wtorek, 17 grudnia 2013

głównie o podkładce

    Za oknem zielone choiny i absurdalnie ciemne dachy niskich domków sięgających wieku XIX. Zespół budynków Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek, który swoim ciepłym kremowym kolorem współgra ze śniedzią dachu, panoszy się wśród owych choin. Tak, to mój widok spoza lekko opuszczonych rolet. Na przepastnym biurku artystyczny nieład. Jak pracuję, nie potrafię inaczej. Gdzieś w tłumie na podkładce pod wrzosowy kubek z kawą "Trzy okresy życia kobiety", znane również jako "Matka i Dziecko" Gustava Klimta. Jego pierwszy obraz olejny. Uwielbiam Klimta. Patrzę w chwilach zadumy na tę podkładkę. W niedzielę drań doszedł do półfinału w ogólnopolskim turnieju tenisa. Dziką radość sprawiało mi patrzenie na to dziecko, ale nie mam pojęcia, ile dokładnie ubyło mnie z wagi dzięki stresowi, kiedy obserwowałam, jak on walczy. Bo on walczył. To nie była gra między zawodnikami 8 - 10 lat. To były pojedynki z uderzeniami o sile godnej osób dorosłych, a wymiany były tak zaciekłe, że aż szokowały. Przegrał. Załamał się. Nie dał rady poprzez łzy odbijać celnie w meczu o III miejsce. Prowadził w gemach 3:0. Przegrał w tie-breaker. Szkoda. Szkoda. Po raz pierwszy negatywny wpływ stresu doświadczył organoleptycznie. Wie, że tego błędu już nie powtórzy, że trzeba z chłodną głową podchodzić do walki. Nie mogę pojąć, że za tydzień Wigilia. Najszczęśliwsza babcia na świecie zaskakuje mnie kolejnymi informacjami o suszu, grzybach, piernikach, przyprawie, zalewie, bombkach, a ja ze zdumienia otwieram szeroko oczy i staram się wdychać te zapachy sugerując, że nie mogę jej w tej chwili odpowiedzieć, czy zrobimy śledzie w śmietanie w poniedziałek, czy już we wtorek rano. Zła rozłącza się i za chwilę niczym skowronek dzwoni z pytaniem, czy makowce takie czy siakie, czy schab ze śliwką czy bez. W pracy dekorują salę konferencyjną, choinka od tygodnia stoi przy schodach majestatyczna i złoto - czerwona. Szaleństwo. I to wcale nie białe. Jutro mecz piłkarski tatusiów z grupy A z tatusiami z grupy B. Mam sędziować. Dobrze, że wiem, jak bramka wygląda. Nie potrafię biernie odpoczywać. Czytam, biegam, podziwiam, słucham. Na Sylwestra ubiorę białą sukienusię z baskinką i nieprzyzwoicie wysokie szpilki. Sterta papierzysk i "Życie erotyczne Księcia Józefa" spoglądają na mnie z niedowierzaniem, że przestałam skupiać na nich swoją uwagę. Cóż... złośliwość przedmiotów martwych, które żyją swoim życiem, każe mi wrócić papierologii produkowanej na jednym z bardziej abstrakcyjnych poziomów matrixa.




niedziela, 17 listopada 2013

res source(s), czyli wieloznaczność

    Wczorajszy wieczór upłynął pod znakiem tortu, szampana, monodramu z "Kupca weneckiego" i sztuki na podstawie "Wybryku" S.I. Witkiewicza. Ogólnie był to zwariowany wieczór. Zwariowany tym bardziej, że w sztuce drań podziwiał swojego kolegę z klasy. Śmiał się, klaskał, chichrał i ekscytował. Według niego zachowanie sceniczne było wcale nie przerysowane, a rzecz normalna. Zabawne... chłopcy podziwiają się w pewnym gronie wzajemnie. A my, jako rodzice owego grona, wspieramy ten wzajemny podziw. Podziw, szacunek, pasje. Indywidualizm. Każdemu bowiem coś los przeznaczył, więc każdy potrafi coś. Ale do sedna... Igor vel mały Staś syn Witkiewicza najpierw zgodnie ze scenariuszem narozrabiał na scenie, a potem nie mógł doczekać się braw publiczności, aby po tym, co mu było należne, bez absolutnie najmniejszej refleksji, że bez pozostałych dwunastu aktorów zdziałałby nic, niczym cesarz, który dostał, co cesarskie poprowadził swoich ośmioletnich kolegów totalnie niezdziwionych sceną, sztuką, której nie zrozumieli należycie, a może przez to właściwie, publicznością, rocznicą istnienia teatru, ogromem przybyłych osób, reporterów i kamer, do sali z tortem i szampanem marki igristnoje, obok którego stało sławetne wśród nieletnich ośmioletnich piccolo. Tak... i to o to piccolo właśnie chodziło. Nieważne nawet było to, że ze ścian, a raczej umieszczonych na nich fotografii, spoglądały na przyszłość naszego kraju te majestatyczne i te nieco mniej poważne miny twórców naszej kultury, filmu, teatru. Piccolo było sensem ich jestestwa w chwili obecnej, a pączki z różą dopełniły pełni szczęścia dużo bardziej niż tort. Prawdę mówiąc upaciani wcale nie wyglądali na przyszłość dobrze rokującą, ale wszak duch Witkacego nad całością unosił się niepodzielnie ignorując Szekspira, więc kto wie? Idąc tym tropem, nasza przyszłość maluje się energicznie, absurdalnie, w totalnym rozpędzie i z kupą śmiechu. I mam nadzieję, że bez nacisku na słowo przedostatnie.
    Nie. Mylicie się. Wieczór ulubionym się nie zakończył. Ulubione na razie nietykane stoi w szafce kuchennej i czeka nie na Godota co prawda, ale na coś zapewne. Za to płaszczyk z jedwabną przydał się w stu procentach. I nawet nie zmarzłam pomimo oryginalnie do rozmiaru dopasowanych rękawów wskazujących prozaicznie na konieczność oszczędności materiału, skoro zużyto go zbyt wiele na pasek. Mąż mój własny i osobisty garnituru nie wdział, ale pasował bardziej, niż owi, nieliczni co prawda, dziwacy w białych koszulach, krawatach i garniturach właśnie. No cóż. On generalnie pasuje.
A spacerowy krok po kocich łbach powiatowego śródmieścia, odbijający głuchym echem od kamienic drastycznie proszących o renowację, dawał jednoznacznie do zrozumienia, że wokół zapanowało zimno. Takie, jakie lubię. Zimno wybielające obrzeża trylinek, kostki, krawężników z granitu. Latarnie dają wtedy bardziej przenikliwe światło, a podświetlenia budynków odbijają pozornie niewidoczną feerię, hydranty zaś tworzą od ich wpływem cienie i półcienie. Ale te półcienie to już inna bajka... klik

piątek, 15 listopada 2013

You say you love, say you love me... breathe...

    ... czyli wpadło mi w ucho. Dwa uszy. Dwoje. Mąż mój własny i osobisty, po pierwszych dźwiękach poprosił, abym uprzedziła go, zanim zaczną mi się podobać BMW. A przecież 1 i x5 już mi się podobają. On nie wierzy. A ja wiem, że jeden z nich to będzie nasz następny samochód.
    Pisałam, że nie piję kawy? No poza tą ogromną przed świtem w glinianym kubku z dużą ilością mleka.  Ochota na kofeinę odeszła gdzieś. Wyparta przez szminkę, krótsze włosy i koturny kontrastujące drastycznie z melisą i dziką różą. Obcasy dyżurują w oczekiwaniu, ale udaję, że ich nie widzę. Łamię kolory. Bawię się głosem. Nabyłam odjechaną torebkę. "Kup tę oczojebną apaszkę" doradziła mi moja współpracownica, z którą z założenia odgórnego miałyśmy się nienawidzić, a zaczęłyśmy prawie przyjaźnić. Chociaż nie szukałam przyjaźni. Otoczyłam się szczelną barierą. Wystarczają mi krewni i znajomi królika.
Lubię poranki. Długi prysznic. Uciekający czas. Szybki bieg po schodach. Zimno w stopy i coraz dźwięczniejsze odgłosy butów na zmarzniętej kostce. Drogę przez puszczę. Otwieranie drzwi pokoju. Panujący w nim półmrok i zapach. Lubię. Te kwadranse, kiedy jestem sama, a wokół kumulują się dźwięki i nagle zaczyna się pośpiech, reakcja, riposta, tekst, ustalenie. W tym chaosie nie ma miejsca na przyjaźń.
    Przede mną wolny weekend. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam taki. Drań nie ma żadnego meczu ani turnieju. Tylko zwyczajnie i po prostu w sposób oczywisty trening. Pośpię. W zwolnieniu będę funkcjonować. Będę się zmuszać do spowolnienia krwiobiegu i wyeliminowania adrenaliny. Uwielbiam weekendy zaczynające się w piątki i powrót z draniem ze szkoły spacerkiem. I obiad jedzony o godzinie obiadowej. I rozleniwienie. I to takie zwyczajne bycie ze sobą. Zaczęłam się dziwić ostatnio w takich chwilach spowolnienia. Patrzę bowiem z innej już perspektywy na oczywiste świętości rodzinne, zastanawiam się nad fenomenem zaufania, podziwiam męża własnego i osobistego, że ten ma do mnie cierpliwość i słucha z zainteresowaniem moich słów, że śmieje się z moich dowcipów. To w sumie niezwykłe. Przyglądam mu się z lekkim zainteresowaniem. Niby mój. Niby ten sam. A chyba innymi oczami go obserwuję. Zaskakuje mnie. Zaskakuję siebie. Socjopatyzm między nas jeszcze nie wniknął. W odróżnieniu od otaczających nas codzienności. klik

piątek, 8 listopada 2013

imagine, ilinx i jeszcze coś

    Przyczaił się nagle listopad i wraz uwielbianymi przeze mnie kolorowymi liśćmi z drzew zleciały te pierwsze i te drugie jego dni. Ba! nawet te trzecie i te czwarte. A co za tym się kryje, zleciał również czas do kolejnego wielkiego wydarzenia w skali powiatowej i pani wpadła w wir szykowania jednej z wielu stałych, dużych imprez. Tym razem pod znakiem patriotycznym. A poza tym... Poza tym znowu udaje mi się ukrywać lekkie drżenie rąk, kiedy myślę o oraz delikatne drgania w głosie. Pani przecież jest opanowana i pani się nie cofa w swoich decyzjach przemyślanych przez nią samą starannie uprzednio, skonsultowanych i z naddanymi scenariuszami awaryjnymi. Jak tak myślę o tej pani z boku to chwilami zastanawiam się, czy ja ją znam w ogóle. Bo w szczególe zdaje mi się być skrajnie inną osobą. Bez emocji. Stonowaną. Z uśmiechem na twarzy pomimo sytuacji, osób, reakcji organizmu. Zabawne, że są to takie chwile, które pozwalają mi się poczuć jak na studiach. Tak... w swoim pokręceniu lubiłam egzaminy ustne. I to napięcie przed. I tę radość po. I poczucie lekkości. Kilka(naście) minut i werdykt, uczucie lekkości, swobody, zadowolenia z siebie. Teraz mam podobnie, z tą różnicą, że te dwa stany rozciągają się w czasie, a emocje muszą być na wodzy bardziej. Ilinx. Tak. Do życia potrzebuję ilinx. Kupiłam wczoraj płaszcz. Z jedwabną podszewką. Płaszczyk też kupiłam. I buty. Koturny. Lakierki. Wszystko czarne. I szminkę. Krwistoczerwoną. Zakupy łagodzą stres i podwajają go równocześnie, bo zaczynam się skupiać na tym, że nie tylko będą mnie słyszeć, ale i widzieć. A kto? A wszyscy. To nie pociesza. Ilinx wtedy się ujawnia i niczym na karuzeli oglądam krajobrazy, scenariusz mam podprogowo wczytany z możliwością wprowadzenia korekty bądź improwizacji. A ta ostatnia zaczęła mi wchodzić w krew. Również w kwestiach prywatnych. Niektórych, ale jednak codziennych. Takich, na które czekam przez kolejne godziny dnia. Póki co nie walczę ze sobą. Póki co nie chcę. Karuzelę odbiera się przecież zmysłami tylko. Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam szminkę na ustach. A dzisiaj mam i czarny cień na powiekach. Ilinx. klik

środa, 16 października 2013

widok z okna

- Masz niesamowity widok z okna... - podszedłeś do mnie cichutko, kiedy nalewałam kawę do filiżanek. 
Byłeś w poprawnej odległości ode mnie... A jednak zagęszczone podnieceniem powietrze iskrzyło.
Czułam twój oddech na karku, ramionach i plecach, których nie zdążyłam w porę przykryć, zasłaniając sweterkiem bluzkę na ramiączkach.
Czułam oddech, jego ciepło i... gęstość. Gęstość myślami zwielokrotnioną. Myślami, które o mój kark się obijały.
- Niesamowity... zawsze tak tu wszystko wygląda? - Stanąłeś tuż za mną. Zasłoniłeś mnie zupełnie. Ciepły prąd przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa...

Nie odwróciłam się, żeby spojrzeć ci w oczy.
Nie chciałam potwierdzenia, że patrzysz.
Bałam się, że włosami połaskoczę twoje usta.

Nie mogłeś opanować głosu. Przymykałam oczy i wsłuchiwałam się w ciepły, rozedrgany tembr, w którym brzmiał wyraźnie nieudolnie ukrywany erotyzm.

Nie mogłam opanować lekkiego drżenia rąk, gdy podnosiłam filiżankę...

                                                                   ***

 Taak... dzisiaj piłam z tobą najbardziej podniecającą mnie kawę... w najbardziej nierealnym na spotkanie z tobą miejscu.

Faktycznie... mam niesamowity widok z okna. Zwłaszcza jeśli spojrzę w nie twoimi oczami.
                                                                                               
                                                                              powiatowe, dawno temu

niedziela, 13 października 2013

Weronika postanawia umrzeć...

    ... to obecny klasyk czytany mi przez lektora, kiedy o świcie zmierzam poprzez puszczę do powiatowego. Drugiego powiatowego w moim życiu. A Weronika pozornie niecelowo zaczęła zmieniać coś w nim, odkąd słucham o jej zamiarach i okolicznościach, w jakie wpadła niczym śliwka nie do kompotu. Droga poprzez puszczę jest przecudna! Zapewne pisałam już, że uwielbiam kolory jesieni. Taaak... musiałam wywlec na światło blogowe nie raz swoją euforię obwarowaną sakramentalnym warunkiem, że moje uwielbienie jesieni wzmacnia się wraz ze światłem słonecznym.
Szybko rzuciłam oczami, patrzącymi obecnie przez szkła okularów, na poprzedni wpis i za nic nie mogę pojąć, że minął miesiąc. Minął i już go nie ma, chociaż szpilki są, zastukały jeszcze razy kilkanaście i dały kolejne sukcesy. Dwa sceniczne, a pozostałe takie po prostu i zwyczajne, choć dla niektórych nieprawdopodobne.
Pisałam, że nad wyraz lubię swoją pracę? Lubię. Tak. I wcale się tego nie wstydzę. Ostatnio byłam w stolicy na zebraniu niezwykle ważnych i poważnych akcjonariuszy. Ugarniturowani panowie starali się pokazać swoją wagę, przewagę, rozwagę i sami nie wiedzą co jeszcze. A ja i szefowa spędziłyśmy miłe godziny na rozmowach prywatnych. O życiu. O ludziach. O planach. O przeszłości. "Zyskujesz bardzo przy bliższym poznaniu" - stwierdziła. Hm... tak... to jest ten moment, kiedy przełożeni i współpracownicy zaczynają podejrzewać, że jednak niczym Poświatowska "mam ręce stopy usta i całą tę resztę balast który przez chwilę trzyma mnie w okolicy życia" i że nie wypełzam rano z formaliny, aby późnym wieczorem znowu do niej wleźć. A może to jedna z tych ostatnio coraz częstszych chwil, kiedy się odsłaniam przed tymi, co nie powinni znać mnie od strony innej niż zawodowa? Czemu to robię? Przywykłam po upływie trzech lat do ludzi i miejsc na tyle, że daję poznać prawdziwą mnie? Może... Może nie wspomnę o pochwałach za wielką imprezę, której się obawiałam w poście poprzednim, ale zaznaczę, że udała się następna jeszcze trudniejsza. Dodam opanowanie i racjonalizm, którego dotychczas nie wykazywałam w takim natężeniu i radość z przeprowadzki do nowego budynku. Mam piękny pokoik. Z oknem południowym i widokiem na kościół okolony sosnami. Cisza. Spokój. Grafiki surrealistyczne na ścianach i pegaz. Minimalizm mebli stojących na gresie dopełnił mojego chcenia. I biurko z szufladami zamykanymi na klucz. Pani dostała nowy fotel. Obrotowy we wszystkie strony. Śmigam na nim niczym nowym piórem po kartkach papieru z ramówką. Czuję każdą cząstką mnie, że jestem we właściwym miejscu i czasie, a dwudniowa konferencja zorganizowana przez Park Krajobrazowy wywołała u mnie natłok myśli pozytywnych zdążających do stwierdzenia, że ta bliskość puszczy to dar od niebios w momencie życiowym, którego w innym miejscu nie zniosłabym równie dobrze.
Spotkanie z Małgorzatą Kalicińską dopełniło moje ostatnie przemyślenia. Wspaniała i ciepła osoba, którą śmiało można zaliczyć do grona zołz z pazurrem. Skłoniła mnie do pewnych decyzji, ale o tym kiedy indziej.
Mąż mój własny i osobisty zanurza się w świecie swoich liczb i tabel. Wykresy i statystyki uzupełniają jego ciekawość o wartościach ujemnych i PKB. Pasje liczbowe przekłada również na dane podczas spotkań Rady Rodziców. I jeszcze kilku innych, o których potem. Pasja do liczb kiełkuje również w draniu. Ciekawa jestem, jaką to dziecko będzie miało duszę. W całej rodzinie ściera się bowiem pasja humanistyczna z ukochaniem matematyki. Ja zaczynałam studia równolegle na wydziale matematyki i cywilizacji śródziemnomorskiej na najstarszej uczelni w kraju mieszczącej się zaledwie dzieścia minut szybkim krokiem od Wawelu. Mąż mój pasjami ogląda liczby i układa je w wartościowe szeregi danych, z chęcią dając się porwać w wiry kulturalno - literacko - historyczne. Zobaczymy... Na razie zobaczyliśmy kolejne sukcesy na murawie. Chłopcy wyszli z grupy. Kolejne starcia ligowe wiosną. Teraz towarzyskie. A te spowodowały, że trenerka na korcie dokręciła śrubę. Przed nim dwa turnieje w stolicy.
Kolacje jedzone przy stole dają nam możliwość ponownego poznawania się. Dziecko nasze staje się osobą. Mąż mój własny i osobisty coraz bardziej mnie ciekawi. Ja nadal śmieję się z jego dowcipów. Kocham ich bardzo. Przestałam reagować nerwowo na zapytania szwagra i teściów, kiedy drugie dziecko. Kiedy? To przecież proste: kiedy ono samo zechce się zjawić. Widocznie to jeszcze nie jego moment. Naprawdę ludzie wielu spraw nie rozumieją, chociaż są śmiesznie oczywiste.
Dochodzi 17:00, a to czas dobry jak każdy inny na kawę, zatem idę, aby ją zaparzyć w filiżance z krwistoczerwonymi makami. Chłopaki śmigają na boisku. Koty śpią obok mnie. "Kotka na rozgrzanym blaszanym dachu" rozemocjonowała mnie po raz kolejny. Newmana też uwielbiam. Od co najmniej dwudziestu lat. Podobnie jak Janis. No dobra koniec, kawa, etc!


PS. "Mamusiu!! zobacz moje mięśnie na tym zdjęciu!! Widać je, prawda? No powiedz mamusiu!!" drań całym impetem oparł mi się na ramieniu, aby zawisnąć nad laptopem i ku rozpaczy swojego rodzica męskiego wodzić paluszkiem po monitorze stukając dynamicznie w matrycę.
Nooo... chyba tak. Chyba je widać. Jeśli się spojrzy bez wskazań drania. Zdjęcia dostaliśmy w tym tygodniu. Jakiś tysiąc zdjęć z obozu. Pokazują one nie tylko te owe mięśnie, ale także jak drań grał na automatach, jadał kilka lodów dziennie i wariował na przykład ten i tamten na zabawach typu tańce i karaoke. Trochę źle się czuję podpatrując go w ten sposób. Wolę skupić się na tych mięśniach. Hm... są czy ich nie ma? "Oto jest pytanie" jak to mawia dziecko moje nie chcąc wcale przyjąć do wiadomości, że dawno temu ktoś już je zadał stając się niezwykle sławnym. Ot! taka nasza prywatna metatekstowość dnia codziennego.

poniedziałek, 9 września 2013

szpilki

    Udało się. Najszczęśliwsza twierdzi co prawda, że udać się po prostu musiało i nie było innej opcji. Opcje jednak według mnie były. I ona też musiała o tym wiedzieć, skoro kilkanaście minut przed rozpoczęciem uroczystości zadzwoniła, aby mi powiedzieć, że pięknie wyglądam i że pójdzie wspaniale. Prorok. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam ubrana na biało. Nawet ślubna sukienka białą nie była. A wczorajsza tak. Z wytłaczanymi punkcikami odbijającymi światło, co sprawiało efekt od szarości po ecru. Na zdjęciach i nagraniach jest jednak śnieżnobiała. I jest ładna. Tak po prostu. Prosta. Prosta jak się okazało była część oficjalna. Artystycznej się nie bałam. I to był mój błąd. Drugi tego dnia. Pogoda dopisała. Tłum ludzi podkręcał atmosferę dobrej zabawy. Bawiłam się na koniec i ja. Po pysznym winie z ogromnej winnicy, wyluzowana po ciężkim dniu i emocjach. Stopy mam zmasakrowane przez zachwycające ponoć szpilki, które mnie jednak zachwyciły jedynie przy zakupie. Dawno nie tańczyłam ze ślubnym. Pamiętam, jak nie potrafiłam tańczyć z nikim innym przyzwyczajona do jego prowadzenia. Za to wczoraj najpierw zauważyłam, że pozwalam się prowadzić bezbłędnie i temu i temu, a potem poczułam zdziwienie, że gubię kroki przy mężu własnym, osobistym i prywatnym. Zabawne. Dranisko zmęczone śmiało się z nas i męczyło moją stażystkę opowieściami różnorakimi. Teraz ona męczy mnie ich powtarzaniem. Koszmar.
Tak. Jestem zadowolona. Dumna nie. Do dumy jeszcze brakuje. Ale zadowolona bardzo. Zbieram pochwały i gratulacje. Miło tak. Popijam yerbę, przeglądam zdjęcia i czuję zmęczenie w każdym milimetrze ciała. To jednak był udany weekend. Jednak cała przepastna reszta musi pozostać milczeniem  klik

niedziela, 1 września 2013

będzie się działo...

   ... i znowu nocy będzie mało, czyli od piątku mentalnie pasuje do mnie piosenka, która początkowo budząc we mnie olbrzymi znak zapytania dotyczący wartości muzycznych, pociągnęła mnie nutą jednak bałkańską, trąbkami i tekstem. Zwłaszcza tekstem. Otóż... otóż nocy mi ostatnio nie starcza na wszystkie czynności, wśród których obok tysiąca opowieści i przytuleń oraz snu są przemyślenia, zmęczenie i stres przed nieuchronnie zbliżającym się najbliższym weekendem. I dwoma imprezami. Taaak... skóra cierpnie mi już nie tylko na miejscu pozbawionym nazwy pleców szlachetnej, ale nawet na przedramionach. Sukienusia z baskinką koloru prawie białego, któremu do ecru brakuje wiele, buty koloru przypominającego capuccino z domieszką karmelu, olbrzymi kwiat z jedwabiu do przypięcia na ewentualnym żakiecie, tudzież piersi zerkają na mnie od kilku dni i dodają stresu. Ja wiem, że to nie pierwszy raz, że dam radę, że będę z siebie zadowolona jeszcze podczas całego zamieszania zorganizowanego co do najdrobniejszego szczegółu, że najtrudniej wypowiedzieć pierwsze dwa słowa, a potem uśmiecham się i kartki ze scenariuszem mogę odłożyć na bok i jadę niczym na miotle z dopalaczem pozwalając sobie na dygresje i wstawki niezaplanowane. Wiem... Jednak tym razem poza zabawą, będzie politycznie. Bardzo politycznie. Niby niechcący, niby z dużą dozą nieśmiałości, a jednak cały światek trzymających jeszcze w wielkim napięciu władzę będzie się z totalnym brakiem skromności i świadomości przepychać na scenie, a ja mam zarządzając tą przestrzenią i czasem, poprowadzić ich w rejony zwiększonej świadomości i zdrowego rozsądku, aby ludzie nie przyjęli zbyt dużej porcji napuszonej nieskromności i jednocześnie wizji marazmu przeciwnika partyjnego/opcjonalnego/potencjalnego. I to z uśmiechem oraz pełną uroku nieświadomością, o czym zacz, mam zrobić. Bo tak wygodniej. A mnie skręca... Tak więc wracając do pleców... Opalone jeszcze są. Włosy tydzień temu zostały dopieszczone przez fryzjerkę. Opalony jest jeszcze buziak drania, który właśnie z ogromnym uśmiechem i wystającymi dwiema wielkimi jedynkami stałymi na przedzie, co tylko uwidacznia delikatność ząbków mlecznych umieszczonych w równiutkich szeregach obok, pognał ze swoim rodzicem męskim na mecz. Ponad godzinę wcześniej, bo "tatusiuuuuu, taaaatusiuuuu, bo oni rozgrzewkę będą mieli i ja muuuuszę..." "No dobra!" skwitował ślubny pozbawiając mnie złudzeń o swojej normalności. Trener drania prowadzi dwa roczniki. Maluchy wpatrzone są w starszych o sześć lat kolegów bardziej niż w obraz starszego brata. Ba! mają wśród nich nawet swoich idoli. A starsi, zaraz po tym, jak przełknęli fakt, iż mają konkurencję i to wcale niezłą zarówno od strony ich predyspozycji jak i sympatii trenera, łaskawie pozwolili się uwielbiać. Czasem nawet pozwolą młodym pograć ze sobą i nieudolnie ukrywają wtedy zdziwienie, że maluchy radzą sobie z nimi podwójnie - taktyką i tym, że oni nie mają odwagi z użyciem siły ich popchnąć, albo podkosić. Za to rodzice jednego, jak i drugiego rocznika stanowią kółko wzajemnej adoracji. Właśnie wczoraj zauważyłam, że spotykając się trzy razy w tygodniu na około dwie godziny i wyjeżdżając wspólnie w różne rejony chwały dzieci, zaprzyjaźniliśmy się do tego stopnia, że zatraciliśmy większość tajemnic. Były już imieniny, grille, ognisko, zwyczajne pójścia do pubu, wyskoki nad wodę, spotkania z doskoku, wyskoczenie na kawę, zakupy i tak po prostu. Przyjeżdżają na to, co ja organizuję, lub/i prowadzę. Wiemy, kto lubi kawę, a kto jej nie pije. Wiemy, kto pije piwo, a kto nie bierze do ust wina. Wiemy, jaka muzyka kogo poniesie do tańca i z kim bardziej pobłażliwie, a z kim stanowczo trzeba ustalać różnorakie kwestie. Mamy prawnika, lekarza, strażaka, policjanta, kamieniarza, fotografa itd. itp. co stanowi kalejdoskop i totalny przykład różnorodności. I dlatego jest ciekawie. Trener się cieszy, bo uważa, że to scala drużynę. A my też się cieszymy, bo chłopcy faktycznie się zżyli niejako dzięki brakowi wyboru, który sami im swoimi relacjami zapewniliśmy. Tak więc drużyna, trener, mecz... I obecnie warunki hard, bowiem w powiatowym lunął deszcz iście wrześniowy, aby dzieci nastroić do namacalnej utraty wakacji. A te właśnie drań po raz pierwszy w życiu odebrał jako coś magicznego, opierającego się na wyobraźni i totalnej beztrosce. Ułatwiło mu to podwórko w stylu zapyziałego PRL, czyli duża gromada dzieci w przedziale wiekowym 14 - 5, których rodzice radykalnie odrzucili myśl o wychowywaniu swoich pociech w stylu bezstresowym. Być może miało na to wpływ ich własne wychowanie, być może delikatne i te mniej delikatne braki w wykształceniu, być może powierzenie pociech opiece dziadków, którzy swoje własne dzieci wychowali na konkretnym systemie wartości. Dzieci wchodząc do czyjegoś domu stają karnie w przedpokoju i mówią najpierw dzień dobry. Biegają po połowie osiedla, a na drugiej połowie osiedla tworzą kryjówki. Raz bawią się w rycerzy średniowiecznych, raz chronią Narnię. Dziewczynki urządzają pikniki na kocykach, więc chłopcy muszą się dostosować. Rowery, deskorolki i piłka to stałe atrybuty. Na chodnikach rozrysowane są klasy i strzałki do podchodów. Drań nauczył się dwutaktu koszykarskiego, którego ślubny nie potrafił mu wytłumaczyć. Siatkówka i pika nożna królują niepodzielnie. Dzieci robią widoczki, sekrety, miejsca skarbów. Myślałam, że skakanie w gumę, czy na skakance poszło w zapomnienie podobnie jak kręcenie hula-hop. A jednak tutaj mam pod okami dowody, że się myliłam. Głośne dowody. Tak samo głośne jak i bieganie z różdżkami, tworzenie wymyślonych krain i inne trudne do opisania w kilku słowach zabawy. I ściąga się delikwentów po 20 do domu i ocenia, czy ściągnęło się swoje własne dziecko dopiero po kąpieli wstępnej. Światy równoległe i magiczne pozwoliły na zawiązanie się przyjaźni podwórkowych, które już są widoczne. Zabawne, że życie naszej trójce umożliwiło spadanie na cztery łapy i podejmowanie decyzji, które zawsze okazują się słuszne. Chociaż ta wpływająca na obecny kształt naszego życia została podjęta kilka lat temu przez dziadków moich. A właśnie... wczoraj zasadziliśmy obok nich tuje. Zaznaczając swój teren, postanowiliśmy cieszyć się z życia w nawet tak pozornie smutnym miejscu. Tuje, wrzosy, astry. Nawet zatrwian może być trzymany w wodzie. Przełamuję się. Przełamuję konwencje. Ślubny pomaga mi w tym z aprobatą i własnymi pomysłami. Bałkanica jednak to doba myśl. Zapomniałam o Bregovicu i energii płynącej z radości zwyczajnego życia. Należy się cieszyć z rzeczy prostych. Zwłaszcza jeśli skupiają muzykę, Kazimierz, taniec, Bałkany (obiecane mi weekendowo przez ślubnego) i optymizm. klik

piątek, 23 sierpnia 2013

zajścia

    Piątek przyczłapał wcale nie ospale i zaskoczył mnie mile już poprzedniego dnia. Czasem bowiem wydarzy się coś, co każe czekać na więcej. I jeśli to coś każe w czwartek, piątek staje się jeszcze milszy. Zawile. Bardzo zawile. Prościej jednak się nie da. Bo nie chcę prościej. Prostota nuży, dłuży i prowadzi do sedna. A przecież to czekanie jest tym, co podnieca. Obcasów nie odziałam rano. Koturny dopełniły stroju. Umalowałam się metodycznie i bardzo dokładnie. Dokładnie dobrałam biżuterię. I nawet droga była krótsza o połowę. Humor mam nieziemski. Praca paliła mi się w oku i nawet nie wiem, kiedy ogarnęłam to, co należy do mnie, stażystki i jeszcze kilku osób. Kawę kilka dni temu w połowie wyparła znowu yerba mate. Opalenizna utlenia się powoli, blond uwidocznił się jeszcze bardziej, a fryzjerka w zanadrzu rozjaśni mnie i uzupełni już wkrótce. Szatyńskość zatarła się w pamięci nawet najbliższych. A poza tym i przede wszystkim trener właśnie poinformował nas, że  drań wchodzi do ligi. Na już musimy wyrobić mu kartę zdrowia sportowca. I jakoś tak nagle poważnie zrobiło się. Moje serce nieco drgnęło i to nie tylko z dumy i przejęcia, bo z tego to do gardła podskoczyło. Z tego, że poważnie i dorośle i zawodowo jakby trochę już. Trenerzy w klubie tenisowym obiecali się dostosować. Drań stwierdził, że spodziewał się tego i da radę. Spodziewał się! Booosszzee. To dziecko to po ojcu własnym opanowane. Chociaż sam mąż mój własny i osobisty wykazał się dumą ojcowską na potęgę. A jego ekscytację zobaczyć nie jest sprawą prostą i oczywistą. A przy okazji mojej ekscytacji... wychodzę. Idę. klik

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

głównie o kawie

    No i nastał poniedziałek. Dzień pierwszy po urlopie. Ów rzeczony przywitał mnie mrokiem i ledwie zaznaczającym się zamiarem wcale nierychłego świtu. Za to kawa smakowała wspaniale. Na balkonie. Z mleczkiem. Parząca delikatnie w usta. Wcale nie było trudno wstać. Wcale nie było przykro wracać. Chyba jednak domieszka pracoholika jest we mnie nie taka drobna. Ba! potężna jest, bowiem tak zupełnie szczerze i między nami: stęskniłam się za tym moim pokoikiem, z moim biurkiem, moimi kwiatami, grafikami, radiem i całą resztą stanowiącą ład absolutny z totalnym bałaganem wokół. Sukienka jakoś dobrała się sama. Buty w zasadzie bezwiednie owinęły mi rzemykiem kostki. Włosy ułożyły się magicznie. Nawet torebka dała się przepakować i o dziwo pomieściła wszystkie szpargały, które musiałam w niej ugnieść. Taaak... ten pendrive jeden i ten pendrive drugi z wszelkimi możliwymi dokumentami, tekstami i innymi pierdołami były mi bardzo niepotrzebne podczas urlopu i wyjazdu. Ale miałam je obok. Tak gdyby coś, na wszelki wypadek, w razie czegoś. Taaak... oczywiście... Oczywiście wszyscy wiedzieli, że mają totalny zakaz telefonowania do mnie w sprawach służbowych. Góra powiedziała, że jedynie powódź stulecia, prezydent ogłaszający stan kryzysu, albo wojna mogą stanowić pretekst do wykonania do mnie telefonu. Nawet nie śledziłam wiadomości, a ponieważ telefon leżał osamotniony, nie byłam w stanie stwierdzić, czy dwa powiaty są bezpieczne, czy nie i miałam to w totalnej niepamięci. I dobrze. Trzeci mój urlop tutaj. Pierwszy w oderwaniu. I to jakim miłym oderwaniu... I właśnie dzięki temu zatęskniłam. Uhm... poważnie. Stażystka przygotowała mi moją ukochaną filiżankę z naszykowaną do zalania kawą i włączyła klimatyzację zanim przybyłam. Ale miło! Zimno. Druga kawa. Sterta dokumentów. Lista tematów. Sumiennie wypełniony w przeciągu zaledwie kilku godzin kalendarz na najbliższy tydzień i dwa kolejne. Tak... to jest to, co wypoczęte tygryski lubią najbardziej. Mąż mój własny i osobisty napisał, że jakoś pusto beze mnie i uwiera go świadomość, że ja już jestem w pracy. Bo on chyba woli mnie udomowioną jednak... Jednak jeszcze nie teraz... Drań natomiast dzisiaj cały dzień w ramionach najszczęśliwszej i wspólnie z nią bawiący się w kinie. Najszczęśliwsza, szczęśliwa, ponieważ wreszcie drań u niej, z nią i tylko dla niej. A tu biały fiołek zakwitł, grudzień urósł, choja wypuściła dwa nowe pędy. Czyli było im dobrze i dostawały wodę we właściwych proporcjach. Nawet nie będę im wyrzucać, że nie uschły z tęsknoty za mną.
Przede mną jeszcze dwie godziny pracy i długa droga poprzez puszczę. Plan na dziś wykonany w połowie. W perspektywie opowieści, przytulenie drania i kolejny rozdział "Alicji w Krainie Czarów" dla niego na dobranoc. Tak... dobrze wrócić. Do pracy, do wypełnionych po brzegi dni, do diety kawowo - stresowej i po tym wszystkim do domu. Ja chyba faktycznie jestem lubiącą swoją pracę blondynką... klik

sobota, 17 sierpnia 2013

próbowanie

    Ciasto ze śliwkami właśnie zostało wyjęte z piekarnika i chłopaki zwiększyli częstotliwość odwiedzania kuchni. Bo "pić". Bo "sam nie wiem, po co". Bo "tak jakoś". Bo... No dobra, przecież wiem. A ponieważ wiem również, że skromność zatarłam jakiś czas temu w myśl zasady, że nikt tak dobrze nas nie dowartościuje, jak my sami, co ja będę czarować: piekę wyśmienite ciasto ze śliwkami. Mało kto może go co prawda spróbować, skosztować i zacząć uwielbiać ze względu na to, że mąż mój własny osobisty wraz z draniem pałaszują część zanim ostygnie, część jak ledwo ostygnie, a resztę do śniadania i kawy, czyli śniadania ślubnego. Nie żeby byli samolubni... nie... zawsze zostawiają pasek w foremce. Ba! nawet dużo tego ciasta zostawiają. Całe jakieś 6 x 30 cm ciasta zostaje, żebym mogła do kawy po pracy. Mogę. Zawsze mogę. I zawsze sobie biorę kawałek zostawiając im całą resztę. Już nawet wpadłam na pomysł podwójnej ilości składników. Tak, składników, produkty są bowiem nazwą kulinarną, a kuchnia dla mnie to istna chemia... Dosłownie, sensownie, seksownie i dwuznacznie. Chociaż czasami również czarna magia. I to też niestety muszę powiedzieć wprost. Zatem podwójność. Podwójność jednak ginie w tym samym tempie co niepodwójność i obecnie stanowi normę i oczywistość ilościową. Niech będzie i tak. Pachnie. Śliwkami, cynamonem i kruszonką z wanilią. Udoskonaliłam dzisiaj formułę. Jakiś taki dzień na kombinacje w kuchni miałam. A to dobry omen. I nagle ta pierwsza z moich kuchni, w której nie eksperymentowałam, nie czarowałam, nie kombinowałam, zmieniła nieco oblicze.
Koty mruczą. Mąż mój własny osobisty mruczy również. Drań także mruczy już bardzo sennie. Mruczanki zapanowały niepodzielnie. Magia... normalnie różowa magia.

piątek, 16 sierpnia 2013

odpoczywam

    Po każdym odpoczynku trzeba przecież odpocząć. Zwłaszcza jeśli po powrocie robi się przez jeden dzień pranie za praniem. No nie... nie żebym na tarze albo do jeziora z z kijanką biec musiała, a jednak... Kolory takie z takimi, tamte z innymi, białe do wybielacza, czarne do uczarniacza. Wieszanie, zdejmowanie, wieszanie, prasowanie. No właśnie... uff... A drugiego dnia przyszedł pan do prania tapicerek. I dywanów. Zatem pandemonium samo się zmaterializowało i ja wskoczyłam na okna, celem umycia ich i niejako firany i zasłony same się zgłosiły do prania. Trzeciego dnia dziewczynka przybyła do nas już siódmą rano. A zaledwie kilka dni temu podczas rozmowy z Asią wyartykułowałam stwierdzenie, że się zmieniło. Chyba we właściwym momencie nasze uwagi wymieniłyśmy. Najwyraźniej ona potrzebowała roku na ogarnięcie swoich osi świata, ja również. Zatem dziewczynka... Obiad, ciasto ze śliwkami, najszczęśliwsza na kawie i Ewa po odbiór dziecka. A wieczorem wszyscy odczuliśmy dziwne bulgotanie w brzuchach, które mogło wskazywać albo na wirusa, albo na tęsknotę za wodą górską. Dopiero dzisiaj zjedliśmy coś co jest nieco mniej dietetyczne i nie przypomina kaszy manny tudzież rozgotowanego ryżu. Zatem odpoczywam... Lenię się. Czytam. Ba! Nawet jeden dzień leżałam. I tak sobie odpoczywając myślę, że coś tutaj muszę pozmieniać, ponieważ energia zablokowała się samoistnie. Ilekroć dotykam opuszkami palców klawiaturę, słowa chowają się w głębi tychże i wyjść nie chcą. Mam je w głowie, a napisać nie potrafię. Dziwne... zaiste dziwne... Chyba to taki time porządków wszelakich. klik

czwartek, 15 sierpnia 2013

nous vivions de l'air du temps...

... bo powietrzem czasu żyć najmilej. I kiedy wreszcie trzeba było wrócić, drogę poprzez moje ukochane Beskidy i Bieszczady, w których nie byłam odkąd jestem z mężem moim własnym i osobistym, umilało zapomniane przeze mnie ostatnio absolutnie radio classic i śpiewający w nim Aznavour. Równie absolutnie wyparty z pamięci. Znamienne... A jesteśmy razem już pełnoletni. W czerwcu obchodziliśmy osiemnastą rocznicę bycia. W lipcu obchodziliśmy połowę tego po ślubie. Zabawne, jak czasem liczby potrafią się ułożyć. Wcześniej góry były moje. To morze stanowiło egzotykę, która mnie wcale nie obchodziła i lekceważąco pozwalałam jej istnieć absolutnie poza moim wymiarem. Co innego Mazury... Tak, te były moje równie mocno. Jeszcze bardziej zabawne jest to, że i dla mojego przyszłego osobistego góry były tym, czym i dla mnie. Ale wracając do początku... czyli końca: wracaliśmy. Wcale nie z żalem. Zadowoleni, wypoczęci, szczęśliwi. Jakoś tym razem i jednocześnie po raz pierwszy od bardzo dawna, miałam świadomość, że niczego ani nikogo nie opuszczam, że to moje miejsce i będę bywać w nim w określonym czasie. A wyjazd jest tylko jedną z wielu czynności. Podobnie jak oddychanie. A śpiący na tylnym siedzeniu Drań tylko potwierdził, że ten czas to dobrze wykorzystane dni co do jednej sekundy. Był i Kraków. Ale tym razem przystankiem na trasie, a nie wyprawą. Zabawne... mam go raz w roku i zawsze o tej porze. Nadal mój, dlatego, że odległy. Mogę się nim nacieszyć, bo nie męczy mnie codziennością. Przy czakramie spotkałam jak zawsze kogoś. Kogoś, kto wie i uśmiechem daje do zrozumienia, że nie jestem sama, a konwersacja może toczyć się szybko, spokojnie, normalnie z miłym dozobaczeniakiedyś. Taaak... bałam się bardzo tych kilkunastu dni. Drań po raz pierwszy na obozie musiał wykazać się nie tylko dużą sprawnością fizyczną, ale i dużą samodzielnością. A my... no my też musieliśmy się wykazać. Nie pamiętam, kiedy tyle czasu spędziliśmy sami ze sobą. Sami dla siebie. Telefony co prawda z nami, a jednak leżały osamotnione gdzieś na półce. Książki zostały zapomniane w rozgardiaszu wyjazdowym i leżały grzecznie naszykowane na komodzie w przedpokoju. Ślubny nie chciał wracać po nie, chociaż i tak obok bloku musieliśmy przejechać po odwiezieniu dziecka na zbiórkę przy kortach w powiatowym. I to chyba ta stanowczość w głosie męża mojego i osobistego już na wstępie dała mi świadomość, że jednak słowa się znajdą same. Znalazły się. Przez pierwsze dni brakowało czasu na to wszystko, czego chcieliśmy dla siebie i od siebie. Za to ostatnie dni pobytu, wypełnione już potrójnie, były jeszcze bardziej intensywne, choć nie myślałam, że to możliwe. Drań stęskniony odwiedzał z nami wszystkie zakamarki, które wcześniej widzieliśmy sami. Przedreptaliśmy jeszcze raz wszystkie ścieżki. Smakował, poznawał, słuchał. Dwa tygodnie to dla niego kilka centymetrów wzwyż, dwa kilogramy na plusie, pościerane łokcie, siniak na połowie piszczela, wszystkie skarpetki i stopki zabarwione trwale mączką z kortu, nowe owijki na rakietach, brązowe ramiona, nogi i buziak, odwaga i świadomość, że dużo może. Może wspinać się po skałkach, zjeżdżać na linie i chodzić po linach, grać po 4-5 godzin dziennie w tenisa, staczać każdego dnia walkę na punkty, robić dwie długości basenu sportowego, a po całym takim dniu treningów przez godzinę ćwiczyć ogólnorozwojówkę. Już chce jechać za rok. Pojedzie. Zapomniałam, że ślubny ma lekko mruczący głos. Zapomniałam, że potrafię się śmiać kilka minut z jakiegoś drobiazgu. Zapomniałam, że mogę powiedzieć wszystko, co pomyślę i jednocześnie, że nie wszystko trzeba werbalizować. klik

piątek, 3 maja 2013

I'm taking a moment...

    ... żeby powiedzieć, że dzisiaj moje prywatne katharsis otworzyło mi nieco oczy i leciutko zastanowiło. Tak chyba musi być, że czasem przychodzi moment, w którym możemy obejrzeć własną sytuację z różnych perspektyw. I ocenić.
    Kiedy drań był w brzuszku i wiercił się okrutnie, kopiąc i zaczepiając stópkami o moje żebra, Madzia dostarczała mi sterty książek. Żebym czytała, leżała i się relaksowała. Wśród nich była i ta autorstwa I jeden podstawowy nadwymiar, czyli drań.
Według jednej z postaci filmu, kiedy życie prywatne leży w gruzach, nadszedł czas na awans. Coś w tym jest... A jakie jest moje życie prywatne? Nie wiem. Niewiele obecnie wiem. Nie potrafię dostatecznie dokładnie oceniać. I nie chcę. Obecnie albo już. W tym całym czasie dla nas brakuje mi czasu dla siebie. Brakuje mnie sobie samej. Właściwie wiele mi brakuje. Mnie też... Ale o gruzach raczej nie ma mowy.
    A może to po prostu burza i Lilith, która chyba właśnie uciekła z mojego znaku, albo znalazła się w koniunkcji do Merkurego i wspólnie wycięli mi znowu jakiś niezły numer?
    Dopiłam właśnie druga kawę. Obok mnie teoria atomów Demokryta i Rozmowy o Biblii Świderkówej. Dranisko przysypiające podczas oglądania Madagaskaru i mąż śpiący zupełnie z książką w lewej dłoni. klik



wtorek, 2 kwietnia 2013

Quand je deviendrai très douce...

... to będzie problem. Dla mnie. Ponieważ nie potrafię ostatnio tak naiwnie patrzeć na to, co wokół. Obrosłam skorupką radykalizmu. Czarne stało się czarne. Białe stało się białe. Szarości toleruję, ale coraz mniej je dopuszczam do siebie. Kłaniam się pierwsza nadal, ale już tylko starszym od siebie kobietom. Reszta patrzy nieco zdziwiona, a ja nauczyłam się trzymać nos wysoko i uśmiechać rozbrajająco z pełną świadomością swojego obrzydliwego zachowania. Ile będę dziewczynką, która zawsze pierwsza, zawsze grzecznie, wszystko weźmie na ramiona i uniesie? W pracy tłumaczę. Raz. Potem egzekwuję. W domu ustalam z mężem własnym i osobistym wszystko. Dom to mój azyl. Drań stał się okienkiem w przyszłość. W przyszłość inwestuję emocjonalnie. Odpoczywam przy nim i ładuję akumulatory. Najszczęśliwsza, bo tak chciałabym ją nazywać nadal, jest moim zmaganiem się ze słabościami. Przy niej jestem silna i taka męcząco racjonalna. Potem to odchorowuję w wannie, kiedy woda głośno płynie uderzając o samą siebie, a ja mogę z podkulonymi nogami płakać i nikt nie usłyszy. Nikt mnie teraz nie słyszy. Chyba że chcę. A zazwyczaj nie chcę. Przyjaźnie... no tak. Te są. Gdzieś tam we wszechświecie, ale chwilowo nie potrafię o nie zadbać. Albo nie dostrzegam tego, że ktoś się stara. W tym tygodniu mija rok. W ubiegłym był Wielki Tydzień, a on już zawsze będzie dla mnie tym wielkim, nawet jeśli terminy się rozminą. Wielki Tydzień przeżyłam bardzo. Adoracja Krzyża w piątek wstrząsnęła mną do głębi. Katharsis? Tak chyba mi wygodniej to nazywać... Walczę ze sobą i marnie mi to wychodzi. Coś we mnie pękło. Myślałam, że dałam radę, że jestem silniejsza, że jakoś się ułoży. Poniekąd to prawda. Ułożyło się. Zawsze się przecież układa. Nauczyłam się więcej niż powinnam. Dałam radę. Wiem, że jestem silna. Ale starsza niż byłabym w innych okolicznościach. Potrafię się śmiać. Zakładam czerwoną sukienkę, maluję paznokcie karminowym lakierem i dobrze się z tym czuję, ale... Ale gdzieś w głębi mam w sobie skulone dziecko, które straciło w jednej chwili ukochanych dziadków, wbrew pozorom aż dwoje rodziców i emocje rozkosznego siedmiolatka, który do tamtego momentu żył beztrosko niczym w obłokach. To nie wróci. Więc czego bym nie robiła, czego bym nie napisała, zawsze będzie jakaś zadra. Drażni mnie głupota. Drażni mnie bylejakość. Nie potrafię tak po prostu. I znowu to brzmi gorzej niż jest w rzeczywistości. Jakoś ja i słowa pisane tutaj rozmijamy się. Zbyt wiele chcę napisać? Zbyt wiele musiałabym wyjaśniać i przytaczać.
Jestem. Jestem szczęśliwa. Jestem nie w ciąży, chociaż przez dłuższy moment było to tyle prawdopodobne co niemożliwe. Drań coraz większy, coraz silniejszy, coraz większe sukcesy sportowe odnosi. Uczy się rewelacyjnie. Czytam. Planujemy. Dzisiaj kupiłam wysokie obcasy i mierzyłam pomarańczową sukienkę. Ulubione nie uległo zmianom. Znowu noszę bransolety. Nabyłam kilka nowych chust i koszul z głębokim dekoldem. Wracam do jogi. Najszczęśliwsza ciągnie mnie na zumbę. Storczyki kwitną od roku cały czas. Za oknem śnieg. W drodze poprzez puszczę sarny każdego niemal dnia stoją na poboczu. Jest obłędnie, czyli  absolutnie normalnie. Jednego dnia zasiadam w komisji konkursowej oceniającej zmagania kabaretów, drugiego muszę być na koncercie muzyki organowej. Gdzieś pomiędzy jedno i drugie wpisuję historię, zabytki, twórców, książkę miesiąca i zwykłą codzienność. Jednego dnia walczę z włosami układającymi się według własnego pomysłu, drugiego z obcasami i śniegiem pojawiającym się niczym deus ex machina. Raz biegnę w kostiumiku z naszyjnikiem nienagannie umalowana, raz w hunterach i golfie. Jest niejednolicie. Jest różnorodnie. Jest adekwatnie do mojego znaku zodiaku. Jest wbrew pozorom ok. Tylko ja nie potrafię tego jednoznacznie ocenić.
I cieszę się, że jesteście Wy. Chociaż tego też nie potrafię okazać.

wtorek, 1 stycznia 2013

Everything at once

    W pracy zrobiłam porządki wczoraj. Sterty papierzysk uporządkowałam wkładając do odpowiednich segregatorów, którym nadałam nazwy na nowych karteczkach. Dwa ogromne kwiatki zostały wyrzucone. Kojarzyły się. Przytłaczały. Stolik dla tych, którzy mogli przysiąść przy kawie/herbacie/wybieraj wylądował u chłopaków, biurko złączyłam tyłem z biurkiem stażystki - mam ją na wprost i na oku, a dzięki temu do pomocy bezpośrednio. Stare kalendarze bez skrupułów trafiły do niszczarki. Przewiesiłam obraz z pegazem. A potem siadłam do sprawdzenia zaiksu. Był zrobiony dobrze. Wróciłam dwa tygodnie przed świętami do pracy, bo nie ogarnęłabym wielu spraw wraz z nowym rokiem. Bo tak... wróciłam. Tak... wyników nadal nie ma. Tak... nawet się już nie denerwuję, bo co ma być, będzie. Życzeń w tym roku nie składałam zbyt wiele, a telefon leżał nieużywany prze okres świąt. Od wczoraj wokół mam nowy rok. Stary wymiotłam skrupulatnie. Od dzisiaj zwykły dzień. Po prostu. Z nowymi emocjami i postanowieniami. Chociaż te ostatnie zrobiłam bez wypowiadania na głos. Wiem, czego chcę. Szczęścia życzę i Wam. klik

ze stycznia ubiegłego roku, czyli zapisane w arciwum było, a ja robię porządki

    Jestem. W domu. Ale właściwie to już nie wiem, gdzie dzisiaj byłam. Niby byłam pewna, że w miejscowości X, ale chwilami miałam wrażenie, że wtargnęliśmy na plan filmowy Rancza Wilkowyje. Kiedy bowiem rozglądałam się po okolicy i podziwiałam odchodzące miejscami z okolicznych budynków płaty farby, trzech panów z bełtami marki wino wyjrzało zza framugi drzwi sklepowych po to, aby się schować według siebie szybko i wychynąć ponownie, ale już ze szczerym uśmiechem i zainteresowaniem malującym się na twarzach wystających spod fantazyjnie naciągniętych na łepetyny zadziwiająco niegustownych czapek. Ten typ pijących wino, które zapewne jest ich ulubionym, ma istny dar do dobierania garderoby i przykładania ogromnego znaczenia do wyglądu nakrycia głowy. Nie mam pojęcia, gdzie oni takie czapki znajdują. Tak samo, jak nie mam pojęcia, dlaczego zawsze mają jasne spodnie, gustem co prawda dorównujące czapkom, ale jednak zadziwiające kolorem, jeśli weźmie się pod uwagę jakże intensywny tryb życia i niezmiernie ułański jego charakter. Ale wracając do początku... opowieści, ponieważ podróży to był akurat już końcowy etap w dniu dzisiejszym: panowie wychynęli, schowali się i jakby nabrawszy odwagi przestąpili próg sklepu z życiodajnym napojem.
- Chłopaki mają dzisiaj udany dzień. Coś się dzieje, będą mieli o czym rozmawiać - powiedział towarzyszący nam ugarniturowany pan, a ja w pierwszej chwili parsknęłam śmiechem. Staliśmy bowiem przed zabytkowym kościołem i próbowaliśmy dociec wyobraźnią, jak on będzie wyglądał po rewitalizacji mającej nastąpić niebawem, w co właściwie nikt i tak nie wierzył. Jednak w drugiej już chwili, kiedy rozejrzałam się po pustostanie miejscowości i totalnym spowolnieniu wszystkiego, co było wokół, już się śmiać przestałam. No... generalnie był kościół, panowie, ławeczka, sklep, skwerek, kilka domów, gniazdo bocianie, dzwonnica. Tymczasem panowie postanowili się zbliżyć i po wykonaniu karkołomnych kilku kroków, zasiedli na ławeczce. Tak, to zdecydowanie było ciekawe, co my robiliśmy. Pomyślałam nawet, że ja pewnie też bym piła, gdyby jedyną atrakcją dnia były praktycznie nieporuszające się w danej chwili osoby, które skądś przyjechały i gdzieś zaraz pojadą, tymczasem po prostu oddychają. Ale panowie się rozkokosili, zaczęli rozmawiać, a szkło zaczęło krążyć intensywniej pomiędzy spragnionymi rękoma. No tak... się wybrałam co prawda jak stróż w Boże Ciało na obcasach i w niezapiętym płaszczu, bo przecież ja płaszcza tweedowego nie zapinam, a wiatr mało głów nie urwał. Zmarzłam. W sumie lubię marznąć i są chwile gdy tego nie czuję, ale po głębszym zastanowieniu wyglądałam dziwnie. Musze przyznać. Z ich punktu widzenia byłam dziwakiem.