sobota, 10 czerwca 2017

Miało być wczoraj, ale jest dzisiaj...

... jeden bowiem dzień różnicy nie ma większego znaczenia. Przecież? Tym bardziej, że jak się to wszystko pomnoży, obliczy i doda dni przestępne... Jesssssuuuu!

- Boże! To wy?

Reakcja dziecka była zabawna i natychmiastowa. I taka zaraz po tym, gdy przybiegł do nas, bo muzyka przyciągnęła go do laptoka. W sumie dobrze o nim świadczy, że go przyciągnęła. Co prawda zaraz pojawiły się pytania, gdzie on wtedy był. A to już było nieco trudniejsze do wyjaśnienia. Dla siebie samego on przecież jest od zawsze. Nasza linia czasu ma natomiast kilka początków. Z pierwszych dwóch lat zdjęcia są na niewywołanej jeszcze kliszy. Celowo. Ciekawe, czy się jeszcze da to zrobić.
Pani właśnie odważyła się na sączenie ulubionego. Co ma być, to będzie. Wpływu najmniejszego na większość spraw nie mam. I całkiem dobrze jest to sobie w pewnym momencie uświadomić. Osobiście ostatnio uświadamiam sobie całkiem wiele kwestii. I cholernie dobrze mi z tym. Chyba za długo miotałam się pomiędzy tym co trzeba i tym co należy. Po co? Przecież nigdy nic nie jest takie, jak się wydaje z zewnątrz. Dzisiaj, na przykład ten i tamten, w miejscu, w którym absolutnie się tego nie spodziewałam, usłyszałam super jazzową muzykę. Szokiem co prawda dla mnie było, gdy po kilkunastu sekundach niezłego jazzu usłyszałam tekst jednego ze szlagierów muzyki disco polo. I gdy zrozumiałam, że w tej aranżacji tekst jest całkiem dobrym tekstem. To trochę tak, jak z mruczanką Kubusia Puchatka. Tą z nadworu mruczanką, którą trzeba śpiewać koniecznie poza chatką i muszą przy niej marznąć uszka. Muszą, bo w mruczance jest, że marzną. Trzeba się czasem wstrzelić w czasoprzestrzeń. I wtedy jest ok.

Nie, to nie ten kawałek, co w klik

niedziela, 4 czerwca 2017

Tytuł trudny do nadania

   Jedne z życzeń, które otrzymałam, skłoniły mnie do zajrzenia w swoje zakamarki blogowe. Zabawne... Jeden klik! i przeszłość mam jak na dłoni. A z nią i zapachy i smaki, i nawet barwy. Oj... doskonale pamiętam układ mieszkania w kamienicy. Tak, ta kamienica była ważna w moim życiu. Czy żałuję? Nie, to nie o to chodzi. Raczej tęsknię.
Nie było wczoraj w oknie sypialni widoku katedry i chłodnego powiewu. Nie było wieczorem świecących kuli nad czerwonymi hydrantami. Nie było nawet filiżanki, w której piłam poranną kawę. Nie mruczały dwie moje koty. Nie panoszyły się dumnie piwonie przynoszone przez cały dzień i ciasno upychane w wazony. Nie było tych, którzy je przynosili. Poza mamą. Były za to róże ogrodowe. W pracy. Pachnące i sobą i powietrzem. Żółte, białe, pomarańczowe, herbaciane, czerwone, poplątane w kakofonii barw. I potwornie kujące. Ogrodowe. Takie, jakie dostawałam zawsze od dziadka do 18 urodzin. A to już daje do myślenia...
Pamiętam, że na Zielone Świątki moja prababcia musiała mieć w domu tatarak. Dlaczego? Niestety jest to kolejne pytanie, które wykluło się dopiero z czasem.
Dopiero wieczorem poszliśmy dzisiaj na mszę. Wieczorem, chociaż była ona cały dzień w świadomości. Nie jako przymus, czy konieczność. Raczej jako wybór i chęć. Bez gonitwy z czasem i przestrzenią. Po prostu. Tak pewnie miało być. - Po co ci to na palcu - zapytał Drań gdzieś między Główną, a Natolińską. Jak mu wytłumaczyć? Nie wytłumaczyłam. Nawet nie spróbowałam. TO moje i dla mnie. Jest i już. I będzie, dopóki będzie. Aż samo postanowi się zmienić. Uśmiechnęłam się właśnie do swoich myśli. Cieszę się, że wtedy dałam się namówić na tak przełomową w moim życiu podróż wgłąb siebie, wiary i emocji. Znowu święto. Nie. Nie ma przypadku. I nie ma chaosu w tym, co teraz piszę. Zatem: Bazylika. Ludzi trochę. Więcej wolnych ławek. Puste konfesjonały. Otwarte drzwi i wpadające światło wprost na figurę. Za nią wyraźnie ludzki gest. Nad tabernakulum witraże. Czekałam na deszcz i burzę. Powietrze stało w miejscu. Chłód murów wcale nie dawał złudzenia, że jest inaczej. Dziwiło tylko to światło. Świadomi burzy, nie wzięliśmy parasola. Po takim dniu deszcz na skórze byłby przyjemnością. Początek. Wyznanie. Drugi ksiądz. Tak, to ten zmierzający w kierunku. Kiedy zawisła stuła na swoim miejscu eksponując srebrny haft, podniosłam się z miejsca i u celu już zdziwiłam ilością osób. No tak... Dlaczego niby tylko ja mam mieć taką potrzebę w tym dniu. Usiadłam tam, już, blisko. Drań podszedł do mnie po kilku minutach z tym samym zamiarem. Msza, odczytanie listu, kolejka bez zmian. Ktoś potrzebował długiej rozmowy. Ciało i krew. Wreszcie ja, moja kolej znaczy. Rozmowa. Otucha. Pewność. Kręgosłup moralny? Raczej obiektywne spojrzenie poprzez pryzmat wartości. Tak, to mi jest potrzebne. Nigdy nie wierzyłam, że to możliwe. Stało się. Rada silnie wbita w podświadomość. Podniosłam się. Filar. Komunia. Tylko dwie osoby na schodkach. Ostatnie. Przyspieszyłam kroku. Pomiędzy nawami zbyt wyraźnie było słychać moje kroki. Ksiądz zaczekał. Najpiękniejsza komunia w moim życiu. Siadłam obok ślubnego. Za chwilę dołączył drań. Początek czerwca, a on opalony jest na złoty kolor. Pamiętam czasy, kiedy się nie opalał wcale. Po migdałach to się zmieniło. Całe szczęście.
Burza przeszła bokiem. Przy pierwszej intensywności deszczu wiatr przygiął gałęzie drzewa na nasze okno kuchenne. Akurat patrzyłam, czy drań wraca z piłką do kosza pod pachą. Wszedł ze zmoczonym karkiem i kroplami deszczu na ramionach.
- Jest jeszcze to ciasto z galaretką? - Jest.

*** 2010
W zasadzie to o pogodzie

Od czwartku piwonie panoszą się w wazonach. Pachną mocno. Purpurowe. Sama nie wiem, który ich kolor lubię najbardziej. Czytam, spaceruję z draniem i opycham się truskawkami. Uwielbiam truskawki. Kapsuła spa co prawda rozleniwiła mnie wczoraj, ale za to spałam w nocy jak zabita i dzisiaj dopiero wielki kubek kawy z mlekiem zmotywował mnie do podniesienia się z chłodnego prześcieradła i pościeli, której kolor graniczy z czernią i czekoladowym brązem. Jeszcze kilka dni temu prawdopodobnie byłabym na dodatek i potargana, a drań zaśmiewałby się razem ze ślubnym, ale w piątek obcięłam włosy. Dzisiaj wskoczyłam w japonki i szorty. Pelargonie kwitną jak dzikie, róże zmarzły jednak, a przysiadające na nich sikorki najbardziej lubią zajadać w karmniku okruszki ciasta drożdżowego. Wychowały mnie już sobie. Mam nawet wyrzuty sumienia, jak muszę dać ptaszydłom coś innego. Mój świat znieruchomiał i zmienił czasoprzestrzeń od środowego popołudnia. Odpoczęłam. Dom staje się powoli magiczny, chociaż nadal wspominam fakturę ścian w starym mieszkaniu i kolor światła. Drań odkrywa każdego dnia jakąś tajemnicę przedbloku albo zabloku i ekscytuje się wszystkim, a ja cieszę. Czekam na wakacje. Łapię już na nie oddech. Boję się planować. Dzisiaj mieliśmy wrócić z wyprawy. Powódź plany zmieniła. Przeraża mnie ona i niepokoi coraz bardziej. Kraj nad Wisłą męczy mnie coraz bardziej i przydusza. Hm... no właśnie. Właśnie próbuję wytrawne mołdawskie i staram się nie zatapiać w myślach o tym, co postanowione.

*** 2008
Pani...

... wzięła długą, nieprzyzwoicie długą, aromaterapeutyczną i zaskakująco chłodną kąpiel... I tak dobrze ogromnie pani było...
Pani już w koszulce, z mokrymi
włosami i boso wyszła na balkon zabierając ze sobą jedynie myśli i ulubiony kielich ulubionego cabernet sauvignon... Pani oparła się o barierkę, mając w nosie wszystkich ewentualnych gapiów z naprzeciwka i tych z ulicy, którzy przemykali krokiem szybkim, a niekiedy spacerowym w sobie jedynie znanym kierunku. Pani wyprostowała przedramiona i mocno uchwyciła czaszę ulubionego. Spojrzała pani w niebo ciemniejące i zauważyła jego swój ulubiony niebieski kolor Chagalla... Taki cichy i delikatny, łagodny i głęboki...
Pani zamyśliła się nad tym
wszystkim, co dzisiaj miało miejsce i zastanowiła, co dalej... Pani rozczuliła się nad słowami prawdziwymi, mówionymi z serca osób bliskich, chociaż oddalonych albo kilkaset kilometrów, albo jeszcze więcej. I zastanowiła się pani nad tymi wszystkimi pętelkami losu, kiedy mimo oddalenia emocje i bliskość dają znać o sobie...
... pani stałaby tam jeszcze
pewnie i nawet wpatrzona w odcień chagallowski, zatopiona w myśli własne nie zauważyłaby pustego ulubionego... - Trzeba było przełożyć na wczoraj albo sobotę - powiedział ślubny - byłoby hucznie, uroczyście i liczebnie... - Nie mogłam przełożyć, bo pętelka moja dzisiaj się dopełnia - powiedziała pani... gładząc łepki piwonii... Jedynych kwiatów, które w tym dniu od początku dostaje.

*** 2007
jeden w roku dzień

Cisza jeszcze mnie otula ogromna... I ogarnia mnie taki spokój przed burzą wewnętrzną spowodowaną myślami biegnącymi wstecz, przez wspomnienia do początku. To wtedy tworzył się mój układ planet i astralna przyszłość. Jeszcze kilka kwadransów i moja supernowa zabłyśnie... Pewnie za kilka godzin mieszkanie przesiąknie zapachem piwonii - moich pierwszych kwiatów, które dostaję raz w roku. Zawsze tego samego dnia. Mija trzecia dekada. To nasuwa refleksje. Dobrze mi tu i teraz i w tym wcieleniu. Choć nie zawsze łatwo było i cicho i spokojnie. Cieszę się że jestem. Tu i teraz i z tymi ludźmi, których tak bardzo kocham.



czwartek, 11 maja 2017

Powiatowe i okoliczne. Sceny dwie.

Sobota. Późne popołudnie. Słońce grzeje, co jest miłą odmianą po kilku dniach deszczowych. Idziemy. Niespiesznie. Luluś drepcze przed nami. Jakby wiedział, dokąd mamy zamiar dojść i jaką drogą. Stare miasto mijamy nie jego środkiem. Ulica Szewska. Wąska i kolorowa. Przy walących się kamienicach małe restauracyjki. Miłe. Na pewno kiedyś do nich wejdziemy. Z zewnątrz klimatyczne. Obrazek jak z krakowskiego Kazimierza. Zaczyna mruczeć mi coś w środku. Znaczy na pewno tak jest. Odpadający miejscami tynk nie razi, a jasne ściany i odbijające się w nich słońce mile kontrastują z ciemnymi ramami okien. Z lewej strony, za linią zabudowy, są ulica i rondo. Idziemy. Szewską. Dalej. Z prawej ślady po wyburzonej kamienicy. Dużej. Teren ogrodzony, a na szczątkach kolejnej, która musiała być w oficynie, ktoś uparcie mocuje podpory. Bez sensu, bo na piętrze. A może z sensem. Nie zastanawiam się nad tym w tej chwili... Z lewej ściany frontowe jakiegoś domu bez dachu, bez okien i drzwi. Wewnątrz panoszą się bujnie drzewa. Na oko 6 - 7 letnie. Idziemy. Pełno dźwięków wokół. Za nami miarowy stukot mocowanych podpór. Przed nami kakofonia. Muzyka. O ile to można nazwać muzyką. Chyba nie mi oceniać, grunt, że komuś sprawia radość. Zatem... muzyka. Jakby na przekór dźwiękom grupka maluchów usmarkanych po pas ściga się na rowerkach kompletnie nie zważając, że brama, że ulica z kocich łbów, że może jakiś samochód... Kolejna kamienica. Ładne kwiaty w doniczkach na parapecie. Nisko osadzone okna. Ładne pręty bramy. Hałas dobrej zabawy dziecięcej. Grupka rozbawionych dzieciaków tworzy niesamowity żywioł. Zerkam zaciekawiona. Kilku chłopców z mokrymi od potu grzywkami gra w piłkę. Dziewczynki w kolorowych ubraniach biegają pomiędzy murami - chyba się ścigają. Ktoś w dali skacze na skakance. Patrzę z zachwytem. Tak. Dosłownie. Klimatyczne. Idziemy. Drugie skrzydło tej samej bramy, mur, nekrolog, na nim długie nazwisko czarnym tuszem na tle bez grafiki. Obrazek intrygujący. Pomimo, że idziemy, czuję się emocjonalnie zatrzymana w czasie. Życie trwa dalej. Barwne i wesołe. Po raz kolejny koń generała Józefa Bema przeskoczył jego grób na sposób norwidowski.
Koniec sceny pierwszej.
Niedziela. Obok powiatowego. Turniej rycerski. Wieczór. Słońce jeszcze przygrzewa, ale pomimo tego ciepło już nie jest. Po długim spacerze siadamy na murach. Milknie Bogurodzica. Drań rozpoznał ją bezbłędnie. Robi mi się podwójnie ciepło na sercu. Jestem dumna. Słychać muzykę średniowieczną świecką. Trochę za głośno. Organizatorzy prawdopodobnie chcieli, aby dotarła aż do osady rycerskiej. Przedobrzyli. Czuję, że narasta mi ból głowy. Ten, co nie toleruje dźwięków. Dawno go nie miałam. To też mnie zaczyna irytować. Walczę ze sobą. Odwracam się w stronę
miasteczka. Wiem, że mąż mój własny i osobisty tylko zobaczy wyraz twarzy i ogłosi powrót do domu. Wie, że to zbyt trudne. Nie chcę, żeby widział. Muszę walczyć. Dźwięki wżynają się boleśnie we mnie. Patrzę na miasteczko w dole. Próbuję zapomnieć, że za plecami mam kilka hełmów z piórami. Ładne te pióra. Podczas Bogurodzicy mąż mój własny i osobisty pokazał mi je mówiąc, że pięknie falują w rytm. Fakt. Falowały. Pięknie. Jego myśl trafna i miła. Podoba mi się ta myśl. Ale czasem ja nie lubię falowania. To jak na łódce bez wioseł. Horyzont ucieka. Wżyna się podprogowo. Koncentruję się na napisach w dole. Jest lepiej. Walczę ze sobą, żeby wrócić twarzą do zgiełku i znaleźć jakiś punkt, na którym skoncentruję uwagę. Robię to powoli. Wzrokiem omijam pióra. To trudne. Patrzę przed siebie. Na wprost mnie kobieta. Wiek trudno ocenić. Bardzo gruba. Wiem... powinnam bardziej politycznie, ale nie da się. Zaczynam zastanawiać się, jaka to może być choroba. W zasadzie zaczynam jej współczuć. To musi być coś poważnego. Wyraźnie ma ograniczoną możliwość ruchu. Patrzę. Bez oceny. Nagle obok niej siada chłopiec. Jeśli to choroba, to on też ją ma. Ma też siatkę ciastek w ręku. Odwracam głowę w kierunku męża własnego i osobistego powoli, bo jeszcze czuję, że komórki ćmią boleśnie. Hura! Tylko ćmią, ale jednak. Wracam do punktu, czyli kobiety. Nie wierzę. To nie może być prawda. Trzyma w ręku but. Granatowy, płócienny, na białej koturnie. Trzyma go przy twarzy i wącha. Nie dowierzam samej sobie. Znowu kieruję głowę w stronę męża. Mojego. Jego wzrok potwierdza, że nie mam omamów. Co jest pocieszające. Wracam do punktu. Szok. Kobieta trzyma but w ręku. Nie. Już nie przy swoim nosie. Podsunęła go pod nos tego chłopca. Patrzę nadal. Nie mogę wykonywać tak często ruchów głową przy tym rodzaju bólu, nawet jeśli już tylko ćmi. Kobieta stawia but na ziemi i wsuwa w niego stopę.
Koniec sceny drugiej.


poniedziałek, 2 stycznia 2017

pani, czyli powrót z urlopu

    Pani rano wstała z lekkim trudem i jednocześnie świadomością, że drzemka może skończyć się kilkugodzinnym zaspaniem. Basia co prawda swoje mru-mruuuu-mruuu wymrukiwał w rytm posapywania Lulusia, ale byłam dzielna. I dopiero po zaparzeniu kawy spojrzałam na zegarek stwierdzając, że wstałam godzinę za wcześnie. Kawa... jakoś nie smakowała ani z mlekiem, ani bez mleka. Włosy... tak, te bacznie obejrzałam z każdej strony i jak tylko uznałam, że właściwie to układają się dobrze, postanowiłam nie ryzykować i weszłam pod prysznic. I to w zasadzie to był wstęp do całej reszty zakończonej łączeniem spodni z butami, butów z płaszczem, bluzki z paskiem i oczywiście szukaniem identyfikatora i dokumentów. Udało się jednak dotrzeć do pracy na jakitaki czas. Gubiąc co prawda na parkingu podziemnym cytryny, ale w całości i w całkiem dobrym humorze. No i zadowolona z siebie, bo jeszcze w drodze przez puszczę, czyli trzy godziny przed zebraniem redakcyjnym ustalającym pracę na cały tydzień, pani udało się umówić na dziś na kroplówkę obowiązkową dla mnie co cztery tygodnie. Bajka! Nowy rok po prostu idealnie uporządkowany! W sumie wyspana, włosy ułożone co do jednego, wizyta umówiona, w pracy skoro świt, żeby wszystko ogarnąć i cały zespół obecny, a nagranie z sylwestra zrzucone i gotowe do rozpisania. Nawet zapisany po brzegi kalendarz nakręcił mnie jeszcze bardziej pozytywnie, a wszystko nastroiło do myśli o kawie i czekoladkach. Te ostatnie stały bezkarnie na moim biurku i razem ze słojem kawy stanowiły podziękowanie za reportaż, którego co prawda totalnie nie mogłam skojarzyć gdzie, kto i o czym. Ba! wręcz byłam pewna, że w danym czasie nie mogłam być w danym miejscu, ale skoro wszyscy twierdzili, że to ja robiłam, skapitulowałam, bo dziesięciodniowy odpoczynek mógł faktycznie wpłynąć na lekką amnezję, i po wstępnym zawahaniu się otworzyłam bombonierę, żeby mogli pomóc mi w smakowaniu słodkości. Skoro miałam w planie kawę, to oczywiste, że zaparzyłam zieloną herbatę, co zauważyłam dopiero po jej wypiciu, a właściwie to tuż po odebraniu telefonu. Ten mnie co prawda trochę zaniepokoił, bo od męża, a mąż mój własny i osobisty dzwoniący przed dziewiątą rano może zasygnalizować jedynie jakiś problem związany z dzieckiem. Po drugiej stronie był jednak nie mąż, a syn. Roześmiany do rozpuku, bowiem szkoła była zakluczona na siedem spustów, a przed bramą niemało zdziwionych dzieci z rodzicami i dzieci bez rodziców. Prawdopodobnie ta mnogość zdziwionych spowodowała, że dwie godziny później w dzienniku elektronicznym pojawiła się informacja przypominająca o godzinach dyrektorskich. Ze śmiechu to w zasadzie dostałam bólu przepony, ale musiałam się szybko opanować, bo znów zadzwonił telefon. Tym razem zostałam poinformowana, że w całym powiatowym i całym wojewódzkim nie ma leku, który powinnam dostać, zatem kroplówka musi być przeniesiona na środę. A potem... potem się już przyzwyczaiłam.
    Zatem... moje życie w nowym roku wygląda jak na mnie przystało: standardowo - jest w totalnie artystycznym nieładzie. A ponieważ nawet czekoladki okazały się przeznaczone nie dla mnie i nawet nie dla naszej redakcji, postanowiłam się zaraz po powrocie do domu ulokować w łóżku z książką i nie ruszyć z niego aż do powrotu chłopaków z treningu. Co też i czynię... klik