poniedziałek, 31 grudnia 2007

pętelka ostatnia

    I kolejna pętelka czasu dzisiaj. Pętelka, która podsumowania własne mimowolnie na nas wymusza. Pętelka jednak dobra, ponieważ pozwala jutro rano z czystym kontem się obudzić, bez balastów rocznych i z perspektywą nowej szansy.

Jaki był ten rok dla mnie? Trudny. Ani dobry, ani zły. Trudny i naukę dający. Otworzył mi oczy na spraw zbyt wiele i lęki własne pokonać pozwolił. To on dał siłę na walkę z czasem o najszczęśliwszą, ale i on zapach kostnicy dał poznać.
To on przeciął ostatnie nitki naiwności i sprawił, że dzieckiem ostatecznie być już przestałam. Nie boję się tego, co od nas  niezależne.
Przeciął zdecydowanie i szybko. Ale jak ciąć by nie mógł, skoro siódemka w nim była?

Był to jednak rok taki, którego każdemu bym życzyła - dał on mi bowiem świadomość i lekcję. Świadomość wartości ważnych i umiejętność wyznaczania priorytetów. A lekcja może bolesna, ale oczy otwarła skutecznie.

Rok nowy nadchodzi z czystą kartą i możliwościami. Oby był dobry dla wszystkich. I dla mnie.
Pod znakiem Szczura ósemka się toczyć będzie... Niby ostrożny, bystry i zdolny, spokojny na pozór, ale nerwowości pełen i niepokoju. Kobiety będą pociągające i miłe, mężczyźni - cierpliwi. Czyli dużo z tego wyniknąć może...
Planów nie robię - niech się dzieje samo, co się dziać ma.

Spełnienia marzeń Wam życzę!!!!
I... do zobaczenia za rok :) klik kochani

sobota, 29 grudnia 2007

Gdy mężuś z kolegami umawia się na piwo...

    ... to czym prędzej należy to piwo kazać w domu zorganizować...
Jak się okazało nie jestem jedyną żoną zmyślną i chociaż żadnej z pozostałych szczęśliwych małżonek owych ósmych cudów świata nie znam, to wszystkie jadnako wykazałyśmy się niemałym refleksem...
I tym sposobem, niechcący wszyscy panowie zeszli się wczoraj co prawda bez żon (toż to męska impreza być miała), ale w towarzystwie własnych pociech. No jak wiadomo - ślubny wróci szybciej, sprawniej i w dodatku relacja dokładna z imprezy będzie.
Miałam zatem możliwość sprawdzenia się w roli przedszkolanki... Dzieci zaskoczyły mnie ogromnie, ale panowie zaskoczyli mnie jeszcze bardziej. Po hucznym i głośnym powitaniu weszli na tematy trudne, których się trzymali. Dziwne...
Po czwartym piwie na głowę zaczęłam zanudzać towarzystwo ciepłym jedzeniem, po ósmym dziwiłam się, że nadal rozmawiają o polityce, pracy, pomiarach geodezyjnych oraz wszelkich technicznych aspektach komputera. Hm...
Po kolejnych zaczęłam się zastanawiać, czy ja po tych oparach będę trzeźwa, a oni nadal sprawiali wrażenie nietkniętych alkoholem i  prowadzili rozmowy jak na mój gust zbyt trudne do prowadzenia nawet na trzeźwo.
Natomiast gdy wybiła godzina wyznaczonego powrotu do domów, wszyscy się grzecznie podnieśli, ubrali pociechy nadwyraz sprawnie wciskając je w ubranka z niemałą ilością suwaczków, napów, rzepów i drobnych guziczków, pamiętając o nakremowaniu im policzków, podziękowali za opiekę nad owymi i wsiedli do zamówionych taksówek.
Mężuś natomiast posprzątał, pozmywał, odkurzył i wyrzucił śmieci. Zadzwonił do kolegi, który się nie zjawił, wymienił kilka istotnych uwag i obdzwonił wszystkich pozostałych z pytaniem, czy szczęśliwie dotarli do domu. Następnie pomógł mi pościelić łóżko, porozmawiał z klozetem i... usnął w przedpokoju z głową na pufie...
Zaskoczona nie byłam. Nawet uwagą dwulatka, który zapytał mnie, czy tata nie żyje...

No i pość tu męża na piwo... Zachowa się, zaskakując wszystkich i legnie w najmniej oczekiwanym i odpowiednim miejscu...
Oczywiście obiecałam uwagi dziecka nikomu nie powtórzyć. Oczywiście nikomu nie powiedziałam.

jestem...

    ... teoretycznie wypoczęta i zrelaksowana, praktycznie zmęczona, ale baaaaardzo zadowolona.
Święta minęły szybciutko, ale milo ogromnie. Udało nam się spotkać z rodziną, nawet tą dalszą. Udało się również spotkać z przyjaciółmi z daleka oraz ze znajomymi takimi z dawnych epok.
Teraz chwilę wyciszenia i wytchnienia potrzebuję... Taką, co by po tych wszystkich miłych chwilach móc odpocząć w ciszy.
Lubię Boże Narodzenie. Bardzo lubię. Jest ciepłe i rodzinne i z roku na rok bardziej emocjami przepełnione.

poniedziałek, 24 grudnia 2007

Niech wśród nocnej ciszy koldęda zabrzmi Wam, bo dzisiaj najpiękniejszy w roku wieczór.

Życzę Wam zatem z całego serca:
spełnienia wszystkich  marzeń i najpiękniejszych snów,
zdrowia, zdrowia i zdrowia.
szczęścia i radości,
spokoju i harmonii,
miłości i miłości, i jeszcze raz miłości
oraz tego wszystkiego, co w życiu każdego jest naj...

Agnieszka

piątek, 21 grudnia 2007

starzeję się...

    ... jak nic! No nie da sie tego wytłumaczyć inaczej. Tetryczeję i starzeję! Przekonałam się o tym dzisiaj dobitnie...
Wyszłam z dwulatkiem po południu na spacer, żeby chociaż  trochę powietrza złapał. Powietrze złapał, a i mróz złapał - ale nas, a nie my jego. Nosy nam zmarzły, dłonie mimo rękawiczek również. Zimno i mroźno przeraźliwie. Wzięłam w końcu dwulatka na ręce, żeby buzię w moją kurtkę wtulił, bo nosek jak pomidor, a policzki nie lepsze.
No spacer taki bardziej wyczynowy miałam znaczy... Kto się przeszedł, ten się przeszedł...
Idę, dźwigam, patrzę... a tu idą sobie tanecznym krokiem panny ze szkoły średniej. Chyba już ze średniej. Idą roześmiane, rozgadane i... rozebrane. Czapek nie uświadczysz, szalik zbędny, rękawiczki obciach. No dobra... to zdzierżę. Ale widać dziewczyny gorące, bo kurtki rozpięte, żeby brak bluzek pokazać. Bluzki nieistniejące prawie - wszak Wigilia dzisiaj była w szkołach, więc się towarzystwo zestroiło jak należy z tej okazji. Kurtki do pępka, spodnie do bioder... Plecy z zimna czerwone...
Akurat zadzwoniła najszczęśliwsza, telefon wygrzebałam, a rodzicielka własna pyta się mnie, co słychać. A tu słychać to niewiele, ale widok niezły. No to opisuję. No i jak do tych nerek gołych doszłam, to tej duuuużej pupy jednej w tych za ciasnych spodniach ściśniętych paskiem metalem nabijanym pominąć nie mogłam.
I sama już nie wiem, czy ta golizna w taki ziąb, czy te stroje na szkolny opłatek, czy te wymiary w tych rozmiarach tak mnie ujęły...
No ja wiem, że młodość ma swoje prawa. Ja to wiem, ja to rozumiem. Ja to na co dzień mam nawet...
Tylko ja dziwnie taka zrzęda zgryźliwa...  I to mnie najbardziej zaniepokoiło...

chyba nie (24.10.1996 r.)

Już chyba nie potrafię
tak po prostu patrzeć na świat
tak zwyczajnie nie myśleć
tak głupio wierzyć w nic.

Już chyba nie potrafię
nie być do końca sobą
nie rozumieć życia
nie przejść poprzez czas.

czwartek, 20 grudnia 2007

gonitwa myśli

    I się dałam w tryby gonitwy przedświątecznej wpędzić. Gotuję, piekę, sprzątam, kupuję, zakupuję, znoszę, wynoszę, wyrzucam, myję, przesadzam...
I czasu póki co na nic znaleźć nie mogę. Dom pachnie świętami. Jutro będzie przywieziona choinka. W sobotę zmienię firanki i przetrę karnisze. W niedzielę odpoczywam. A w poniedziałek od rana mam dom otwarty i na gości Wigilijnych czekam.
Zapędziłam się i zapętliłam w tym wszystkim... Ale dzięki gonitwie, którą sama sobie urządziłam nie wiadomo po co, myśli równie rozpędzone złapać w biegu mogę...
Doganiam je, łapię i porządkuję... A to już coś. Duże coś.

środa, 19 grudnia 2007

opowiem Wam bajkę...

    Taką nie-smutną, nie-wesołą. Taką, która nawet zakończenia nie posiada. Taką, którą życie pisze i czasem nam o swoim cynizmie w ten sposób przypomina.
Taką, co dłonie rozedrgać potrafi i myśli odsyła w lata dawno minione.
Taką co to się patrzy i patrzy i kawę z kubka na siebie wylewa, wcale gorąca owej na piersiach nie czując.
Taką... taką moją, co nie wiem, czy się cieszyć, czy łzom popłynąć pozwolić... Czy może strukturę skały przyjąć i trwać...

Maila dzisiaj dostałam miłego...  Od przyjaciółki dawnej bardzo... Takiej, co to się z przyjaźni wypisała sama, z krzykiem i w atmosferze trudnej dla nas obu.
I chociaż emocje sobie tłumaczyć potrafię - te swoje i te innych, to ponieść im się dałam się ogromnie...
To, co się bowiem odgrzeje, nie smakuje już tak dobrze, a słów wypowiedzianych nikt cofnąć nie umie... Ale przecież próbować warto i drugie szanse dawać, nawet jeśli się mosty za sobą spaliło...

poniedziałek, 17 grudnia 2007

kobieca inwencja twórcza

    Od soboty stale coś ustawiam, przestawiam, ustawiam, dostawiam. A ponieważ w dniu dzisiejszym ustawiłam, przestawiłam i dostawiłam już wszystko, co tylko mogłam... to wzięłam się za wieszanie i przewieszanie. Aż doszłam do punku niemalże newralgicznego. Był to bowiem moment, w którym musiałam użyć młotka. Młotka jednak znaleźć nie mogłam. Mężuś coś mi tam do telefonu sugerował, że to niby nie on w naszym domu z młotkiem często biega, więc on nie jest winny zniknięcia owego, ale i tak zaginięcie młotka zostało jemu przypisane. A tak. W sumie prawdopodobne, że wziął go i schował, chociaż powodu wymyślić nie umiem jeszcze.
Naszukałam się zatem tego żelastwa na tym drewnie i nic. Mieszkanie, które mebli wiele nie posiada i schowków nie ma, zaczęło skrywać przede mną mroczną tajemnicę zaginionego sprzętu.
No i się wzięłam i się zawzięłam. No bo tu czekają trzy gwoździe do wbicia w ścianę, a ja za jakimś tam sobie cudakiem po mieszkaniu chodzę i szukam!
Aż w końcu przyszła mi do głowy myśl. Złapałam za tłuczek i tłuczkiem gwoździe w ścianę wtłukłam.
Niczym się nie różnią od tych młotkiem wbitych...

Jak to mówią: potrzeba matką wynalazków...

PS. Młotek po całym procederze znalazł się... Jak się okazało, był na miejscu. Podły ten młotek niemiłosiernie!

niedziela, 16 grudnia 2007

sobotnie szaleństwo

    Już nie raz pisałam, że przesunięcie jednej rzeczy w moim domu powoduje kataklizm porządkowo-przemeblowaniowy. Ale brzydkie słowo mi się napisało... Ale jakoś lepszego wymyślić nie umiem.
Miałam wczoraj zaplanowane mycie okien i sprzątanie ogólne. Tak pod dowództwem najszczęśliwszej, bo ktoś musi w tym czasie dwulatka poskramiać, a dowództwo owe to ma najszczęśliwsza we krwi i tak mimowolnie z niej wychodzi. A i bezlitosne to ono jest.
Mężuś oczywiście jak co roku przed świętami musiał koniecznie w sobotę pracować. No i jakoś tak go nie zdziwiło to, że okna będą myte, że jego teściowa pomagać będzie i że ja w kiepskiej kondycji psychicznej po tym wszystkim pozostanę. A na domiar wszystkiego jedynie wczoraj mogły być przywiezione meble... Hm... ogromny biblioteczny regał na książki, masywny stół co to się rozkłada do rozmiarów trzy metry na dwa (a jednak) do kuchni, wielgachna podwójna pufa i dwa fotele.
Pewnie nie byłabym sobą, gdybym regału do pokoju sama nie wtachała i nie ustawiła na nim wszystkich książek... zastanawiające skąd ja mam tyle siły... A żeby móc zmieścić regał, trzeba było poprzedni zapełniony opróżnić i w inne miejsce upchnąć, a potem książkami zapełnić. Natomiast wcześniej musiałam biurko wysunąć...

Regały wyglądają... bibliotecznie, a ja teraz siedzę na fotelu mięciuchu i trzymam klawiaturę na kolanach. No i twierdzę, że jest mi wygodnie.
A do kuchni nie weszłam jeszcze dzisiaj, bo ona jakaś taka nie moja... Po białej kuchni zostało jedynie wspomnienie. Teraz ona jest sosnowo jakaś tam w kolorze brzoskwiniowym.

A plecy bolą mnie tak, że chyba do kuchni dzisiaj nie wejdę. Ba! nigdzie nie wejdę, bo z mięciucha nie wstanę...

piątek, 14 grudnia 2007

... jak tylko kobieta...

    ... zaplanuje sobie spotkanie z kimś, to wszystko musi się zacząć dziać w trybie przyspieszonym i niesprzyjającym... Mężuś weźmie sobie akurat dzień wolny, bo niby to się źle czuje, pokój zabaw będzie zamknięty, ciśnienie wzrośnie do granicy zabraniającej picie kawy, a samą ową dopadnie złe samopoczucie, które zaraz po przejdzie w coś bardziej grypowego i z dreszczami...

środa, 12 grudnia 2007

Tuż przed świętami biedę ludzką widać bardziej...

    ... i na każdym kroku...
Dzisiaj wybrałam się z dwulatkiem na spacer, robiąc przy okazji drobne zakupy i rekonesans w temacie prezentów. I już rozumiem doskonale, dlaczego magia świąt do mnie jeszcze nie dotarła...
Powiatowe jest szare i ponure. Brak słońca, brak śniegu, brak mrozu potęguje szarość budynków i uwidacznia brak ozdób świątecznych. Nie ma dekoracji ani na deptaku, ani na witrynach sklepowych. Nie ma na ulicach Mikołajów. Jest szaro i smutno. A smutek miasta jest spotęgowany ludzkimi indywidualnymi smutkami.
Mało kto idzie uśmiechnięty. Niewiele osób wygląda na szczęśliwych. Wiele par idzie gdzieś w milczeniu śpiesznym krokiem, albo w rytmie sprzeczki. Większość ludzi idzie szybko, z pochyloną głową i smutnym wyrazem twarzy.
Widziałam starszych ludzi kupujących na zeszyt w sklepie mięsnym. I tych w każdym wieku w kolejce do lombardu. Widziałam przy stoisku warzywno-owocowym matki tłumaczące dzieciom, że ananas to ozdoba, melon to takie coś,  a słodycze przecież Mikołaj im przyniósł... Widziałam małe dzieci wpatrujące się w zabawki na wystawie sklepu, które nie są dla nich. I te większe dzieci też widziałam. I ich oczy... One już wiedzą, że patrzeć nie ma co na te cuda.
Widziałam nawet więcej, niż byłam gotowa zobaczyć.
Szare to moje powiatowe. I smutne ogromnie. Zwłaszcza przed świętami...

trudno być kobiecą kobietą...

    ... tak od rana do nocy i w nocy i stale...
Stale wyglądać ładnie i delikatnie i uśmiechać się. Trudno tak być wrażliwą i rozemocjonowaną i mówić i mówić i mówić i o wielu sprawach udawać, że się nie wie.
Trudno tak z włosami upiętymi i szminką i perfumami na sobie i w bluzce z dekoldem tupnąć nogą i być wziętym na poważnie...
Toż kobieca kobieta ma być pachnąca i delikatna i głupiutka czasem, ale na pewno nie silna i poważna...
A gdy do tej delikatności i zapachu jednak potrafi się dodać i siłę i stanowczość i spraw ogląd pełen z interpretacją właściwą, to mimo iż wszyscy respekt czują... jest jeszcze trudniej...

wtorek, 11 grudnia 2007

o świętach, których nie czuję jeszcze

    Magii świąt nie czuję jeszcze wcale. Nie ma zimy, nie ma śniegu, nie ma mrozu, nie ma ozdób świątecznych w powiatowym. Dom mój nie pachnie jeszcze ani mydłem marsylskim, ani makowcami. Nawet suszu jeszcze nie gromadzę.
Nowe firanki czekają na zawieszenie, ale najpierw okna muszą się dać umyć. Choinka rośnie jeszcze sobie gdzieś tam.
A pamiętam magię tych świąt i ich zapachy z dzieciństwa. Pamiętam, że cały grudzień był miesiącem świątecznym. Mama z babcią piekły pierniki, makowce, kruche ciasteczka. W wannie pływały karpie, które uparcie dokarmiałam. Pamiętam zapach choiny, po którą w Wigilię rano rodzic płci męskiej jechał do znajomego leśniczego i przywoził cudo nad cuda. Zapach świerku mieszał się z zapachem ciast i przede wszystkim mandarynek. Cały dom lśnił od ozdób i dźwięczał kolędami.
A teraz? Teraz mama piecze pierniki i makowce, a resztę robi się w ostatnim tygodniu, bo wszystko jest i można dzień przed bez problemu nabyć. Choinkę mężuś przywiezie dzień wcześniej, żeby z samego rana dwulatek mógł ją stroić. Zapach mandarynek jest jednym ze stałych zapachów w naszym domu, a Wigilia chociaż u nas w domu robiona nie wymusza na mnie tremy i zwiększonego tempa działania.
Oglądałam dzisiaj z dwulatkiem ozdoby choinkowe. Aniołki, gwiazdy, bombki, łańcuchy. Oglądałam podświetlane ozdoby do okien... Ale i na to jeszcze czas.
Niechby chociaż śnieg spadł...

poniedziałek, 10 grudnia 2007

porozumieć się bez przemocy

    Zastanowił mnie ostatnio pewien artykuł. W piśmie dla udomowionych. Mówi on mianowicie o tym, że w związkach pojawia się mimowolnie przemoc. Przemoc polegająca na tym, że stale uważamy, iż nasz partner albo my sami coś musimy czy coś powinniśmy zrobić, a naszym działaniem kieruje strach lub przymus. Im więcej takich sformułowań w naszym myśleniu i postępowaniu, tym mniej uczucia i radości ze związku wynikającej. Natomiast porozumienie bez przemocy to zaspokajanie naszej potrzeby kontaktu, mówienie o swoich potrzebach i uczuciach. To umiejętność pójścia na kompromis i wyzbycia się krytyki wobec drugiej osoby.
Brzmi to... no tak, jak brzmi.
Najpierw mnie to trochę zdziwiło, bo i problemy na pierwsze spojrzenie zbyt błahe, i rady zbyt naiwne...
Jednak po głębszym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że ma to sens.
Zawsze staramy się podporządkować sobie drugą osobę, ewentualnie sami dopasowujemy się do kogoś, ulegamy, poddajemy się. Zatracamy chwile własne, tylko dla siebie i rozmywamy kontakt wzajemny. Ten werbalny zwłaszcza. Nie mówimy o swoich uczuciach i potrzebach. Czekamy, że ta druga osoba sama na trop wpadnie, albo nie mamy możliwości, aby o siebie samego zadbać.
A pójście na kompromis to niejednokrotnie poddanie się i całkowite podporządkowanie.

Na artykuł trafiłam w momencie, gdy sama potrzebowałam przerobić coś w sobie. Po raz kolejny zauważyłam, że jednak najprostsze rozwiązania są najlepsze, ale i najtrudniej je wprowadzić w życie...
--------
na podstawie artykułu z listopadowego nr Zwierciadła

niedziela, 9 grudnia 2007

mmm...

    A u mnie dzisiaj niedziela prawdziwa. I relaks. Relaks taki w objęciach Nabokova, pisma dla udomowionych i mężusia. No i oczywiście w objęciach muzyki.  A dzisiaj wzięło mnie na R.E.M. Mmmmm...
Dla Was link: KLIK A dla mnie do muzyczki właśnie mężuś robi... gin z tonikiem :)

sobota, 8 grudnia 2007

semantyka czarownicy

    Często czytam w komentarzach czy mailach do mnie, że świat tworzę ciepły i magiczny. Miłe mi są te słowa Wasze ogromnie. Wczoraj nomen omen w komentarzu Agnieszka napisała mi, że wróżką jestem prawdziwą.
No wiem... chwalę się trochę. Troszeczkę... Odrobinkę jedynie.
Sama co prawda wolę siebie czarownicą nazwać. Tak z przekory i stereotyp przełamując.
Jednak nie o semantykę tutaj chodzi. Ponieważ czy to wróżka, czy czarownica to kobieta przede wszystkim. Taka w dodatku, co to i zły dzień miewa i  sił brak czasami.
Jak choćby te z sagi Sapkowskiego. Niby piękne, niby mądre, niby wszechwładne... A jednak każda skrywa jakąś skazę i czegoś jej do spełnienia siebie brakuje.
One widzą swoją brzydotę, ale potrafią być piękne i dobre. Jeśli chcą oczywiście...
Dają się ponosić emocjom i namiętnościom. Są zwyczajne. Normalne. Przeciętne.
Tylko wiedzą więcej... I więcej rozumieją.
I miotają się same ze sobą. Nienawidzą, kochają - tak, przede wszystkim czują.
A czasem też i płaczą. I się tego nie wstydzą. Bo niby dlaczego mają się tego wstydzić, skoro namiętności je niosą a emocje poganiają?...
A i czas od zawsze jakiś taki czy to wróżkom, czy czarownicom nieprzychylny...

PS. I dlatego tak bardzo Sapkowskiego czytać lubię. Zwłaszcza gdy ta cecha świata zewnętrznego wkrada się czasem w moją codzienność.

piątek, 7 grudnia 2007

mężuś oszalał...

     Piątkowy wieczór, a mój mężuś ogląda... finały NBA... I to z roku 1998...
Bossssze!

kobieta i sprawa rozmiaru się tycząca

    Dzisiaj do dziadków-pradziadków poszliśmy. 
Po  drodze zawadziłam o sklep ze spodniami...
Bardzo po drodze nawet, bo tuż obok moich dziadków sklep ów położony...
Jak już zrobiłam w nim rozeznanie, to biegusiem do nestorów, przywitałam się, zostawiłam ciastka, dwulatka i - ku ogólnej uciesze - wróciłam do sklepu. Hm... ta ogólna radość chyba powinna mnie zastanowić...

No a w sklepie pani dość nietaktownie pyta mnie o rozmiar... Nawet bardzo nietaktownie. I to tak bez skrępowania... To ja mówię, że nie wiem, bo jeden za mały, a drugi za duży.  Ona mi na to,  że to niemożliwe. Mądrala! No to ja buch suwak od kurtki i mówię niech sobie popatrzy jak taka mądra - rozmiar 40 stanowczo za duży, ale jedynie w tym rozmiarze mam dobrą długość nogawki. Co prawda spodnie mogę zdejmować bez odpinania i z tylu mam klasyczne zwisotyłki, jeśli babcia mi ich nie przeszyje, ale rozmiary mniejsze są za krótkie.
... a ona daje mi 38 i upiera się, że będą dobre. To ja jej ponownie tłumaczę... jak chłop pewnemu zwierzęciu na rowie, a ona mnie odwdzięcza się tym samym.
No to już ponad moje siły. Biorę te spodnie, idę w stronę przymierzalni i już układam w myślach mowę, jak tylko się w nie wsadzę.
Wsadzam się w nie... zapinam... zasuwam... Widzę jeszcze trochę luzu w biodrach... i...  no i za długie nogawki też widzę!

No i mowy nie walnęłam. Kupiłam za to dwie pary spodni... 

... a jak jakiś czas temu mężuś coś wspomniał, że ja zmalałam, to usłyszał, co ja na ten temat myślę... Nawet bardzo wyraźnie usłyszał... No i muszę chyba to odwołać dzisiaj...

PS. Ja wiem, że macierzyństwo absorbuje i rozum zniekształca... ale, że wzrost zmniejsza nie przypuszczałam...

czwartek, 6 grudnia 2007

coś o Mikołaju magicznej

    Magiczna była dzisiaj u mnie. No po prostu musiała przyjść dzisiaj, bo jak powiedziała dwulatkowi, Mikołaj zostawił jej pod poduszką w nocy prezent dla dwulatka...
Mikołaj taki całkiem kumaty, bo z prezentem trafił. Tylko dlaczego trafił najpierw do magicznej? Tego ciocia Agata już jakoś wytłumaczyć nie umiała...
No i ten Mikołaj zapewne natchnął nas na rozmowy więcej niż kobiece. Hm... zdaje mi się, że obie lubimy bardzo tego Mikołaja :)

środa, 5 grudnia 2007

dzieci z syndromem

    Dwulatek rośnie i rośnie i niedługo trzylatkiem się stanie.
A z dwulatkiem rośnie również i jego syndrom dwulatka. Syndrom dojrzewa, w syndrom trzylatka się zmieniając i adekwatnie do własnego rozwoju, nowe wymogi nam stawia.
Każdego dnia syndrom udowadnia, że to jednak przyszły trzylatek ma rację, a nie my. Zawsze ma rację. We wszystkim ma rację...
A my to jedynie taki dodatek pełnoletni i serwis cateringowo-porządkowy.

O ile syndrom dwulatka jeżył mi włos na głowie, o tyle syndrom trzylatka każe mi ręce w geście rezygnacji spuszczać...
Dwulatek chce coś, a syndrom dojrzalszy mu podpowiada, że chcieć znaczy móc. Dwulatek może coś, syndrom natomiast zachęca do chęci większej. Dwulatek potrafi, syndrom jednak zaczyna do czynu zniechęcać.
Syndrom podpowiada ponadto, że mycie głowy jest formą tortur, zabawki można bezkarnie niszczyć, a propozycja zjedzenia natki pietruszki jest nietaktem ze strony rodzicielki.
Przykłady można by tak mnożyć w nieskończoność, ponieważ syndrom jest bardzo pomysłowy, a każda próba uciszenia go wiąże się z buntem dwulatka...
No i wtedy dajemy sąsiadom obraz skali głosu naszego dziecka.

Pocieszam się naiwnie faktem, że jest to syndrom dotykający większość dwulatków i że niestety u większości z nich faktycznie ewaluuje w syndrom dojrzalszy (chociaż z nazwy jedynie).
Zauważyłam również pewną tendencję rodziców owych maluchów z syndromem.
Przede wszystkim dzielić się należy ze sobą swoimi problemami i spostrzeżeniami. Nie po to jednak, żeby swój niepokój zwerbalizować. Nie, nie... To nie o to chodzi. To chodzi jedynie o to, aby się uspokoić, że inni mają tak samo przechlapane. Spędzamy zatem czasami miłe chwile w gronie znajomych rodziców, jednakowo ignorując syndromy swoich pociech bawiących się razem i niezwracając uwagi na reakcje nasze, jeśli takie się pojawią...

A ja prywatnie i po cichu pocieszam się również myślą, że jak już syndrom trzylatka przeminie, to czeka nas już tylko jego ośli wiek połączony z problemami dojrzewania i bunt młodego mężczyzny. A potem to już będzie z górki - pójdzie na studia, pozna jakąś pannę  i wyprowadzi się z domu. Uff... tylko akcję marketingową trzeba wymyślić niezłą... aby się ona za wcześnie nie rozmyśliła...

wtorek, 4 grudnia 2007

jak przeżyć dzień bez Internetu?

    Niby się da... Mężuś co prawda złośliwie twierdził, że snuję się po domu jak informatyk  któremu światło wyłączyli. Taki w dodatku, co to kijem od komputera odganiać trzeba.
No ale jak tu się nie snuć? Chcę włączyć radio, włączam i dopiero po chwili zauważam, że ono przez internet. Chcę sprawdzić coś - nie mogę, bo nie działa. Muszę wysłać pismo, nie da się. Przed wyjściem z domu sprawdzam temperaturę i...ups... toż termometru za oknem nie mam, bo i po co? Nawet film w telewizji niewiadomy, bo programu od dawna nie kupujemy...

Ale za to jaka doba długa i ile bodźców zewnętrznych!!! I niby ciszej, niby spokojniej...


A ja naprawdę nie siedzę ciągiem przy komputerze przez całą dobę. Nawet przez doby połowę... Jestem w większości przy nim z doskoku. W sumie może trzy godziny dziennie. Nie więcej.
Wiem, jak świat wygląda, znam kolory i smaki. Mam znajomych namacalnych i potrafię z nimi rozmawiać.
A jednak...
A jednak to chyba uzależnienie. I pewność, że po drugiej stronie jest ktoś, kto po prostu jest. I jest coś. A raczej wszystko, co może mi być w danej chwili potrzebne.
I powiem szczerze... to nieprawda, że ja w każdej chwili, jak tylko będę chciała, mogę to okno zamknąć...

odpoczęłam?

    Jestem. Dzisiaj co prawda jeszcze niepozbierana do końca i taka zbyt rozleniwiona, ale jestem. Głowę mam nabitą myślami ponownie. I emocji u mnie równie wiele... I kolejnych znaków zapytania.
A tak właściwie to te dni dopiero pozwoliły usłyszeć tłumiony do tej pory głos rozsądku. Usłyszałam, rozważyłam, jestem świadoma... Niestety...

Odpoczęłam? Chyba odpoczęłam. Najbardziej jednak odpoczęły moje oczy.

poniedziałek, 3 grudnia 2007

w przelocie...

    ... dopadłam internet i... No i efekty sami widzicie.
Jakoś tak te zmiany we mnie rzutują na wszystko, co mnie dotyczy...
Może to dobrze. Może nie. Nie wiem jeszcze. Jednak nie jestem w stanie tego zatrzymać, więc póki co daję się im nieść.

piątek, 30 listopada 2007

znikam...

    ... od dzisiaj na dni kilka...
Powinnam być tutaj znowu 5-go grudnia. Albo jakoś tak w okolicy tej daty...
Buziaki wielkie.

czwartek, 29 listopada 2007

pętelka

   Dzisiaj wigilia św. Andrzeja. Czyli kolejna pętelka czasu, dzięki której mogą dziać się rzeczy niezwykłe... Toż według dawnych wierzeń noc przypadająca na noc z 29 na 30 listopada miała moc magiczną, uchylającą wrota do nieznanej przyszłości.
Zobaczymy...

Ja jednak, chociaż mnie już wróżby andrzejkowe w większości nie dotyczą, tak na wszelki wypadek będę miała pod poduszką kartkę i igłę...

środa, 28 listopada 2007

zaległości

    A dzisiaj dopiero teraz mam chwilkę dla siebie. Ale jaką miłą chwilkę... Idę się zatem pod prysznicem wygrzać, a potem wskakuję do łóżeczka z lekturą i napojem odpowiednim dla czarownic odpoczywających, relaksujących się, słowem pisanym zainteresowanych. Toż muszę nadrobić zaległości... Te w leżakowaniu również.

PS. Magiczna bloga śledzi i rękę na pulsie trzyma. Na moim pulsie również.

wtorek, 27 listopada 2007

Jak uzdrowić malkontenta?Jak uzdrowić malkontenta?

    Dzisiaj znowu musiałam skorzystać z usług komunikacji miejskiej. Jak zwykle, mam dylemat...
Siedziało za mną dwóch chłopców w wieku około lat siedemnastu. Rozmawiali... O ile ten ciąg dźwięków rozmową nazwać można. Co drugie słowo to wulgaryzm, co wulgaryzm to przykład. Treść rozmowy prowadząca zupełnie do niczego. Przez chwilę czułam się jak w sztuce z gatunku groteski. Koszmar.
Chłopcy wyglądający zwyczajnie, dobrze ubrani, ostrzyżeni, bez oznak zaniedbania czy biedy.
I tak sobie myślę... Rodzi kobieta dziecko. Daje mu tyle miłości, ile może. Dba o nie, kocha, wychowuje, pokazuje świat, uczy dobra i zła, wpaja wartości. Nawet jeśli czegoś z tych rzeczy nie robi, to jest jeszcze rodzina, szkoła, społeczeństwo, własne doświadczenia. Człowiek jest w stanie nabyć zarówno prawidłowy język, jako formę przekazu zrozumiałego dla wszystkich, jak również jest w stanie nauczyć się odróżniania dobra od zła. Jest zdolny do uczuć wyższych, postrzegania piękna, analizowania brzydoty, współczucia, litości.
Ponadto każda rodzina jest również w stanie zapewnić chociaż minimum emocjonalne potrzebne do życia. Nawet taka rodzina, która wybitnie się o wychowanie dziecka nie stara, nie jest w stanie zabić w nim uczuć wyższych.
A jednak każdego dnia spotykam się z młodzieżą, która udowadnia mi, że jednak się mylę. Zapanowała bowiem moda na bycie malkontentem. Trzeba być ze wszystkiego niezadowolonym. Należy we wszystkim doszukiwać się wad, niedostatków, stron ujemnych. Świat przestaje być pięknym, a zaczyna być obojętnym z tendencją do wrogości. Rodzice są "starymi", którzy zrzędzą. Kultura jest dla "starych" i zbyteczna. Nauczyciele są tymi, których być nie powinno, a Kościół jest dla dziadków.
Mogłabym tak wymieniać jeszcze długo, długo... Zastanawiam się jednak, w czym tkwi przyczyna takiego stanu rzeczy. Nie można bowiem wszystkiego i stale zwalać na bezstresowe wychowanie, tempo życia, konsumpcjonizm. Gdzie szukać przyczyn przewartościowywania się ponownego wszystkich wartości oraz absolutnej obojętności na świat i ludzi? Do czego doprowadzi nas malkontenctwo mlodych, którzy za kilka lat będą mieli prawo decydować o sobie?...

poniedziałek, 26 listopada 2007

kobiecie dogodzić jednak niełatwo...

    ... ale jak już coś mi się spodoba naprawdę, to stała w uczuciu jestem przez czas dłuższy...
    Od wczoraj nosiło mnie, aby dzisiaj perfumy nabyć. Zupełnie nowe, inne, takie nie-moje. A nosiło mnie okrutnie. Zupełnie jakbym całkiem nowego zapachu na sobie do szczęścia i życia potrzebowała...    
Dziwnym zbiegiem okoliczności śnieg, deszcz, wiatr i wszelkie niesprzyjające spacerom zjawiska atmosferyczne, nastrajają mnie do najdzikszych pomysłów. Nie ma więc się czemu dziwić, że gdy tylko zaczęła się śnieżyca, dwulatek zaczął piszczeć z radości, że pójdziemy... Poszliśmy.
Weszłam do perfumerii i... No i już wtedy dziewczyny w niej pracujące się zorientowały, że ten dzień nie będzie dla nich najłatwiejszy...
Zawsze trzymałam się zasady, że wypróbowuję jednego dnia dwa zapachy jedynie. Do dzisiaj...
Dzisiaj bowiem pachnę cała i wszędzie i w każdym miejscu inaczej.
Moje ukochane perfumy mnie odrzucały, a wszystkie pozostałe były za słabe, za mało słodkie, ze zbyt małą ilością piżma, albo jeszcze coś i wszystko na nie.
Odstawiając Organzę i Coco, wybrałam zapach delikatny, który jednak najintensywniejszy mi się teraz ze wszystkich wydaje i niemalże po skórze mojej chodzi, nęcąc nos i myśli.

Siedzę i się delektuję... sobą. I czuję, że się zmiany wielkie szykują, skoro skóra moja ph zmieniać zaczęła.
A może po prostu łagodnieję?...

pomiędzy

    Porannie i sennie jeszcze ogromnie. Uwielbiam poranki tylko moje, kiedy cały dom jakby w zawieszeniu pomiędzy nocą i snem, a dźwiękami dnia.
Kawa małymi łykami popijana smakuje bardziej. Poczta bardziej prywatna. Ciepło od kafli bijące cieplejsze.
Tydzień nowy staje znakiem zapytania przede mną. Nie wiem, jaki będzie. Ten żywiołem będzie absolutnym, ponieważ planów żadnych nie robiłam.
Dopiero teraz patrząc w kalendarz widzę, że w piątek Andrzejki. Hm...
A po nich znikam na dni kilka, może nawet nieco więcej niż kilka.

niedziela, 25 listopada 2007

o czym myślą kobiety?

    Ponoć mężczyźni myślą tylko o jednym. A kobiety myślą o...? No właśnie, o czym?
Czy jesteśmy wyzbyte ze wszystkich podtekstów i pragnień? Czy temat seksu w naszych myślach jest nieobecny? A może raczej myślimy podobnie i z podobną częstotliwością, tylko nasze myśli te są mieszane z całym mnóstwem innych?... Toż kobieta myśleć musi. O wszystkim. Nawet o tym, co nie jest jej w danej chwili potrzebne. O tym, co myślą inni myśleć musi również. I o tym, co byłoby gdyby, albo co będzie jeśli. Tak... myślimy stale i o wszystkim. Jeśli natomiast tematy do myślenia jakimś cudem się wyczerpią, potrafimy szybciutko kolejne sobie znaleźć. Ponieważ myślimy zatem stale i o wielu sprawach bez potrzeby, nie zwracamy uwagi na nasze myśli o seksie, albo wrzucamy je zakładki zatytułowanej: zbędne.
A przecież każda kobieta ubierając się, stara się być atrakcyjna, malując - piękna, układając włosy - zadbana. Idąc ulicą zwracamy uwagę na spojrzenia. Staramy się być wyprostowane. Potrafimy wszystkie swoje atuty zastosować w jednej chwili i w dodatku nieświadomie. Gesty, słowa, tembr głosu pozwalają nam na błyskawiczne rozpoznanie sytuacji.
Chociaż... właściwie to po tym wywodzie dochodzę do wniosku, że my faktycznie o seksie nie myślimy... Nie musimy o nim myśleć. My go bowiem w swoim instynkcie mamy...

w głąb siebie

    I znalazłam wreszcie w tym tygodniu chwilkę dla siebie. Taką na błogie nic nierobienie i o niczym niemyślenie.
Rewelacyjne uczucie.
Tak po prostu usiąść z prostymi plecami i odlecieć w wymiary beztroskie. Wyrównać oddech i spowolnić, poczuć ciężkość nóg i rąk, a potem nie czuć już nic.

I wrócić powoli z radością ogromną, zasobem sił witalnych i energią pozytywną.
I świadomością, że jest się bardzo szczęśliwym.

dwulatek i święty Mikołaj

    Dwulatek wie, że święty Mikołaj istnieje.
Wie nawet jak on wygląda... No ale to akurat każdy chyba wie.
Mikołaj jest duży i gruby, ma brodę i wąsy, no i okulary. Ubrany jest w czerwony płaszcz i spodnie. Ma wysokie kozaki i czapkę z pomponem. A do płaszcza przyszyte jest białe futerko.
No i rzecz najważniejsza: święty Mikołaj jeździ saniami, do których zaprzęgnięte są renifery... A przyjeżdża aż z Laponii.

Od kilku dni dwulatek żyje Mikołajem i prezentami. Rano po obudzeniu się pierwsze słowa Mikołaja dotyczą. I prezentów. Każdego dnia się upewnia,czy owe będą i głowi się okrutnie, co mu Mikołaj powie.
Stresuje się czasem, że do niego nie przyjedzie. Zwłaszcza gdy zdarzy mu się coś nabroić... Stresuje się tym bardziej, że śniegu nie ma i sanie nie mają po czym jechać.
A my stresujemy się równie bardzo, bo prezenty są nieco inne, niż dwulatek sobie wymarzył i tym, że co prawda mieszkanie duże mamy, ale renifery i sanie w nim się mogą nie zmieścić... A dwulatek już jedzenie dla reniferów od kilku dni szykuje...

sobota, 24 listopada 2007

and all that jazz

    A mówiłam, że czarownice sposoby mają? Udomowione zwłaszcza...
Tak, te są groźniejsze, bo niby udomowione, więc trudniej je przejrzeć i to, kiedy zadziałają. I jak...
Mężuś dzisiaj z żalem do pracy wychodził. Ale już wraca. I... nawet nie wie, że randkę dzisiaj mamy. Nie wie, że Cabernet Sauvignon już się chłodzi i że winogrono, które ma kupić po drodze jest do niego właśnie.
I nie wie też, że buty mam już naszykowane i włosy ułożone bardziej niż zwykle.
I nie wie jeszcze, że do wyjścia czasu będzie mieć mało...  I tego, że mnie od rana kołysze jazz... and all that jazz...


PS. http://pl.youtube.com/watch?v=G-XuW2oEWFs&feature=related

piątek, 23 listopada 2007

erotyk

    A dzisiaj mnie z rana natchnęło na dawne myśli, dawne emocje, dawne wiersze... Miło do tego czasem wrócić.
Chociaż zupełnie nie wiem, dlaczego w piękny dzień, przy porannej kawie i najświeższych wiadomościach, przypomniał mi się ten właśnie erotyk Jacka Podsiadły.
Zapewne kolejny miły dzień się zaczął, skoro jeden z ulubionych wierszy recytował mi się w myślach i tekst swój kazał odszukać...

"Tamta koszula z flaneli, w kratę, ciemnoniebieska jak krew,
rzucona na oślepiająco nagą żarówkę, by podkreślić
nastrój, linię bioder, znaczenie niektórych słów...
Miasto nazywało się Mielec, następnego dnia rano zimowe powietrze
wdzierało się pod koszulę wypaloną w niej dziurą,
minęło kilka lat, ostre światło nie wywołuje już
wstydu, kobiety bywają tak samo oślepiająco nagie,
tamta koszula staje mi przed oczami
jakbym ją zdjął przed chwilą, na prawym boku
dziura o postrzępionych, brązowych brzegach,
tędy przeszła Miłość."

czwartek, 22 listopada 2007

dlaczego nie mam prawa jazdy?

    Dzisiaj po raz kolejny usłyszałam to pytanie... A ja nie mam i już. Tak zwyczajnie.
Powodem jest humanitaryzm i jakaś dziwna miłość do ludzi. Toż mi tych wszystkich istot żal po prostu i ja tak z dobroci serca...
Kierowcą byłabym mianowicie złym straszliwie. Szybko jeździć lubię i zawsze mam wrażenie, że inni uważają również.
No a poza tym... no jakby to powiedzieć...o ile biegi straszne nie są, bo już automatyczne skrzynie dawno temu wymyślono, o tyle kierownica jest bez sensu. Chcę skręcić w prawo, kręcę zatem w lewo... No i co się dzieje? Ano... właśnie w lewo jadę. No to to już cios poniżej pasa. Toż logiczne, że łatwe nic być nie może i jeśli chcę skręcić w stronę tę,to w drugą kręcić powinnam...
Dla mnie samochód powinien mieć poza tym taki zmysł, że ja wsiadam, a on wie sam z siebie, dokąd jechać ja sobie życzę. No ale zaraz, zaraz... toż tak to ja już mam...
No więc po co mi prawo jazdy?...

ot i cała tajemnica

    Chaos i tajemnica na blogu u mnie zagościły i jakoś im się tu tak dobrze dzieje.
Niektórych spraw zapeszać nie chciałam, niektóre jakoś na klawiaturę przelać mi się nie chciały...
Wszak czarownice nie skarżą się i nie płaczą... Nawet jeśli męczą się czasem okrutnie.

Z magiczną na dobrej drodze już jesteśmy. Wczoraj cenniki stworzyłyśmy, wyliczenia, obliczenia i strategię. Ceny ustaliłyśmy, ludzi do współpracy szukamy. Jest dobrze.
Jutro lokale oglądać będę i ceny pertraktować. Byka dzisiaj złapałam i świat pod nogi własne rzuciłam. Nie obcasem przykułam, ale podeszwą glana własnego. Z impetem i złością z kilku dni ostatnich. Jest mój już znaczy!

A tajemnica? Tajemnicą są uczucia własne, gdy dwie czarownice muszą swoją przyjaźń materializmem zbrukać i koszty określić. Na szali wtedy i przyjaźń stawiana, jeśli ktoś trzeci w sprawę się wmiesza... Cało na szczęście wyszłyśmy z opresji. I to mnie cieszy najbardziej.
Mężuś też jakoś dziwnie się zachowuje ostatnio, mimo poparcia i pomocy wielkiej. Toż żonkę w domu hodować chciałby, a widzi, że powoli w dawny rytm się wdrażam. Rytm ten natomiast zbyt dla małżeństwa dobry nie był... A to początek dopiero. I tak od słów wymiany, do słów braku przez tydzień ten idziemy. Rano słowa ciepłe mamy dla siebie, wieczorem już siły na słowa brakuje.

Świat wyważyłam na nowo i w kierunku konkretnym popchnęłam. Co z tego, jeśli doby kilkukrotnie wydłużyć nie umiem... Jeszcze...

Jest dobrze. I cieszę się ogromnie. Teraz rynek badać będziemy i start od stycznia ewentualny. Co do małżeństwa... i tu się wszystko ułoży. Czarownice wszak znają na to zwłaszcza sposoby...

byk

    Dzisiaj jest mój dzień!!! Mróz i piękne słońce to jest to, co lubię. Aż chce się brać... byka za rogi. A ja właśnie dzisiaj niby z bykiem muszę się zmierzyć z ważnymi sprawami.
A dzień zaczął się i niespodzianką... Milusią bardzo!!
Nie ma zatem siły, aby coś mnie powstrzymało w... taki! dzień.

Relacja będzie potem, bo wiem, że tutaj chaos i zagadki same ostatnio tworzę :)

środa, 21 listopada 2007

porannie

    Porannie i mglisto... I zimno jakoś tak dziwnie. Nie lubię dni tak się zaczynających. Dwulatek z pozoru śpi słodko, ale przez sen jakoś niespokojnie rączkami porusza.
Dobrze, że kawa pachnie cudownie... Zmęczona jestem nocą i snami dziwnymi nieco.
Idę gazety poczytać, by nikłe chociaż pojęcie o świecie posiadać.

wtorek, 20 listopada 2007

myśli własne

    Dzisiaj kolejny dzień senny i ciemny i jakiś taki lekturze sprzyjający...
Taki, co to chce się myśli oswajać i światy stwarzać w marzeniach. I tworzyć i marzyć i spod koca nie wychodzić i uśmiechać się do myśli własnych...

A ja dzisiaj z telefonem przy uchu i kalendarzem w ręku świat przyszły tworzę realnie. Rozkład mieszkania ołówkiem planuję i stół ustawiam wielgachny. Wieszam obrazy, kwiaty ustawiam i przez biurokrację przebrnąć próbuję...

poniedziałek, 19 listopada 2007

o co kłócą się małżeństwa?

    Nie powinno być pytanie owe dziwnym, bo kłóci się każdy i w sytuacjach najróżniejszych. Nawet taki ktoś, kto kłótliwą jednostką nie jest.
Jak to jednak w porzekadle: dla chcącego, nic trudnego...
A ponoć to małżeństwa dopiero powody do kłótni prawdziwe miewają. Bowiem i stabilizacja większa i wymagania konkretniejsze, a zarówno dzieci własne, jak i rodzice powodów do emocji dostarczyć potrafią.

I tak przy okazji tych wymagań i stabilizacji, i dziecka, wczoraj kłótnię mieliśmy małżeńską. I mimo, że spokojną i cichą, to pokłóceni spać poszliśmy. A niedomówienia i żale już same przez się męczą okropnie...

Mężuś od zawsze dziwnie spokojny i opanowany, cierpliwie wszelkie animozje znoszący, to jednak żal słów wypowiedzianych...
I chociaż zdanie ostatnie do mnie należało, dumna z tego nie jestem w ogóle...
A jak to zazwyczaj, o banał się oparło...

niedziela, 18 listopada 2007

Już!!!...

    ... mamy stronę. Bez grafiki jeszcze co prawda, ale ze wszystkimi ważnymi informacjami i najdrobniejszymi nawet szczegółami :)

takie

    A dzisiaj wyciszenie i uspokojenie. I takie wytchnienie po całym tygodniu... I takie po sobocie zwariowanej jeszcze bardziej, niż piątek.
I takie zawieszenie między dniem a nocą, między książką a rzeczywistością, między słowem a przytuleniem.

sobota, 17 listopada 2007

ad ups...

  No i się wyjaśniło... Ku mężowemu  rozczarowaniu. Kreska jedna tym razem jedną się okazała bez podtekstów.

piątek, 16 listopada 2007

list

    List dzisiaj dostałam. Piękny... Nie e-mail, list, chociaż nie listonosz go przyniósł.
List z zachowaną formą listową w całości i pięknem.
Długi ogromnie. Przemyślany, chociaż gładki i płynny. Wysublimowany bardzo i słów pełen delikatnych...
List wyraźnie męską dłonią na klawiaturze wystukany. Ze składnią męską typowo.
I wrażliwością. Kobiety piszą i czują nieco inaczej...
List taki, co tylko na wieczór i przy jazzie...
Taki co pachnie. Pachnie emocją i zapachem... Zapachem papierosa przyćmionego wonią wody po goleniu nutę Kenzo zawierającej przepojony...
Taki, że gęsia skórka w całości mnie otuliła, a policzki zapłonęły od środka...
List taki, że poczułam się piękna i kobieca ogromnie.
Taki dorosły i dojrzały.

List podpisany...

List, który mężowi muszę pokazać, by problemów potencjalnych uniknąć wielu...

teściowej oswajanie

    Teściów się raczej nie wybiera. Chociaż trafią się i tacy, co to małżonków pod kątem ich rodziców znajdują. Jednak i w tym wypadku zapewne nie o charaktery owych idzie.
Tak więc dostajemy szczęście z całym dobrodziejstwem inwentarza. No i rób sobie z tym człowieku, co chcesz...
Trzeba się docierać, jak to zwykle w relacjach międzyludzkich bywa. Trzeba, ponieważ nawet jeśli przez lata przedmałżeńskie niby się i z nimi dotarło, to związku legalizacja dziwną u nich zmianę w rysie charakterologicznym  wprowadza.
Czasem jest lepiej, czasem gorzej. Z reguły jednak płaszczyznę porozumienia znaleźć można.
W sumie to i ja to rozumiem poniekąd - no przyjdzie mi dziewczę do domu, syna uprowadzi, myśli przewrotnych do głowy nawkłada, on niby w transie i jedynie dziewczęcia słucha, a ja tracę prawo głosu decydującego... Ups... rzecz straszliwa faktycznie. No utraty prawa głosu decydującego w istocie nie zniosę...!

Czasem jednak nie o docieranie się tylko idzie, ale o oswajanie z przyzwyczajeniami swoimi i stylami życia. Mogą to być drobiazgi w stylu kawy w filiżankach. A czasem mówienie wszystkiego z dziecięcą szczerością.
Wielokrotnie już miałam wrażenie, że Droga moja ma mnie za nierównoważoną werbalnie i słuchać mnie rady nie daje. A jak milknęłam, to znowu jakby obrażona wychodziła... No co ja poradzę, że słowa tak jakoś same mi się na usta pchają. A i czemu mam nie mówić o tym i o tamtym i czuć się skrępowaną skoro toż rodzina ponoć?

Ostatnio jednak wpada do mnie znienacka Droga i od progu o różności wypytuje. No prowokuje mnie normalnie, myślę sobie. A ona nic tylko siada, o koniaczek prosi (bo zimno okrutnie) i mówi: mam niusy!! nawet nie uwierzysz jakie! No bo tak się jakoś w te nasze ploteczki wciągnęłam - dodaje.

Ha! niech mi teraz teść mój drogi powie, kto w tej rodzinie lubi dużo i o wszystkim mówić :)

czwartek, 15 listopada 2007

znowu...

    ... pani dzisiaj sensację na swojej ulicy wzbudziła... Pani co prawda nie we włoskich szpilkach tylko półbutach. No i nie w kostiumie, a spodniach - dzwonach. Pani nawet bez słonecznych okularów była... Choć to ostatnie to zrozumiale akurat, wszak deszcz nie pada dzisiaj w powiatowym...
Pani sobie dzisiaj mianowicie w kiosku gazetę zażyczyła. Taką dla czarownic udomowionych gazetę. Taką co to od dwóch tygodni o nią pani pyta... A tej nadal nie ma i nie ma...
No i dzisiaj to już wszyscy na panią się jak na nienormalną patrzyli, pani bowiem zapytała, czy numery świeże są w drugiej świeżości sprzedawane... No to bezczelność po prostu i skandal... w listopadzie żądać numeru listopadowego...

środa, 14 listopada 2007

Ups...

    Czy ktoś zna sposób na mięśni rozluźnienie i się zrelaksowanie?...
A czy ktoś ma sposób, aby po tym rozluźnieniu i zrelaksowaniu kobieca przypadłość comiesięczna się trafiła?...
No ja niby taki sposób mam. Nawet dwa. Jednym jest impreza rodzinna, drugim długi, długi prysznic, a po nim owinięcie się w biały ręcznik. Hm... sposoby właściwie niezawodne.  Właściwie...
Impreza rodzinna była... Kąpiel gorącą i długą co dzień od dni wielu biorę. Ręczników białych jeszcze dużo mi zostało.
No i dziwnie radosnego z tego powodu męża własnego i osobistego też mam...

Taaak... toż mąż mój własny i osobisty planował i planował... Ja też planowałam i planowałam...
Agata ostatnio mnie spytała, czy bliźniaki to moje pragnienie...
A o test nie pytajcie lepiej, bo u mnie zawsze jedna kreska, nawet w ciąży... Ups...

panienka roztropna

    Wczoraj byłam znowu na wykładzie. Wykład dotyczył dramatu"Wyzwolenie" Stanisława Wyspiańskiego. Profesor próbował odpowiedzieć na zadane samemu pytanie, czy "Wyzwolenie" jest kontynuacją "Wesela","Dziadów" czy może "Hamleta".
Było jak zawsze - rzeczowo i bardzo interesująco.
Wychodzę z gmachu, przechodzę obok młodzieży szkolnej i za swoimi plecami słyszę rozemocjonowaną panienkę, która krzyczy w telefon komórkowy:
"Już wiem Misiaczku, co chcę w życiu robić!!! Chcę studiować filologię polską!!!! Nic innego! To kierunek dla mnie. Tam się zrealizuję!!!Wykład był wspaniały, no rewelacyjny po prostu. Jakiś profesor go prowadził... A o czym?... No tak dokładnie to nie wiem... chyba o wyzwoleniu Polski..."

Pogratulowałam w myślach dziewczęciu. Na pewno się na filologii polskiej zrealizuje...

wtorek, 13 listopada 2007

gdy za ścianą krzyczy ktoś...

    ... to robimy wtedy co? No właśnie...
Mam szczęście mieć sąsiadów, że tak powiem, ciut głośniejszych niż się zazwyczaj człowiekowi trafia.
Przeżyliśmy już ich tygodniowe opijanie narodzin dziecka, trzydniowe chrzciny i Wigilię, która w formie bardzo hucznej ciągnie się do pierwszych dni stycznia, bo o Sylwestra i Nowy Rok zahacza... Niejednokrotnie mieliśmy okazję słyszeć wymianę światopoglądu między panią sąsiadką, a panem sąsiadem. Czasem nawet mieliśmy pana sąsiada w gościnie, który przybiegał do nas z piwem, żeby sobie w spokoju wypić i uspokoić się przed powrotem do domu, aby czegoś głupiego nie zrobić...
Przeżyliśmy zmianę zastawy - najwyraźniej nową kupili, bo starą tłukli przez godzin kilka... Wysłuchaliśmy zmianę szyb w oknach. Mieliśmy także odgłosy ich uciech cielesnych.
Tak... A to ciągle mowa o tylko jednych sąsiadach...
Co zrobić jednak, gdy nagle w środku nocy rozlega się głuchy dźwięk rzucania... kimś... o ścianę? Co zrobić, gdy nie jest to dźwięk jednorazowy i zaraz po nim słychać ciąg bluźnierstw wykrzyczanych głośno i wyraźnie? Co zrobić, gdy w tle słychać przeraźliwy płacz dziecka?...
Co należy w takiej sytuacji zrobić i jak zareagować, by większej szkody nie zrobić, a tragedii zapobiec...? Czy wzywając policję szkodzimy, czy pomagamy? Czy policja potrafi rozwiązać problemy małżeńskie i rozumu do głów nalać? A może policja sprawę rozjątrzy jedynie... Jak pomóc takiej kobiecie, która odejść sama nie chce i próba pomocy drażni ją ogromnie... Jak pomóc dziecku, które tym nasiąka i jedynie taki wzorzec dostaje...

poniedziałek, 12 listopada 2007

odkrycia

    A u mnie śnieg. Biała pierzynka na balkonie tyle mnie zadziwiła, co ucieszyła z samego ranka. Lubię pierwszy śnieg. Zawsze przypomina mi się dzieciństwo i oczekiwanie na tą pierwszą biel, która miała w sobie coś czarodziejskiego.
Dwulatek jeszcze smacznie śpi, a ja białą herbatę popijam i czuję, jak powolutku przeszłość wraca. Taka trochę niechciana, ale taka dziwnie spontaniczna i serdeczna... Tak... właśnie ją w skrzynce e-mailowej odkryłam...

niedziela, 11 listopada 2007

starszy człowiek i rodzina

    Będąc z najszczęśliwszą w szpitalu miałam okazję przyjrzeć się szpitalowi i scenom sytuacyjnym. Tak zupełnie z boku. Z boku, bo już wydarzenia czerwcowe zahartowały mnie do tego stopnia, że nie przeraził mnie ogrom bólu, ignorancji i wstydu. Nie przeraził mnie nawet zgon kobiety leżącej dwa łóżka dalej niż najszczęśliwsza... Nie zdenerwowały mnie pielęgniarki, które na każdym kroku podważały zalecenia lekarza, gdy ten zdążył tylko oddział ratunkowy opuścić.
Nie mogłam jednak przejść obojętnie obok jednej kobiety... Babci takiej na oko dziewięćdziesięcioletniej. Wyraźnie przez życie doświadczonej. Takiej, która nie raz musi wybierać, czy zrobić obiad, czy opłaty...
Nie o biedę jednak idzie mi. Nie tą materialną bynajmniej. O uczuciową...
Kobieta mogła być przed północą do domu wypisana... Mogła, bo jej nadciśnienie się unormowało. Mogła... Lekarz zapytał czy mieszka sama i czy ma rodzinę... Długo nie odpowiadała. A potem szepnęła, że ma. Ma córkę i zięcia.

Lekarz zostawił ja na noc w szpitalu, bo babci nikt odebrać w nocy nie chciał... Zostawił, bo babcia była bez kluczy do mieszkania, bez okrycia wierzchniego i pieniędzy.
Została na łóżku szpitalnym do rana, bo jak powiedział lekarz drugiemu: przecież wiesz, że rodziny starszych często nie odbierają...

sobota, 10 listopada 2007

Upojną noc...

    ... spędziłam dzisiaj...
Na twardym, plastikowym krześle na oddziale ratunkowym... Przy łóżku najszczęśliwszej, która znowu nam gdzieś uciekać w inne wymiary próbowała.

Jest już dużo lepiej. Mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że dobrze.

Dopiero weszliśmy do domku. Teraz chlupnę kawę i idę pod prysznic. Oj... długi i obrzydliwie gorący.

PS. Jeśli pozytywy magiczna odczytała z tarota równie dokładnie, co negatywy, to czeka nas iście świetlana przyszłość.

piątek, 9 listopada 2007

pewniaki

    Ponoć nie należy chwalić dnia przed słońca zachodem... Ponoć. Pochwaliłam... Nie pochwalę już nigdy...
Lokal miałyśmy z magiczną pewnik, chociaż nie zaklepany jeszcze. Lokal obok i taki, jaki być powinien. Poszłam wreszcie go zobaczyć... Poszłam właściwie od tak sobie, bo i tak wiedziałam, że jaka by to ruina nie była, będzie nasz. Ruina w sam raz, ale właścicielka trochę bez rozumu i porozumieć się nijak było... Ja swoje, ona swoje. Ja pytam, ona odpowiada co prawda, ale na pytanie, którego wcale nie zadałam...
Nic to, myślę, nie ma takiej opcji, żebym w centrum powiatowego lokalu na pracownię artystyczną nie znalazła! Siadłam do gazet i internetu. Znalazłam!!!
No i się zaczęło... Kamienica w centrum, ale przez cywilizację ominięta, nawet mieszkańcy tacy, co to od lat 40 nie trzeźwieją... Ale jest ok...  myślę sobie. Dobrze będzie. Folklor jest, o resztę zadbam... dzwonię pewna, że to pewniak. I co słyszę?... Słyszę szczęśliwego właściciela, że ktoś zadzwonił. Słyszę również, że mieszkanie jest po remoncie i na styl apartamentowy zrobione... No pan długo nie mógł pojąć, że ja czegoś lej po bombie przypominającego szukam...

Znalazłam kilka kolejnych pewniaków... Znalazłam nawet jeden dom... I jedną suterynę... Jutro mężuś będzie obdzwaniał...

co czuje facet?

    Kobiety są impulsywne, popędliwe, wygarniają wszystko i każdemu. Potokiem słów emocje uzewnętrzniają. I na emocjach jadą, emocjami rozpędu nabierają. Emocjami się kierują, chociaż nie zawsze swoimi...
Czasem coś stłuką. Czasem coś podrą. Czasem nawet jakieś stare sprawy na światło dzienne wywloką. I mówią, i krzyczą i... lżej tak jakoś na duszy się robi.

 A mężczyzna? Myśli. Myśli i milczy. I czasem słówkiem rzuci. Jednym. I tylko czasem...

czwartek, 8 listopada 2007

będzie link

A jeśli ktoś chce posprzątać, proszę: flamenco diablo:

http://unnice.wrzuta.pl/audio/4Zl9vHQ1Md/yngwie_malmsteen_-_flamenco_diablo

Buziaki.

czwartek w rytmie flamenco

     Obudziłam się dzisiaj z ranka samego. Tak skoro świt, rzec by można...
I w dodatku jakoś taka roztańczona. No aż mnie nosiło! I to wcale nie jazzowo mnie biodra kołysały... Nie, nie... toż upału nie ma, ani śnieżycy... Nie bluesowo, bo i dzień, i rano...
Ha! na flamenco mnie dziś wzięło totalnie...

No i mnie poniosło to flamenco!!! Do deski i żelazka, do pralki, do odkurzacza, do sprzątania wszędzie i na każdym milimetrze kwadratowym z precyzyjną dokładnością...
Kurz zduszony w zarodku, za obrazami brak czegokolwiek, plafony wymyte, książki przetarte, zasłony zmienione... Jakoś tak tylko okna się ostały, bo deszcz padał, a w deszcz jak ta głupia myć nie będę... Nawet pranie wykładzin i tapicerki na za tydzień umówione i wymierzona ściana do zakupu tapety...

Dwulatek zadziwiony, roześmiany pląsał obok ze ściereczką. Mężuś już w drodze do domu, bo nie wierzy, że ze mną wszystko ok...
A ja właśnie usiadłam i sobie popijam herbatkę zieloną.
Ha! kawy dzisiaj nie tknęłam... A wszystko przez to flamenco...

środa, 7 listopada 2007

gdy... (29.07.2007 r.)

Gdy świat mnie opływa
leniwie
a myśli swym pięknem
kołyszą...
i cisza ogarnia tak wielka...
Kobietą się czuję
piękną,
co światy stwarzać
delikatnie
potrafi.

Chestertona sentencja na dziś

    Pogoda paskudna. Miałam nadzieję na śnieg, a tu deszcz leje, siąpi, mży, pada... A ja muszę wyjść na to obrzydlistwo... 
W dodatku kalendarz zachęca mnie sentencją na dziś: "Wszyscy ludzie, którzy naprawdę wierzą w siebie, znajdują się w domach wariatów."
No tak... Miły dzień :)

wtorek, 6 listopada 2007

Z magiczną...

    ... się dzisiaj widziałam... Niektórzy już wiedzą, że z magiczną łączy mnie wiele. Przede wszystkim przyjaźń, która niedługo ćwierć wieku świętować będzie i mimo, że próbom odległości i czasu poddawana była przez lat zbyt wiele, przetrwała na dojrzałości zyskując. Z magiczną łączy mnie również mentalność i świata odbieranie, celebrowanie uczuć i szczerość.
No łączy nas również firma, która otwieramy, ale głównie łączy nas nić porozumienia, co linie czasem podobna.
Niektórzy wiedzą o magicznej również i to, że tarocistką jest uznaną i umiejętności nadprzyrodzonych posiada ciut wiele...
Wbrew pozorom nie stawia mi Arkanów dnia każdego. W zasadzie to cztery razy do tej pory... Raz pierwszy wtedy, gdy dopiero wiedzę zgłębiała i stanowczo oświadczyła, że weterynarzem nie jest mi być pisane... Dwa lata temu horoskop astralny dokładnie potwierdziła co do słowa, a potem przy zdrowiu mamy na duchu podtrzymała.

Dzisiaj na mój widok karty sama wyjęła ze skrzyneczki i świecę zapaliła i... rozedrgała mnie słowami...

Tarocistom złych wróżb mówić nie wolno... Ale i ja te karty już dzięki niej kojarzę... I Agatę znam zbyt długo, żeby wyrazu oczu jej nie zauważyć...
Nie były karty łaskawe dziś dla mnie... I chociaż świetlaną przyszłość i duże bogactwo i firmy powodzenie wskazują i córeczkę w przyszłości trzyletniej i szczęście... to zdrowia najszczęśliwszej nie widzą i pokazać niczego dobrego dla niej nie chciały...
I nie zamydli mi oczu magiczna, że karty to karty jedynie... a prośbę by mama na zdrowie uważała bardziej nie jako pogodne "do zobaczenia" odebrałam...

poniedziałek, 5 listopada 2007

o mnie słów więcej

    Byłam dzisiaj z własną i osobistą szwagierką w kawiarni na ploteczkach. Byłam jednocześnie prawie wyrodną matką, ponieważ dwulatek przebywał w tym czasie w przybytku zwanym pokojem zabaw i zorganizowanym w Bibliotece Publicznej miasta powiatowego. W zasadzie to i ta kawiarnia w owej się mieści... Ale i tak co niektórzy patrzyli na mnie jak na potwora! Toż dziecko pod opieką pani przedszkolanki w otoczeniu mnóstwa zabawek zostawiłam! Zostawiając jednocześnie swój numer telefonu. Zgroza. Zgroza podwójna, ponieważ dwulatek sam wyjmował sobie z kieszonki chusteczkę higieniczną i nosek wycierał, gdy taka potrzeba zaistniała. A największa zgrozą jest fakt, iż dziecko się bawiło świetnie i było grzeczne.
Świetnie bawiłam się i ja. Tym bardziej, że pierwszy teraz udało nam się wyjść na pogaduszki do kawiarni.
A teraz przeglądam repertuar teatru w powiatowym i coś mi się zdaje, że ze trzech teatrów to tutaj brakuje... Gdyby tak więcej ich było, można by coś wybrać... A tak, to repertuar z listopada i grudnia widziałam już... albo w zeszłym roku, albo w innym mieście...
Oj... dobrze chociaż, że taki przybytek dla maluchów zrobili.

niedziela, 4 listopada 2007

czytelnicza pasja dwulatka

    Zapisałam dwa miesiące temu dwulatka do biblioteki. Toż niedługo dwulatek trzylatkiem będzie, a wiek przecież do pewnych przywilejów zobowiązuje...
A tak poważnie, od jakiegoś czasu dwulatek nie chce już książek z obrazkami. Czasem tylko sam je sobie bierze i ogląda. Chce natomiast zdecydowanie, aby mu czytać opowiadania, czy baśnie.
Czytamy zatem codziennie przed snem wieczorem i przed spaniem w dzień. Czytam mu często rano, jak się obudzi i czasem jeszcze w ciągu dnia, gdy przerywa zabawę, a prosi o książkę.
Niestety nie sposób je wszystkie nabyć...
No i tak co tydzień wypożyczamy coś, co starannie sam sobie wybiera. Pani go pyta czy chce o tym, czy o owym, a dwulatek podejmuje decyzję.
Ostatnio bibliotekarka poleciła mu książkę Katarzyny Kotowskiej "Jeż".
Rzecz przepiękna i bardzo mądra. Bardziej jednak dla dorosłych niż dla dzieci...
Autorka opisuje małżeństwo, które stara się adoptować dziecko. Opisuje również, jak ci ludzie przygotowują się emocjonalnie. A gdy już chłopczyk zostaje adoptowany, jak oswajają siebie nawzajem, natomiast swoje uczucia i myśli wyważają odpowiednio.
Mnie książka zachwyciła!
Dwulatek słuchał jej w wielkim skupieniu. Potem poprosił o ponowne przeczytanie. Następnego dnia chciał posłuchać jej znowu. I tak jeszcze razy kilka... Za każdym razem tekst na bieżąco komentował. Zwracał uwagę na to, że on ma dom tu, że ma mamę i tatę. Zauważył, że chłopczyk w książeczce płacze, a on nie. Cały czas identyfikował się z chłopczykiem z książki. Co i trudne zapewne nie  było, bo obaj mają tyle samo lat i takie samo imię...
Po kilku czytelniczych sesjach przy "Jeżu" dwulatek zaczął wszystkim opowiadać, że jest taki chłopczyk w bajce, który jest smutny, nie ma mamy i płacze.

... od kilku dni natomiast dwulatek płacze przez sen i cały czas upewnia się, że on ma mamę...

A ja mam nauczkę, aby książki, których nie znam, samej sobie przeczytać najpierw... Chociaż "Jeża" akurat polecam każdemu rodzicowi.

przed porannie...

    Nie ma to jak się obudzić o 4 rano... I to tak drugi dzień z rzędu... Zupełnie bez powodu. W dodatku z absolutnym brakiem możliwości ponownego zaśnięcia. A jaki dzień wtedy długi! Długi, że hej! bym powiedziała nawet...
Dzisiaj w ciągu dwóch godzin obmyśliłam kształt drabinki na ścianie balkonowej do dzikiego wina. Obmyśliłam też kształt drabinki do róży pnącej. Znalazłam potrzebę dokupienia jeszcze jednej sadzonki róży i zmianę bylin w skrzynkach. Ha! wiem nawet ile ziemi dokupić muszę... Rozważyłam również kwestię owych zakupów teraz i na wiosnę. Nie podjęłam decyzji... może jutro w godzinach przed porannych takową powezmę ;)
Teraz siedzę, popijam herbatkę, jem kiszone ogórki, ponieważ poczułam bardzo wzmożona potrzebę zjedzenia owych i czuję się jak nienormalna...
I to drugi dzień z rzędu...

czwartek, 1 listopada 2007

kulinarnie

    Mężuś i dwulatek budują zamek z klocków drewnianych. Świnka morska biega po pokoju. Koty wyrwane dźwiękami świńska z drzemki, przyglądają się gryzoniowi z niesmakiem. Małe, głośnie i nad wyraz śmiałe, bezkarnie biegające po ich podłodze... Patrzą, patrzą, zaczynają się czaić...
Mężuś bierze jedną z nich na ręce i tłumaczy: to jest Duduś! domowników się nie je...

********************************

- Zrobić ci coś do picia - pyta mężuś zaparzając sobie herbatę.
- Tak. Szkocką...
- Herbatę?!!?
- Nie... whisky...
- Ale nie mamy pepsi ani nic...
- Lód mamy...
- ??? acha...

środa, 31 października 2007

listopadowo i zawile...

    Miało być o Wyspiańskim, którego wielbię, bo  świat mi swoimi słowami maluje... O jego snach nocy listopadowej być miało i kunszcie guślarskim. O fatalizmie listopada i głosach, które stamtąd jakby bardziej czytelne dla nas się stają...
Napisałam. Skasowałam. Zbyt poważne, zbyt smutne.
A listopad sam przecież w sobie i smutny i szary. Dzień krótszy, a noc ciemniejsza. I zimny ogromnie, i tęskny... A myśli jakby czarniejsze, czarną kredką odczuć dodatkowo zakreślone. I staje się listopad duszny i ciasny, i jakby płytą marmurową dodatkowo przygnieciony...
I jak tu nie zgodzić się, że "listopad dla Polaków niebezpieczna pora"...?

wtorek, 30 października 2007

ten dzień

    Dziś jest jeden z tych dni, które lubię. I które w okolicy życia mnie trzymają. Takich, co powodują, że lekko, leciutko idę stukając wysokimi obcasami po wypolerowanych podłogach. Ja... Wysoka i dumna i z uśmiechem szerokim. Taka, jaką siebie znam... Nieobliczalna, bo zawsze z uwagą na temat wyskoczyć i myśl nową podsunąć gotowam...
Tak. Dziś jest ten dzień, kiedy włosy staranniej ułożone niż zwykle, a żakiet skromniusi już wisi na szafie. I obcasy kochane i szminka i... okulary.
Śladami Wyspiańskiego idę podążać i o snach nocy listopadowych rozmyślać. I rozmowie się oddać i słuchać. I w kręgu nauczycieli swoich dawnych usiąść  i rozmawiać. Z nimi na równi, ale obok Profesora.

poniedziałek, 29 października 2007

szafa

     Jak się na coś uprę, to przejść obojętnie nie mogę... Jeśli jest to coś małego, to i problem żaden. Gorzej, gdy to coś jest olbrzymiaste...
Tym razem uparłam się na szafę. Naszą. W sypialni. Wielgachną i w dodatku z nadstawką... No zaczęła mi przeszkadzać i już. Chodziłam obok niej i chodziłam, aż możliwość nowego ustawienia mebli wymyśliłam. Jak wymyśliłam, to mówię mężusiowi... Popatrzył na mnie przerażony i mówi opamiętaj się kobieto, toż niedziela, wieczór późny... No i co było robić? Zostawiłam sprawę w spokoju z myślą, że może do weekendu następnego zdzierżę...
Nie zdzierżyłam... Dwulatkowi bajki włączyłam, jedzenia nastawiałam, co by się nie kręcił i dalej jazda z meblami!...
Żeby szafę ruszyć, to łóżko olbrzymie wysunąć musiałam. Wysunęłam. Potem dwie komody na półtora metra wysokie przeciągnęłam na drugą stronę. Oczywiście po każdym mebla ruszeniu trzeba było odkurzacz włączać...
Ustawiłam, popatrzyłam, no i się wkurzyłam... Poprzednie ustawienie było dużo lepsze... No to znowu za te meble! Wreszcie przywróciłam stan pierwotny, ponieważ on najbardziej trafionym się jednak okazał... I ta szafa jakoś tak mnie drażnić przestała...

PS. Mężuś właśnie mi wiadomość przysłał, że wieczorem plecy mi wymasuje, bo pewnie się za meble brać próbowałam...
No i co teraz? Utrzymywać, że próbowałam, czy przyznać się, że poszalałam...?

niedziela, 28 października 2007

pani, dziwka i gosposia

    Kiedyś usłyszałam, że kobieta powinna spełniać trzy warunki, aby facet był z nią zawsze, zawsze i nigdy od niej nie odszedł. Dawno bardzo temu to było, ale od momentu, kiedy moje nastoletnie jeszcze wówczas uszy to usłyszały, pamięć skutecznie w sobie zapisała.
W różnych momentach życia ta myśl uparcie wracała i ciągle pewne sprawy weryfikowała, wyjaśniała, potwierdzała.
A warunki oczywiste i z możliwych najprostsze, na instynktach oraz potrzebach męskich oparte. Kobieta według nich powinna: być dobrą gospodynią w domu, bardzo dobrą dziwką w łóżku i niesłychanie dystyngowaną damą na co dzień.
Niby nic wielkiego, niby nic zadziwiającego, niby i nic gorszącego... Niby i prawdziwego dużo w tych słowach.
Obserwuję od lat kolejne pary znajomych, którzy rozstają się, bo... I za każdym razem na sytuację ową kalkę nakładam i za każdym razem sprawę do najprostszego sprowadzić się daje...
Jednak po latach obserwacji i na podstawie doświadczeń własnych, śmiało mogę powiedzieć, że aby kobieta panią, dziwką i gosposią dobrą była, musi mieć dla kogo i za co... Tak więc i panów oszczędzić nie można, na kobietę całą odpowiedzialność za wizerunek, dom i alkowę zwalając...

niedzielnie

    Lubię takie senne niedzielne zawieszenie. Takie jakby poza czasem i obowiązkami... Tak ni to w półmroku, ni w półśnie...
Kiedy zapachy w całym domu się kumulują, a myśli wyciszają.
Kiedy można po prostu być i cieszyć się chwilą, i oczy przymykać na sekund kilkanaście, i ściszonym głosem rozmawiać...
Lubię takie senne, niedzielne nicnierobienie i to światło ni to popołudniowe, ni wczesno-poranne, kiedy lamp się jeszcze nie włącza i trwa na granicy poranka i dnia, dnia i wieczora...

sobota, 27 października 2007

rodzina

    Rodzina jest ważna. Bardzo ważna. Ważna dla nas, dla naszego rozwoju emocjonalnego. To ona kształtuje nasze uczucia i tworzy nasz światopogląd. Dzięki niej emocje chowamy przed światem, albo czujemy konieczność wykrzyczenia światu swoich pragnień.
Czasem rodzina potrafi jednostkę zniszczyć, czasem potrafi wynieść na ołtarze.
Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo ciągną nas w dół, albo jak potężnie unoszą nas poprzednie pokolenia i etos naszych przodków przekazywanych nam poprzez krew.
Rodzina daje oparcie, daje bezpieczeństwo, daje miłość.
Czasem rodzina tego nie daje...
Jestem tego wszystkiego świadoma ogromnie. Jednak nigdy nie sądziłam, że poparcie osób bliskich jest aż tak bardzo stymulujące. Wiedziałam, że jest ważne i daje poczucie bezpieczeństwa. Nie przyszło mi jednak do głowy, że daje zdwojone siły i jeszcze więcej zapału.
Zawsze miałam w swojej rodzinie oparcie. Zawsze mogłam liczyć na krytycyzm, obiektywizm, przestrogę. Czasem mogłam liczyć na pomoc... Nigdy jednak nie doświadczyłam uczucia pełnej i absolutnej akceptacji.

A to jest naprawdę cudowne uczucie!!!!

Wczoraj siedziałam z Drogą i gazety dla czarownic udomowionych przeglądałam, aby moja wizja pełniejszą i bardziej obrazową się dla niej stała. Potem każde słowo było ważne, piękne, dopingujące... Dzisiaj na podłodze również, w stercie rzeczy ważny i tych całkiem niepotrzebnych Najszczęśliwsza plakat cenzurowała, ustawiała słowa, kolory analizowała, interpretowała każdą kropkę.
I jedna i druga mnie poganiała do myśli szybszej, do asertywności większej... Najszybciej jak się da, by jeszcze w tym roku przyjść i wypić kawę z glinianego kubka...

Rodzina człowieka zdołować potrafi, ale i skrzydła przyczepić umie. Rodzina potrafi się sama rodziną nazwać i swój skład określić...

piątek, 26 października 2007

bilans

    Po wczorajszej burzy mózgów i pełnej akceptacji ze strony mężusia, dzisiaj przystąpiłam do działania. No magiczna również... Mózgi nam dzisiaj parują... Stopy również...
A ponieważ teraz mam chwilę przerwy, bo dwulatek drzemkę poobiednią łapie, klapnęłam i analizuję sprawę pod kątem tego, co mamy i czego nie mamy.

Zacznę od tego, czego nie mamy:
- nie mamy czasu do stracenia

Mamy natomiast:
- nazwę
- pomysłów coraz więcej
- poparcie mężusia i rodziny
- brak lokalu
- brak kasy
- brak zdolności kredytowej
- możliwość dofinansowania z funduszy unijnych jak sprawa się rozkręci
- działalności otwieranie w toku
Ja ponadto mam fatalny ból głowy od telefonu komórkowego i świnkę morską na kolanach.

PS. Monotematycznie dzisiaj, ale jakoś tak mi nic innego nie chciało się dać napisać...

czwartek, 25 października 2007

akademia własna

    Gdy się dwie czarownice spotkają, to zamieszania zawsze narobią...
Tak, tak... znaczy to oczywiście, że magiczna do mnie dotarła. No... tak po trzech miesiącach dotarła...
I chyba z tej radości, że się zobaczyłyśmy wreszcie, plany snuć zaczęłyśmy... I to plany, że hohohohooooo...
Mężuś o nich już poinformowany, co by sobie w drodze do domu sprawę ułożył. Chociaż jak sam na gorąco stwierdził: po pierwsze brzmi ciekawie, po drugie odważni niech oponują - on z nami zadrzeć nie chce.
I tym sposobem... w powiatowym przybytek nowy rozkoszy powstanie... Rozkoszy duchowej oczywiście.
Lokal w połowie już mamy, chociaż go na oczy nie widziałyśmy... Ale każdy stan ruiny jest dla nas do przyjęcia. Klimat będzie dodatkowy...
Pomysłów też mamy dużo, nawet na kolejne przybytki starczy...
No i działalność gospodarczą oczywiście mamy... do zarejestrowania.

A rozkosz niemała będzie! Od malowania na płótnie, szkle i jedwabiu, po malowanie w celach stres leczących. Będzie opowiadań pisanie. I w glinie lepienie też będzie. I tkanie i wyszywanie. No i medytacja. A wszystko zamknie się na poprawności językowej, podatkowej i... astrologicznej... No tej ostatniej pominąć nie mogłyśmy wszak...

A teraz zmykam do pracy nad ulotką! Tak żeby magiczna miała z czego odejmować i do czego dokładać...
No i żeby mężuś zobaczył czarno na białym (a raczej brązowo na ecru) do czego dołoży niebawem...
(No bo musimy mieć przecież kubki gliniane i lampy solne, i sterty książek antykwariatem pachnących, farby olejne i uhmmmm... tempertynę...)

środa, 24 października 2007

sex zza ściany

    Siadam sobie na sofie wygodnie, biorę gazetę do ręki, stawiam obok siebie kawę w filiżance. Zaczynam czytać, a tu nagle "uuuch..." Oczy w słup i zdziwiona czekam, co będzie dalej. Dalej jest następne "uuuch..." I kolejne też jest. I zaraz następne i prośba o jeszcze... Włączam telewizor. Ale zaraz przez dźwięk programu przebijają się dźwięki - jęki...
Jęczącego sąsiada to usłyszeć nie spodziewałabym się. No i proszę!...
Ni to siedzieć i słuchać, ni po pokojach chodzić, bo malucha obudzę...
Siadam i czytam dalej. Jednak dźwięki mi towarzyszą... No długo mi jeszcze towarzyszą...

Zadziwiające jest to, że dźwięki, które dla nas są piękne, inni mogą inaczej odbierać...
Tak na wszelki wypadek sprawdziłam - nasze łóżko stoi przy ścianie, która nie graniczy z żadnym pokojem sąsiadów...

ADHD

    Wyszliśmy dzisiaj na spacer. Toż pogoda się w powiatowym zrobiła całkiem znośna. Idziemy. Na przeciw nas paniusia z pieskiem. Piesek mały, biały, taki do noszenia i przytulania stworzony. Piesek płynie, my idziemy. Nagle piesek dopada dwulatka i obskakiwać go zaczyna. Dwulatek staje, jak wryty, bo do takich czułości ze strony psów nie przywykł. Zna głównie koty, a te zbyt leniwe z natury, by nie dość żeby skakać, to jeszcze nos mu lizać i policzki...
Stoi zatem dwulatek i nie wie, czy psa pogłaskać może.
Stoję i ja i w duchu myślę, że skoro przytulanek, to może bakterii żadnej nie przeniesie... Stoi i właścicielka psa zachwycona pupilem i z uśmiechem szczerym mówi: "no bo on taki jakby ADHD posiadał"...

PS. A po co szliśmy, to już niech sobie Ciocie zerkną do dwulatka :) Uff... kolejny zakręcony dzień u mnie...

wtorek, 23 października 2007

wesoły autobus

    Musiałam dzisiaj z samego rana skorzystać z usług komunikacji miejskiej i udać się na peryferie powiatowego w celach urzędowych. Nie ma co zadzierać z pewnym urzędem, więc już się do godziny dostosowałam...
Wsiadłam do zatłoczonego młodzieżą szkolną autobusu i jedziemy. Jedziemy... Z jednej strony wydobywa się muzyka ze słuchawek taka, z drugiej taka... Któryś ma problem z matematyczką taki a taki i cały autobus już zna nazwisko owej. Któraś panna spotkała się z ukochanym i on okazał się taki a nie inny... Ewa jest głupia, a Kaśka znowu przesadza...
Dwulatek siedzi i jest szczęśliwy, bo dziwnym trafem autobusy uwielbia... Ja mam głowę wielkości arbuza...
Dojechaliśmy wreszcie do punktu strategicznego. Nie dla mnie jeszcze niestety... Młodzież autobus opuszcza. Zanim młodzież ostatnia wysiąść zdąży, wtrążalają się schorowane babcie. Wpychają się, bo toż widzą jeszcze z przystanka wolne miejsca. I gnają i pędzą, i rozpychają się... Sadowią się i moszczą i moszczą... I jeszcze toreb nie upchnęły wszystkie, a już co poniektóre ofiary do skasowania biletu szukają.
Siedzę z dwulatkiem na kolanach i myślę: nie dam się! jak jasny gwint nie dam się, bo dziecka samego na wysokim siedzeniu nie zostawię...
Ruszamy. Zaczyna się dyskusja... o mądra wielce dyskusja... Już znam imię wnuczki jednej z nich i właśnie zaczynam poznawać historię, jak to jej sąsiadka Lusia... gdy jedna z nich zwraca się do mnie z pytaniem, jaki numer ma ten autobus, którym jedziemy... "bo w tym wszystkim zapomniałam sprawdzić..." dodaje widząc moje zdziwienie...

... świat młodych, świat starszych, komunikacja miejska i skarbowy z rana jest dla mnie nie do strawienia jednocześnie...

poniedziałek, 22 października 2007

...?

    Zła jestem? Nie... Smutna? I to nie... Zadumana za to ogromnie i jeszcze bardziej przerażona... Ten kraj nad Wisłą, co to go Polską zowią czasem, kocham jak jasna cholera i uczuć do niego nigdy z serca nie wyrzucę. Ten, którym pyski sobie i jedni i drudzy czasem wycierają w kufajce stojąc na mrozie. Mrozie uczuć oczywiście...
I sny mnie się w nocy nie imały i myśli takie spowolnione...
Jeszcze kawa mocna smakuje wspaniale i biała filiżanka białą jest nadal.
Wszak ja z tego domu, co to przedwojenną szkołę odebrał. Z domu utraconego, z którego uciekać trzeba było. Z tych ziem, które odzyskane nie zostały... Z tej rodziny, która wykształcenie ukrywać musiała... Z tej, co zgięta wpół szła...ale nigdy na kolanach!

... kawa pachnie cudownie, zegar stary odmierza bezbłędnie sekundy... podumam jeszcze chwilę przy piecu, z albumem...

Jutro pewnie spróbuję się podnieść...

niedziela, 21 października 2007

łańcuszki

łańcuszek nr 1


Imię: w adresie bloga
Nazwisko: j.w.
Wiek: piękny (30)
Kolor oczu: raz zielone, raz niebieskie, czasem prawie czarne - zależy od emocji
Rodzeństwo: brak
Miejsce zamieszkania: Polska
Piercing: nie mam
Tatuaż: nie mam
Ulubione perfumy:
Moments, Organza, Chanel nr 5, woda toaletowa Authentic Maroussia
Ulubiony film: "Trzy kolory" oraz "Podwójne życie Weroniki" Kieślowskiego
Ulubiony program TV: nie lubię tv
Ulubiony napój:  herbata biała i zielona, woda mineralna z niską zawartością sodu, Cabernet Sauvignon
Ulubiony lokal: jeszcze nie znalazłam w powiatowym
Ulubione święto: Boże Narodzenie
Nie lubię: niepunktualności, nieszczerości, niechlujstwa
Ulubiony kolor: zależy od nastroju, ale w ubiorze najczęściej jest to czerń i czerwień albo biel, w mieszkaniu tylko biel, seledyn i brudny róż
Szkoła podstawowa: zapomniana już
Szkoła średnia: również w archiwum
Ulubione zespoły: REM, The Rolling Stones, The Doors, Aerosmith, Velvet Goldmine, Tilt, Dżem, Perfect, Happysad
Rydzyk to: trudny temat
Dewiza życiowa: carpe diem
Moje pozytywne cechy: konsekwencja w dążeniu do celu
Moje „brzydkie” cechy: uzewnętrznianie wszystkich emocji
Cechy których szukam u mężczyzn: odpowiedzialność, lojalność, konsekwencja, delikatność, poczucie humoru, siła psychiczna i fizyczna
Cechy które cenię u moich przyjaciół: odpowiedzialność, lojalność, konsekwencja
Marzenie:
jest w poście pt "Duży biały domek mój"
Słowa, których nadużywam: cholera
Ponad wszystko nie toleruje: chamstwa, okrucieństwa, przemocy
Jesteś w centrum uwagi czy podpierasz ściany: jestem w centrum
Jesteś punktualna czy często się spóźniasz?: punktualna
Czy płakałaś kiedyś przez faceta?: nie
Chcesz wziąć ślub?: już wzięłam
Chcesz mieć dzieci?: mam jedno i chcę jeszcze
Jak dasz im na imię?: dziecko samo sobie imię wybiera, więc wybór hipotetyczny jest bezsensowny
Co zrobisz gdy dorośniesz?: już to się niestety stało
Czy wyznałaś miłość plakatowi?: nie
Gdzie lubisz spędzać wakacje?: nad morzem latem, jesienie są dla Bieszczad
Czy farbowałaś włosy?: tak
Czy wdałaś się kiedyś w bójkę?: nie
Co robisz w soboty?: odpoczywam
Co robisz w niedziele? odpoczywam
Miałaś problem z policją?: nie
Czy kiedykolwiek zasnąłeś na lekcji?: nie
Czy złapały Cię kiedyś kanary bez biletu?: nie
Zawartość Twojej torebki: jest opisana w poście pt "tajemnice damskiej torebki"



łańcuszek nr 2


Gdy nie mam ochoty się z kimś spotkać, a ta osoba nalega...
nie umawiam się, chyba że ta osoba potrzebuje pomocy
Gdy nie mam ochoty na seks...
mówię to wprost
Gdy wracam z zakupów z nową niezaplanowaną bluzką, a mąż zapuszcza żurawia do siatki...
przymierzam ją
Gdyby policjant spytał czy byłam świadkiem przestępstwa...
powiedziałabym prawdę
Gdy ktoś chce pożyczyć ode mnie pieniądze...
zależy komu i jaką kwotę
Gdy mąż usiłuje się "wepchnąć"  na pracowniczą imprezę...
zależy od polityki firmy
Gdy zapomnę kupić coś, o co mnie poproszono...
wracam się i kupuję
Gdy spóźniam się do pracy...
staram nie spóźniać
Gdy jestem zaproszona do cioci na Imieniny...
kupujemy prezent i idziemy
Gdy koleżanka pyta mnie, gdzie kupiłam te super buty, bluzkę, spodnie...
mówię - i tak wszystkie mamy inny styl
Gdy w rozmowie z koleżankami wychodzi temat  intymnych relacji z naszymi partnerami...
nie jestem skrępowana


Uff... dałyście mi popalić... Nie wyznaczam nikogo i każdą jednocześnie - kto ma ochotę na zwierzenia, proszę :) Napomknę jedynie, że chętnie bym przeczytała zwierzenia Fabiany, Idkoci,  Margarytki i Mii...
Upiekło Ci się Kamuś!!!!!

sobota, 20 października 2007

o krwiodawcach niepochlebnych słów kilka

    Najszczęśliwsza krwiodawcą jest. Krwiodawcą jest od lat trzydziestu sześciu. Jest przekonana, że jej wybór jest słuszny i niesie pomoc ludziom. Nie dziwię się temu, bo po pierwsze w takiej atmosferze wyrosłam, a po drugie najszczęśliwsza jest typowym przykładem człowieka renesansu i humanitaryzmu. Nie przejdzie obojętnie obok nikogo. Dokarmia nawet bezdomne koty. Ostatnio ratowała (nie pierwszy raz z resztą) psa potrąconego przez samochód... Na co dzień współpracuje z hospicjum i PCK. Często w Domu Dziecka się krząta. Jednym słowem: pomaga każdemu, kto pomocy potrzebuje. Jej doba ma godzin sto i każda chwila z myślą o innych jest przeżyta.
Chwalę ją, chwalę... wiem o tym.
Ale do krwiodawstwa wracając... Najpierw było to dla mnie oczywiste. Potem śmiałam się, że musi krew oddać, to spokojniejsza będzie. Jeszcze potem załapałam, że jej organizm tej krwi nieco więcej produkuje. A z czasem zauważyłam, jak wielka to pomoc do życia wielu ludziom...
Kilka razy bałam się, gdy do transfuzji była wezwana. Kilka razy martwiłam się, gdy sama  zgłaszała się do różnych akcji. Cieszyłam się razem z Nią, gdy dostawała podziękowania i jakieś odznaczenia z PCK. Zawsze to miłe uczucie...

A dzisiaj... Dzisiaj zmieniłam zdanie...

Byłyśmy w aptece. Kolejka znaczna. Najszczęśliwsza stanęła z boku, do czego ma prawo i jest to jeden z dwóch przywilejów wynikających z racji oddawania krwi. No i podniosły się głosy. Oczywiście tych najbardziej chorych i cierpiących...
Dowiedziałam się, że krwiodawcy to darmozjady i uzurpatorzy. Dowiedziałam się również, że żerują na ludziach i są do niczego niepotrzebni. Usłyszałam nawet, że dawne czasy minęły...
No ludzie chorzy, zmęczeni to i głupoty gadać mogą... Dobiła mnie jednak pani farmaceutka, która pakując najszczęśliwszej leki, rzuciła uwagę, że część z nich jest bezpłatna nie wiadomo dlaczego.
A najszczęśliwsza? Załatwiła wszystkich uśmiechem i stoickim spokojem oraz ogólnym "do widzenia"...
Po wyjściu szepnęła, że do sytuacji już się przyzwyczaić zdążyła, a dzisiaj to i tak kulturalnie było...

Faktycznie... tym ludziom można jedynie "do zobaczenia" powiedzieć...

PS. Zapomniałabym!!!! Fakt... z oddawania krwi najszczęśliwsza ma zysk... Toż dostaje czekolad dwanaście! Nie ważne, że zanosi je od razu do Domu Dziecka... Profit, to profit!

piątek, 19 października 2007

piątek...

    ... już wreszcie! Wykąpana, zrelaksowana, nasmarowana balsamami, oliwkami, cudeńkami jestem już. Wskakuję do łóżeczka! Nie, nie wskakuję... dystyngowanie idę do łóżeczka. Powoli, chociaż zimno mi w tym szlafroczku co to więcej odkrywa niż zakrywa... I wcale do rozgrzania pierzynki nie zatrudnię!
Jak ja lubię piątki :)

szok i trampki

    Zakupy z najszczęśliwszą to szok w trampkach... Zakupy z drogą to również szok w trampkach... Zmówiły się normalnie. Jedna i druga koniecznie stół chce kupić. Nam oczywiście. Jakby tych stołów nam niby do jakiegoś lokalu trzeba było...
A przy okazji, w drodze powrotnej złapała nas zawieja śnieżna... Czyli wszystko jakby w normie u mnie...
Dobrze, że już piętek! Jutro się z łóżeczka nie ruszam. Odpocznę i znowu liryczna będę...

czwartek, 18 października 2007

panna FOCH

    Kobiety jakie są każdy wie. I widzi każdy... Mężczyźni próbują się w psychikę pań zagłębiać... W sumie to tych panów tylko podziwiać za odwagę należy! Wszak my poza tym, że piękne i inteligentne, to i niepojęte bardzo...
Chociaż... chociaż... tak ostatnio myślę, że o ile kobiet sklasyfikować niepodobna, o tyle da się z nich wydzielić pannę foch. Taa... panna foch to zjawisko coraz częściej spotykane... Sama znam takie trzy. W rożnym wieku, ale wiek tu roli nie gra.
A jaka jest panna foch? No przede wszystkich to z fochem jej do twarzy. Człowiek ust otworzyć nie zdąży, a ona już w focha się przystroi. No to, że jest najmądrzejsza i wszech wiedząca, autorytarna i władcza rozumie się samo przez się! Panna foch błędów nie popełnia rzecz jasna. A nawet jeśli jakiś błąd jej się zdarzy, to i tak to błąd nie jest.
Odpowiadać trzeba jej szybko i na temat. Ona, rzecz jasna, nie musi. Komplementów należy w jej stronę nie wysyłać, bo jej zadufanie w sobie może to inaczej odebrać. No... nie odzywanie się też jest niebezpieczne! Toż chamami możemy się okazać...
Tak... panna foch jest... niełatwa, że tak to określę... Ale jest. Taaa... ona jest... I to nam do szczęścia wystarczyć powinno...

środa, 17 października 2007

nowe doznania i smaki

    Tydzień mija mi w tempie może nie zupełnie zawrotnym, ale czasu jednak mi na wszystko brakuje. Nie brakuje mi natomiast emocji. Zwłaszcza takich, których sama sobie dostarczyć potrafię...
Czy ktoś sprawdzał na przykład, jak smakuje klej taki co to sklei wszystko w ciągu kilku sekund i na trwale? Ha! A ja dzisiaj miałam okazję mieć go na ustach i zębach, gdy przepychałam tubkę igłą, a ponieważ zęby mam mocne, postanowiłam nimi ową wyciągnąć... Bez dentysty oczywiście się nie obyło...
Taaak... zdaje mi się, że już nie raz mówiłam o konieczności powrotu do pracy zważywszy na potencjalny regres umysłowy... Wszak już i żarówką się popisałam ile tylko się da...
A to niestety tylko dwa z przykładów licznych w ciągu dni ostatnich...
Emocji mam zatem niemało, a i zajęć z nich wynikających również. Dobrze, że jutro czwartek, a od piątkowego popołudnia weekend się dla nas zaczyna, bo istnieje możliwość, że w ciągu tych dwóch dni krzywdy sobie nie zrobię...

Już nawet i zmianę fryzury powoli planuję, bo może faktycznie ten blond działa na mnie jakoś tak... hm... tendencyjnie?...

wtorek, 16 października 2007

plany - relacja

    No i było! Odbyło się wszystko zgodnie z planami. A było, było... hm... miło i cudownie i tak bardzo dobrze (zwłaszcza, że bez rodzicielskich zobowiązań).
Odpoczęłam i zrelaksowałam się. Męża osobistego wreszcie dla siebie samej miałam i... no i porozmawiać też nam się udało :)
A o reszcie pisać nie będę, bo doskonale wiecie same...

film

    Byliśmy na filmie Andrzeja Wajdy "Katyń". Jeden z niewielu filmów, który potrafił rzucić mnie na kolana i wstrząsnąć wszystkimi możliwymi nerwami. Film, który długo jeszcze żył w myślach i każde zdanie kazał analizować. Każdą scenę i wątek i podtekst i nawet kwestię z Antygony poddał pod rozwagę po raz chyba tysięczny...
Film, który podjął za mnie decyzję, że moje dziecko nigdy do armii nie wstąpi, i zweryfikował mój pogląd na uczestnictwo w niej mężusia...
Film, który się przeżywa, przegryza i nigdy z siebie już się go nie wyrzuci... Nie chcę go wyrzucić...

poniedziałek, 15 października 2007

jestem...

    ... już, niewyspana dzisiaj, wypoczęta w ogóle, zadowolona, wybawiona i jak tylko ogarnę wszystko wokół, napiszę :)

piątek, 12 października 2007

potencjalni złodzieje energii elektrycznej

     Wczorajszy wieczór pod znakiem tajemnicy i sensacji upłynął... I to nie tylko takiej  domowej. Sensacja aż na całą kamienicę się przeniosła...
No i nieskromnie powiem, że udział i ja w tym pewny miałam...
    Stoję w kuchni i kolację cieplutką szykuję, robiąc jednocześnie tysiąc innych rzeczy, podczas gdy dwulatek z najszczęśliwszą chwile miłe spędza. Stoję i pichcę i gotuję, smakuję, dodaję, próbuję i zmieniam, wymieniam... I nagle pyk! i ciemności egipskie w kuchni! W reszcie mieszkania też... Nic nie widzę, ale słyszę chichot dwulatka i rozśpiewaną najszczęśliwszą. No czyli w połowie jest dobrze... Niewiele myśląc za telefon złapałam i dawaj do mężusia dzwonić. W sumie bez sensu, bo on jeszcze od domu daleko, ale niech wie... Tylko ja mam się denerwować?... Następny krok równie przemyślany był... a mianowicie dzwonek do drzwi sąsiada... Tłumaczę mu, co się stało, a on mi na to, że wajchę trzeba podnieść. Minę zrobiłam zapewne w stylu "jaką wajchę", bo u nas jedynie bezpieczniki i wajchy żadnej dotąd nie zlokalizowałam... To się sąsiad przejął. A najwięcej tym, że niewiele więcej ode mnie o "korkach" wie, a pomóc by trzeba... Jak pomyślał, to stwierdził, że na dół do skrzynki głównej iść musimy. Wymacałam klucze od tejże i dalej na dół! Otwieramy, a tam wajchy co prawda są, ale podnieść żadnej nie można, bo one same z siebie podniesione... No to sąsiad mówi, że może opuścić je trzeba i dawaj opuszcza. Aż tu pyk! światła na klatce brak! No ładnie, myślę sobie... a on dalej kolejne opuszcza i twierdzi, że kiedyś wreszcie na jakąś trafimy... Gdy zaczęłam już poważnie żałować, że o pomoc właśnie jego poprosiłam, na klatkę zdziwieni sąsiedzi wychodzić zaczęli i jeden przez drugiego głośniej inwektywami rzuca... Dobrze nie było... toż lincz by nas czekał, bo nijak przez wkurzony tłumek się niezauważeni nie przebijemy... No to mówię - opuściłeś to podnoś, jakoś trafimy zanim łomem nam ktoś przywali jako potencjalnym złodziejom energii elektrycznej... Sąsiad na oślep te wajchy w górę! Pomogło... Sąsiedzi do domów powchodzili, bo serial wiodący akurat w telewizji leciał, to i ja na górę, bo a nuż i u nas zadziałało... No nie zadziałało... Najszczęśliwsze rozśpiewana, dwulatek rozradowany, koty zdziwione, mężuś jeszcze daleko od domu... Popatrzyłam na tablicę z bezpiecznikami i wykombinowałam, że może tu poszperać trzeba. Złapałam pierwszy lepszy, wymieniłam i... No i jasność nastała!...
Sąsiad dumny z siebie do domu wrócił, a ja zajęłam się kolacją. W niedługim czasie wrócił i mężuś...
Talerze już szykowałam, gdy usłyszałam mężusia i najszczęśliwszą narzekających na gamoni i podpinaczy do liczników...

... no i wtedy podjęłam decyzję, że za nic w świecie nie przyznam się, że tuż przed nastaniem ciemności u nas w domu... żarówkę w lampie bocznej zmieniałam, bo ciemno mi było i postanowiłam taką o mocy dużo większej wkręcić...