygodni ma dzidziuś w brzuszku. Dranisko w szkole swoją radość wylało, że będzie bratem. Smutkiem już się nie podzielił. Nie dziwi mnie to. Wcale nie żałuję tego jej pytania. Było pełne ciepła i dobrych intencji. Jakoś tak chyba potrzebowałam zacząć mówić, co się stało, komuś obcemu, prawie przypadkowemu. Mamy zawiadamiał mąż mój własny i osobisty. Draniowi wytłumaczyłam sama, przed szpitalem, ale tak po dziecinnemu. Z nikim innym nie chciałam i nie mogłam rozmawiać. I dzisiaj tak nagle musiałam odpowiedzieć. I dobrze. Jestem jej wdzięczna. Siadła obok westchnęła i stwierdziła, że coś się na tym świecie pokręciło z ciążami i... pokazała mi swoje maleństwo ze łzami w oczach. Śliczna, malutka myszka z zespołem downa. Dowiedziała się po porodzie. Po raz pierwszy w życiu zrozumiałam, że nasze problemy są niczym przy problemach innych.
    Świat okręcam wokół własnej osi. Powolutku. Przede mną jeszcze na pewno dwa tygodnie zwolnienia. Czytam. Dużo czytam. Programuję psychikę na pozytywy. Jestem wdzięczna za drania. Jestem wdzięczna za to, że mam zdrową macicę, w której może zagnieździć się kolejne maleństwo, kiedy przyjdzie jego czas. Jestem wdzięczna za to, że własny osobisty pomógł mi przetrwać ten czas i przyjął na klatę mój brak zainteresowania jego uczuciami. Jestem wdzięczna mamom, że swój ból postawiły niżej i pozwoliły mi cierpieć w milczeniu. Jestem wdzięczna za to, że mogę wierzyć, że wszystko ułoży się tak, jak tego pragniemy. I wbrew pozorom jestem wdzięczna losowi, że pozwolił nam zauważyć, czego nam w życiu brakuje i na czym powinniśmy się teraz skupić.
Wróciłam do słuchania radiowej dwójki. Brak polityki działa na mnie kojąco. Z pracy dzwonili tylko zapytać o stan zdrowia. Kupiłam sobie dzisiaj króciutką spódniczkę wełnianą. Wyrzuciłam wrzosy stojące na balkonie. Storczyki zaczęły wypuszczać nowe pędy. Piszę o tym, bo to mój blog i moja autoterapia. Solilokwium zapisane hasłowo, aby nie zapomnieć o tym, co istotne.
Jutro Marta przychodzi na korepetycje. Dzisiaj ugotowałam barszcz ukraiński. Ćmi mnie jeszcze ból głowy. Ból brzucha rwie. Już nie jest mi przejmująco zimno. Tak, to zimno było najgorsze. Jutro będę smażyć placki ziemniaczane. Upiekę szarlotkę. Piłam już kawę z mlekiem. Pożyczyłam dzisiaj "Rozmowę w Katedrze", "Pra. O rodzinie Iwaszkiewiczów" pochłonęłam prawie na raz. Na półce obok położyłam opowieść Stone'a o Darwinie. Skusiłam się na "Max Factor. Człowiek, który dał kobiecie nową twarz". Mąż mój własny i osobisty za dwa tygodnie jedzie służbowo do Krakowa. Pozdrowi mój czakram. Odpuszczę tym razem. Oglądam zdjęcia z wakacji. To też mi dobrze robi. Nadal nie chcę rozmawiać. Zatraciłam zdolność konwersacji. Na ludzi mogę jeszcze tylko patrzeć. Ale już mogę patrzeć. Oglądam, słucham, czytam. Będzie dobrze. Jest dobrze.  klik